Banki brzydko się bawiły, to się doigrały

Całe szczęście, że przyszedł kryzys światowy, bo gdyby nie on, to polskie banki, działając tak jak jeszcze to obserwowałem w 2008 r. - do upadku banku Lehman Brothers, same doprowadziłyby do krachu na naszym rynku. Więc w gruncie rzeczy kryzys ustrzegł nas przed błędami, które mogłyby wyniknąć z narastającej i nadmiernej ekspansji kredytowej.

– Wie Pan, dlaczego bankowcy nazywają Pana generałem?

– Byłem przez 7 lat, do czerwca 2007 r., szefem Generalnego Inspektoratu Nadzoru Bankowego, czyli Generalnym Inspektorem, a wcześniej przez 8 lat jednym z zastępców poprzedniego Generalnego Inspektora. Działałem też szereg lat jako członek KPWiG , KNiFE i Rady BFG.

– Nie, przydomek generał ma Pan za sposób traktowania bankowców. Podobno musztrował ich Pan jak szeregowców za najdrobniejszą niesubordynację. A niewykonanie rozkazu GINB kończyło się nieprzerwanym nalotem kontrolerów na bank i wywracaniem do góry stosów dokumentów.

– To nie była musztra, tylko rzeczowa rozmowa na temat standardów prowadzenia działalności bankowej. Nie naloty, tylko efektywna kontrola wielkości ryzyka i jakości zabezpieczeń w oparciu o znane bankom standardy opisane w Podręczniku Inspekcji. I nie za niewykonanie rozkazu, tylko w okresach wynikających z cyklu inspekcji lub gdy istniało podejrzenie, że bank prowadzi działalność zagrażającą bezpieczeństwu depozytów w nim złożonych w tym, że nie realizuje wydanych wcześniej zaleceń. Przyznaję, że niekiedy prezentowane przez GINB stanowisko w odniesieniu do spraw natury systemowej, w szczególności w licznych kontaktach z radami nadzorczymi banków jak i z ich głównymi właścicielami, mogło być odbierane jako bardzo wyraziste i twarde.

Banki oczekują od nadzoru jasnego, profesjonalnego i apolitycznego stanowiska w sprawie granic dozwolonej  swobody biznesowej. Ale jeśli wprowadzamy regulacje i wydajemy zalecenia to konsekwentnie należy je egzekwować, bez względu na to jakiego banku to dotyczy – dużego czy małego, z uznanym inwestorem międzynarodowym czy też inwestorem krajowym, w tym polskim skarbem państwa w akcjonariacie. I my tak w GINB działaliśmy.

– Dopiero teraz, z perspektywy czasu i doświadczeń obecnego kryzysu widać, że nadzór miał rację.

– Wielokrotnie w GINB-ie słyszeliśmy, zarówno od banków jak i od ich zagranicznych właścicieli, że polski nadzór jest zbyt restrykcyjny, zbyt wiele wymaga od głównych akcjonariuszy. Ale chyba się opłacało? U nas z powodu kryzysu nie upadł żaden bank. Żaden bank nie był zmuszony do korzystania ze wsparcia publicznego dla utrzymania swojej wypłacalności, a procent kredytów zagrożonych w stosunku do wielkości całego portfela mamy nadal jeden z najniższych w Europie. Występujące turbulencje na rynkach finansowych, związane z dostępem banków do kapitału, zostały w odpowiednim czasie zniwelowane pakietem płynności przygotowanym przez NBP oraz wsparciem udzielonym przez głównych właścicieli większości banków.

Jeżeli wziąć pod uwagę, że inne państwa, aby ratować swoje systemy finansowe, poniosły już koszty na poziomie od 5 do blisko 15 proc. własnych PKB, to można powiedzieć, że Polska mając zdrowy i stabilny system bankowy, „zaoszczędziła” od 60 do 180 mld zł.

– Jakie są  podstawowe różnice w podejściu władz nadzorczych do właścicieli banków i samych instytucji w Polsce i innych krajach Europy czy USA?

– Duże transgraniczne instytucje finansowe, wchodząc do jakiegoś państwa, zwykle wywierają presję na miejscowe władze nadzorcze, by te ułatwiły im swobodę prowadzenia działalności na lokalnym rynku. Przekonują, że sama ich międzynarodowa reputacja gwarantuje bezpieczeństwo funkcjonowania spółek-córek. No i różne państwa do tego różnie podchodzą. My w GINB, mając świadomość skali udziału tych grup finansowych w naszym systemie bankowym, oraz biorąc pod uwagę występujący dysparytet między ich dążeniem do maksymalizowania krótkoterminowych zysków oraz zdobywaniem pozycji rynkowej a naszym oczekiwaniem utrzymania długoterminowej stabilności i wypłacalności ich podmiotów zależnych, staraliśmy się działać odpowiedzialnie. Wymagaliśmy na przykład, by kapitał banków oparty był tylko na żywej gotówce w postaci wpłat na akcje bądź wypracowanym i zatrzymanym zysku oraz – w ograniczonym stopniu  – na relatywnie tanich pożyczkach podporządkowanych. To było twarde, ale jak się okazało słuszne stanowisko.

Gdy wybuchł kryzys, to wszyscy zaczęli interesować się tym, co międzynarodowe banki mają w swoich  kapitałach. I okazało się, że regulatorzy w większości państw  dopuścili w dużej skali możliwość zaliczania do tych kapitałów, nawet pierwszej kategorii, instrumentów hybrydowych opartych na środkach pożyczonych. Teraz trwa wielkie sprawdzanie, jakie są relacje między kapitałami pierwszej i drugiej kategorii, i co w rzeczywistości banki zaliczyły do każdej z tych grup. Jest to ważne, bo kapitały drugiej kategorii służą realnie pokrywaniu strat i zabezpieczaniu wierzycieli tylko wtedy, gdy instytucja upada. Nie można ich wykorzystać, gdy bank ma problemy z bieżącymi stratami, które wymagają pokrycia, bo taką możliwość zgodnie z najlepszymi standardami powinny mieć kapitały pierwszej kategorii, a jak wiadomo nie zawsze tak jest. Efektem tego jest między innymi gwałtowne poszukiwanie przez te banki nowego kapitału i delewarowanie ich działalności, czego skutkiem jest m.in. ograniczanie  udzielania kredytów.

W Polsce inaczej podeszliśmy także do kwestii odliczeń wybranych pozycji od kapitałów banków. U nas zaangażowanie banków w podmioty zależne odpisuje się od wysokości ich kapitału regulacyjnego.  Tymczasem zdecydowana większość państw UE dopuściła, by ich instytucje nie stosowały takich odliczeń. Większość obecnych w naszym kraju największych międzynarodowych grup finansowych nie odlicza od swoich funduszy zaangażowania w polskie spółki finansowe, jak też w szereg innych spółek zależnych. To oznacza, że mają one wyższe kapitały do prowadzenia swojej działalności, w tym  i wyższe współczynniki wypłacalności. Dzięki temu w warunkach stabilnej sytuacji rynkowej są bardziej konkurencyjne. Sytuacja  zmienia się jednak w okresie niestabilności, bo wtedy wyraźnie widać, że na tej części kapitału przekazanej do spółek zależnych, obydwa banki zabezpieczają swoje ryzyko. Problemy się dodatkowo pogłębiają, gdy spółka-córka zaczyna mieć kłopoty. Na głównych właścicielach banków ciąży obowiązek wsparcia ich transferem dodatkowych środków, ale i obowiązek tworzenia rezerw na utratę wartości posiadanych udziałów. Jeśli naraz problemy zacznie mieć kilka znaczących spółek-córek, a tak się często dzieje w kryzysie, to może to zachwiać fundamentami kapitałowymi największych światowych holdingów, nawet jeżeli one same są relatywnie zdrowe, co w dzisiejszych warunkach nie jest powszechne.

Tylko w Polsce istnieje  bardzo restrykcyjnie regulowany outsourcing w działalności bankowej.  Nie można przekazać firmie zewnętrznej, w tym również  podmiotowi dominującemu, jakim jest inna instytucja finansowa, m.in. zarządzania bankiem, a w szczególności oceny ryzyka, w tym zarządzania aktywami i pasywami, badania zdolności kredytowej klienta i analizy ryzyka kredytowego, ale także przeprowadzania audytu wewnętrznego. Uznaliśmy za niedopuszczalną sytuację, kiedy to nadzór wydaje licencję na działalność bankową, a bank przenosi ją w kluczowych aspektach dla jego stabilności i wypłacalności na inne podmioty. Mało tego, ustanowiliśmy również prawo kontroli spółek, do których banki w zakresie dopuszczonym prawem outsourcują działalność.

Oczekiwaliśmy, że działające u nas banki będą przygotowane na duże wahania na rynku walutowym. Temu służyły wydane rekomendacje w tym rekomendacja „S”. Banki m.in. obowiązane były przeprowadzać okresowe stres testy, przewidujące spadek kursu złotego minimum o 30 proc. Obowiązane były lepiej badać zdolność kredytową swoich klientów. Tego nie wprowadził nadzór w żadnym państwie w naszym regionie. Dodatkowo od głównych właścicieli domagaliśmy się szeregu ważnych zobowiązań dotyczących zarządzania bankiem, jego pozycji w całej grupie, strategii rozwoju, obowiązku wsparcia w sytuacjach kryzysowych czy też obecności na polskiej giełdzie. Jednak żadne regulacje nie będą skuteczne, jeżeli nie będą przestrzegane i egzekwowane.

– Pan jako szef KNB narzucił rekomendację „S” jeszcze w połowie 2006 r. Bankowcy pukali się w głowę – złoty się umacniał i miał się umacniać aż do wejścia Polski do strefy euro, bezrobocie spadało, realne płace rosły, wzrastała więc siła nabywcza Polaków, którzy rzucili się do kupowania mieszkań. Skąd Panu przyszło do głowy w tej sytuacji, że kredyty walutowe mogą stanowić zagrożenie dla banków i ich klientów?

– Instytucja finansowa, jaką jest bank, musi zachować swoją stabilność również w sytuacjach niestandardowych, a więc nawet wówczas, gdy sytuacja zmieni się gwałtownie i wbrew powszechnym oczekiwaniom. Dlatego w latach startującej prosperity w gospodarce, tj. 2005 – 2006, na spotkaniach  Rady Polityki Pieniężnej z władzami instytucji finansowych prezentowałem, jako przestrogę, 10 typowych objawów, które w historii bankowości zawsze poprzedzały kryzys bankowy. Ryzyko jego wystąpienia wzrasta, gdy:

1. znaczna część należności banków denominowana jest w walutach obcych;

2. banki oszczędnościowe wykorzystują  do finansowania nieruchomości depozyty, a tylko w małym stopniu stabilne środki zewnętrzne;

3. środki z depozytów pozyskiwane są na krótki termin, a kredyty udzielane na długi, co powoduje wzrost ryzyka płynności i stopy procentowej;

4. zarządy banków wymagają  wysokiego przyrostu akcji kredytowej, co prowadzi do łagodzenia wymagań  przy badaniu zdolności kredytowej klientów i przedstawianych przez nich zabezpieczeń;

5. tocząca się walka konkurencyjna o udziały w rynku dodatkowo obniża kryteria stawiane kredytobiorcom;

6. duży popyt na nieruchomości, powiązany z ograniczoną dostępnością do gruntów budowlanych powoduje spekulacyjny wzrost cen nieruchomości;

7. biegli zaczynają zawyżać wyceny nieruchomości, co jest wynikiem dużego optymizmu w ocenie koniunktury na rynku, a także braku doświadczenia osób dokonujących wycen;

8. wysokie zyski dają akcjonariuszom satysfakcję z uzyskanego zwrotu i pozwalają zarządzającym na otrzymywanie premii za dobre wyniki;

9. duże banki są skłonne do podejmowania wyższego ryzyka niż małe;

10. banki nie zwracają  uwagi na zalecenia inspektorów nadzoru, wskazujących na konieczność powstrzymania ekspansji.

Taka sytuacja powstawała również i w Polsce. Dlatego wyznaczyliśmy granice ryzyka i wprowadziliśmy standardy, które miały wpływ zarówno na poziom ryzyka w systemie bankowym, jak i na tempo rozwoju banków – przyrost i dostępność kredytów. Pomimo tego akcja kredytowa w Polsce miała bardzo wysoka dynamikę – licząc rok do roku ponad 30 proc.
Pomyślne warunki rynkowe i okres związany z przeprowadzaną reformą nadzoru banki starały się wykorzystać maksymalnie dla poprawy wyników finansowych oraz wzmocnienia pozycji rynkowej. Rozwój całego systemu bankowego napędzały kredyty mieszkaniowe. Przy stałej wielkości podaży nieruchomości na rynku, gwałtowny wzrost cen następował tylko i wyłącznie dzięki większej dostępności kredytów. Czyli był sztucznie nadmuchiwany łatwo dostępnym pieniądzem.

– Chce Pan powiedzieć, że ten balon musiał kiedyś pęknąć?

– Jestem skłonny zaryzykować stwierdzenie, że za dwa, trzy lata pękłby. W przygotowanej przed moim odejściem z GINB, tj. w połowie maja 2007 r. „Ocenie sytuacji ekonomicznej banków w 2006 r.” zapisaliśmy ostrzeżenie, że utrzymanie się w kolejnych latach dynamiki kredytów dla gospodarstw domowych porównywalnej do tej z lat 2005 – 2006 może przyczynić się do powstania nierównowagi w skali makroekonomicznej i stanowić zagrożenie dla stabilności systemu finansowego w okresie pogorszenia koniunktury. Dlatego konieczne było poprawianie standardów działania banków, lepsza kontrola ryzyka i zmniejszenie dynamiki wzrostu kredytów  dla gospodarstw domowych, w tym i mieszkaniowych w walutach obcych. Całe szczęście, że przyszedł kryzys światowy, bo gdyby nie on, to polskie banki, działając tak jak jeszcze to obserwowałem w 2008 r. – do upadku banku Lehman Brothers, same doprowadziłyby do możliwego przyszłego krachu na naszym rynku. Więc w gruncie rzeczy kryzys ustrzegł nas przed błędami, które mogłyby wyniknąć z nadmiernej, ciągle narastającej ekspansji kredytowej, prowadzonej w dużej części w walutach obcych.

Takie sytuacje jak u nas przed kryzysem wielokrotnie już w historii występowały, tyle że na innych rynkach. Wiadomo było, że musi przyjść korekta koniunktury. Pozostawało pytanie, na ile polskie banki będą na jej przyjście przygotowane – jaki mieć będą bufor kapitału, na ile zdywersyfikowane i stabilne źródła finansowania działalności i jakiej jakości portfel kredytowy oraz zabezpieczenia kredytów. Nakreśliliśmy im jedynie granice akceptowalnego ryzyka płynności i wyposażenia kapitałowego. Dlatego wiosną 2007 r., wprowadzając pakiet nowych przepisów związanych z wymogami dyrektywy CRD, dodatkowo, mimo oporów całego sektora bankowego, GINB przygotował nową regulację dotyczącą norm zarządzania i utrzymywania płynności. Wówczas jeszcze relacja kredytów do depozytów była relatywnie zdrowa – wynosiła ok. 90 proc. Ale już było oczywiste, że rynek szybko podąża w kierunku niedopłynności i banki muszą mieć pomysł na to, czym dalej  działalność kredytową będą finansować lub refinansować. Oczywiste było, że krótkoterminowymi pożyczkami walutowymi z rynku międzynarodowego nie da się trwale finansować wieloletnich kredytów hipotecznych.

Banki, a przede wszystkim ich właściciele protestowali, pomimo że większość z nich na rynkach macierzystych nie oferowała produktów dla gospodarstw domowych w walucie obcej. Argumentowali, że skoro portfel kredytowy w Polsce stanowi często 1 – 2 proc. aktywów całej międzynarodowej grupy, to kontrola jego ryzyka jak też jego finansowanie nie stanowi żadnego problemu dla spółki-matki i nie stwarza żadnego zagrożenia ani dla niej, ani dla banku zależnego działającego w Polsce. My natomiast poddawaliśmy w wątpliwość, czy rzeczywiście w przypadkach kryzysowych właściciele polskich banków będą bezwarunkowo wspierać po racjonalnym koszcie działalność swoich spółek zależnych, bo przecież mogą mieć sami kłopoty. Dlatego oczekiwaliśmy efektywnego zarządzania działalnością bezpośrednio przez banki polskie, bez względu na ratingi posiadane przez ich głównych właścicieli.

Mieliśmy również świadomość, że jeśli nastąpiłoby poważne i trwałe osłabienie złotego, to klienci masowo mogą przestać obsługiwać swoje zobowiązania walutowe. Wówczas przestało to by być problemem pojedynczej instytucji, a stałoby się problemem ogólnospołecznym. Takie sytuacje wiele lat temu już miały miejsce m.in. w Hiszpanii, Wielkiej Brytanii, Włoszech czy państwach skandynawskich. Jeśli problem kredytowy staje problemem ogólnospołecznym, to staje się problemem państwa, a wówczas koszty jego rozwiązywania ponoszone są przez podatników. My tego nie chcieliśmy.

– Rekomendacja „S” studziła rozgrzany rynek i dlatego można się zgodzić, że była potrzebna. Ale teraz mamy inną sytuację, a nadzór finansowy pod przewodnictwem Stanisława Kluzy szykuje rekomendację „T”, która też wyhamuje kredyty. Stoi to w sprzeczności z działaniami NBP, który robi wszystko, by rozruszać akcję kredytową.

– Ostrzegam – przeregulowanie jak też błędy regulacji są dla rynku często jeszcze gorsze niż brak regulacji. Dlatego też trzeba wybierać odpowiedni moment na wprowadzenie nowych zaleceń, wypracowując je w miarę możliwości w dialogu z rynkiem. Wiosną 2008 r. sam wielokrotnie publicznie wypowiadałem się na temat potrzeby poprawy standardów kredytowych i ograniczenia ekspansji banków. Jednak od upadku banku Lehman Brothers sytuacja na rynkach finansowych uległa zasadniczym zmianom i nie ma pewności, że obecna poprawa ma trwały charakter. Dlatego zapowiedź wprowadzenia radykalnych obostrzeń w udzielaniu kredytów konsumpcyjnych w momencie, gdy niemal od roku banki są skrajnie ostrożne i nie finansują klientów, a jeśli to robią, to wymagają wysokich zabezpieczeń,  uważam, osobiście,  za pomysł chybiony.

W sytuacji wysokiego skapitalizowania polskich banków nie przekonuje mnie argument o takiej konieczności. Ewentualne wprowadzenie rekomendacji ,,T” może silnie ograniczyć nową akcję kredytową. Może też skłaniać banki najsilniej skapitalizowane do prób wypłacenia wysokich dywidend lub ekstra dywidend ich właścicielom – po co im nadmiernie wysoki kapitał w relacji do planowanej skali działania? Jest  też działaniem odbiegającym od wysiłków zarówno NBP, jak i rządu na rzecz zwiększenia akcji kredytowej przez banki i obniżania kosztów kredytu.

Na świecie panuje zasada, że w warunkach niestabilności kryzysowej, jeśli nie występują jakieś bardzo ważne powody, nie należy dokonywać poważnych zmian w przepisach dotyczących zasad funkcjonowania rynku finansowego. Nowe regulacje dodatkowo zaburzają normalne działanie instytucji finansowych – wpływają na ich strategie rozwoju oraz koszty.

Uważam, że każdy nadzorca, jeśli identyfikuje problem, to przede wszystkim powinien zadać sobie pytanie, czy w ramach istniejących przepisów można go rozwiązać. A w tym przypadku można.

– Ale KNF tłumaczy konieczność wprowadzenia rekomendacji „T” dobrem klientów banków.

– No właśnie, ma ona  na celu głównie ochronę wybranej i nadmiernie skłonnej do ryzyka grupy kredytobiorców, a nie całego rynku czy też banków. To wynika zapewne również z realizacji nowych ustawowych i konsumenckich celów nadzoru, jakie wprowadzono z początkiem 2008 r., po oddzieleniu nadzoru bankowego od silnych związków z bankiem centralnym.  Moim zdaniem nieefektywnym rozwiązaniem jest łączenie nadzoru ostrożnościowego nad rynkiem finansowym, a bankowym w szczególności, z nadzorem konsumenckim, tak jak obecnie jest w Polsce. A to dlatego, że często cele te stoją w sprzeczności. Utrzymanie zdrowego balansu między dobrem konsumenta a dobrem banku przez instytucje nadzorcze jest trudne, czego dowodzą przykłady Wielkiej Brytanii, Belgii, Niemiec czy USA. Tam regulatorzy skoncentrowali się w przeszłości w sposób nadmierny na czynieniu dobrze kredytobiorcom, na sprawach konsumenckich, na przesadnie łatwym dostępie do kredytu, przymykając oko na ryzyko ponoszone przez banki. Skutek jest taki, że teraz mamy światowy kryzys.

Dzisiaj eksperci wskazują na to, że jedynym modelem, który się sprawdził, był nadzór nad rynkiem finansowym wykonywany albo przez banki centralne, albo przez instytucje nadzorcze będące w bliskich z nimi związkach. Ostatnio często jako przykład dobrej regulacji rynku wymienia się w Europie Holandię. Ma ona tak zwany model „dwóch wzgórz”. Polega on na tym, że nadzór ostrożnościowy nad  rynkiem finansowym jest przy banku centralnym, a zabezpieczający interesy klientów jest w odrębnej instytucji poza nim.

W Wielkiej Brytanii prowadzące w sondażach wyborczych ugrupowanie polityczne ogłosiło publiczny dokument nt. potrzeby zasadniczego wzmocnienia pozycji Banku Anglii w sprawowaniu kontroli nad instytucjami finansowymi. Kilkanaście dni temu ogłosiły  to władze Belgii, podobne decyzje zapowiadają Niemcy, Austriacy, Irlandia, Finlandia czy Francja. To wkomponowuje się w rozwiązania regulacyjne UE, która powołuje Europejską Radę ds. Ryzyka Systemowego, mającą działać przy EBC. Z istniejących zaś komitetów nadzorczych trzeciego szczebla poziomu Lamfalussiego ds. rynku bankowego, ubezpieczeniowego i kapitałowego tworzy się  trzy europejskie urzędy nadzorcze, które we współpracy z nadzorcami krajowymi mają zapewnić lepszą kontrolę nad rynkiem finansowym. Jest to w mojej ocenie rozwiązanie kompromisowe i jako takie nie tylko kosztowne, ale i mało efektywne. Wcześniej wybrani przedstawiciele EBC podnosili postulat ewentualnego przejęcia nadzoru nad największymi instytucjami finansowymi UE bezpośrednio przez EBC.

– Teraz na całym świecie dyskutuje się o konieczności zmian w sposobie nadzoru nad rynkami finansowymi. Jak Pana zdaniem powinien on się zmienić?

– W USA wzmacnia się rolę FED, w Europie mamy działania rekomendowane raportem grupy de Larosiere.
Jeszcze w 2007 r., czyli przed kryzysem, napisałem opublikowany w „Rzeczpospolitej” artykuł  „Nadzór nad jednolitym rynkiem europejskim”. Stwierdzam w nim, że jeśli nadzór nad europejskimi grupami finansowymi działającymi transgranicznie ma funkcjonować dobrze, to nowy system musi być oparty na silnym regulatorze, który ma uprawnienia do kontroli całej grupy oraz na efektywnym europejskim systemie gwarantowania depozytów. Naczelnym jego celem musi być bezpieczeństwo depozytów, stabilność finansowa tych instytucji jak też czytelne kryteria działania kryzysowego oraz wypełniania funkcji pożyczkodawcy „ostatniej instancji”.

Grup transgranicznych jest w Europie przeszło 40, a większość z nich jest obecna w Polsce i kontroluje blisko 65 proc. aktywów sektora bankowego. Dla nich powinien być utworzony odrębny europejski fundusz gwarantowania depozytów, w którym oszczędności klientów tych instytucji i ich spółek zależnych byłyby ubezpieczone. Nadzór nad tymi grupami powinien sprawować EBC we współpracy z narodowymi bankami centralnymi w ramach Europejskiego Systemu  Banków Centralnych. Natomiast instytucje, które działają tylko na lokalnych rynkach, powinny być kontrolowane przez nadzory krajowe, również pozostające w silnych związkach z bankami centralnymi, a gromadzone przez nie depozyty powinny być ubezpieczone przez fundusze krajowe.

W ten sposób automatycznie wzrastałaby odpowiedzialność finansowa grup za spółki działające na innych rynkach, a spadała odpowiedzialność lokalnych rządów i władz nadzorczych. Obecnie jest tak, że jeśli bank X, będący własnością zagranicznej grupy Y, ma problemy, a właściciel nie chce lub nie może mu pomóc, to za bezpieczeństwo depozytów klientów banku X odpowiada miejscowy nadzór i lokalny fundusz. Ten element powinien determinować ostateczne rozwiązania odnoszące się zarówno do skali ingerencji banku dominującego w zarządzanie bankiem zależnym, jak i skali ograniczeń działania nadzorcy krajowego w relacji z nowym nadzorcą unijnym w postaci komitetu trzeciego szczebla.

Dlatego też obserwując dzisiejsze działania prowadzone w UE w zakresie budowy europejskich urzędów nadzorczych, uważam, że nowe rozwiązania nie powinny obejmować w równym stopniu działalności banków zależnych, w których bank dominujący nie posiada 100  proc. własności akcji. Za szczególnie błędne  uważam objęcie nowymi rozwiązaniami nadzoru banków notowanych na giełdach papierów wartościowych, które mają swoich większościowych inwestorów. Dziwi mnie tu brak sprzeciwu ze strony CESR, europejskiego komitetu odpowiadającego za rynek papierów wartościowych. Te nowe zasady w sposób rażący uprzywilejowują pozycję jednego z akcjonariuszy, w tym przypadku banku dominującego, w spółce giełdowej, jaką jest instytucja finansowa.

W Polsce dodatkowym zagrożeniem mogą się stać planowane zmiany w kodeksie handlowym zakładające uprzywilejowanie holdingu kosztem jego podmiotów zależnych, jeżeli przepisy te objęłyby banki i inne regulowane instytucje finansowe.

–  USA w swych regulacjach idzie jeszcze dalej niż UE. Obecny rząd proponuje, by banki utrzymywały dodatkową poduszkę płynnościową – czyli aktywa, które w razie ich kłopotów lub ich spółek będzie można w każdej chwili spieniężyć i przeznaczyć na pokrycie kosztów ich likwidacji.

– Pomysł USA może  wyeliminować z rynku wszystkie tamtejsze banki. Bo jeśli nawet znajdzie się jakiś, który spełni proponowane zalecenie, to będzie dalece niekonkurencyjny wobec jakiejkolwiek instytucji z innego kraju. Więc aby ta propozycja miała jakiś sens, to podobną poduszkę finansową musiałyby wprowadzić wszystkie znaczące banki na całym świecie, co jest mało prawdopodobne.

To samo zresztą myślę  o pojawiającym się zarówno w Europie, jak i w Stanach pomyśle dzielenia „grup zbyt dużych, żeby upaść”. Jeśli jakieś państwo dopuszcza do powstania na swoim terenie takiej grupy, to albo musi sprawować nad nią właściwą kontrolę, albo wkalkulować w koszty społeczne pomoc, gdy ta wpadnie w tarapaty finansowe – co widzimy teraz. Niestety ten kryzys pokazał, że często mamy do czynienia z instytucjami  tak ogromnymi, że są „zbyt duże, aby je samodzielnie ratować”. I najgorsze jest to, że te grupy finansowe miały tego świadomość i aspekt ten uwzględniały w swych strategiach biznesowych. Byłoby źle, gdyby lekcja tego kryzysu nie  ograniczyła systemowego ryzyka działania i powstawania komercyjnych  instytucji tego rodzaju. Jednak takie grupy, jak Citibank i Bank of America w USA, Deutsche Bank i Commerzbank w Niemczech, ING w Holandii, PKO BP u nas, OTP na Węgrzech itd., są także swoistymi symbolami narodowymi w tych krajach, miernikiem potęgi finansowej państw i ich rynków finansowych.

Nie wierzę w to, aby w krótkiej perspektywie któryś kraj zdecydował się na poważny podział swojej narodowej dumy, jeśli inni równolegle z nim nie zrobią tego samego. Być może determinacja Komisji Europejskiej w odniesieniu do grup korzystających z pomocy publicznej będzie stanowić pozytywny wyłom. Jednak takie działanie jest działaniem ex post, a nie działaniem ex ante. Dlatego jedynym rozwiązaniem będzie stworzenie lepszej kontroli nad grupami finansowymi i bankami oraz zwiększenie przejrzystości w ich działalności.

– Gabinet prezydenta USA też chce wzmocnić kontrolę nad rynkiem finansowym. Przygotował projekt, zgodnie z którym rząd będzie miał prawo w przypadku problemów finansowych banku przejąć go, zwolnić zarząd, unieważnić udziały. Naczelna zasada dokumentu głosi: „kto nabrudził ten sprząta”.

– Toż to prawo i praktyka nadzorcza funkcjonują w Polsce od ponad 10 lat. Różnica jest taka, że u nas kontrolę nad zagrożonym niewypłacalnością bankiem mogą przejąć władze nadzorcze przez ustanowienie zarządu komisarycznego. Ten ma  doprowadzić do wprowadzenia nowego inwestora i pokrycia strat banku jego funduszami. Wsparcie środkami pomocowymi BFG może nastąpić dopiero, gdy wykorzystane zostaną pozostałe możliwości.

Natomiast w USA dopuszcza się rząd jako bezpośrednio przejmującego prywatną firmę. Również polski rząd zamierza otworzyć sobie możliwość  przejęcia banku bezpośrednio przez transakcje prowadzone na warunkach rynkowych w odniesieniu do banku, który będzie w trudnej sytuacji finansowej. Temu ma służyć złożony Sejmie projekt o rekapitalizacji instytucji finansowych.

W oparciu o swoje doświadczenie nadzorcze pokusiłem się na opracowanie „złotych zasad restrukturyzacji banków”:

– Bank i jego właściciele są odpowiedzialni za rozwiązywanie problemów i nie mogą  mieć przekonania, że w razie problemów otrzymają pomoc publiczną.

– Korzystając z pomocy publicznej, bank musi odczuwać koszty z nią związane i ograniczenia w działalności.

– Jeśli w banku ujawnione zostały straty, to w pierwszym rzędzie pokrywają je właściciele banków.

– Jeśli straty w banku związane są ze złym zarządzaniem, to należy zmienić zarząd i radę nadzorczą. Należy  także ocenić, czy posiadacze znacznych pakietów akcji gwarantują stabilne zarządzanie bankiem.

– Jeśli straty są na tyle duże, że konsumują większość kapitału banku, to należy wymienić dotychczasowych właścicieli na lepszych, w szczególności dotyczy to posiadaczy znacznych pakietów akcji.

– Jeśli akcjonariat banku jest silnie rozproszony, to należy wprowadzić silnych inwestorów stabilnych mogących przejąć ciężar zarządzania bankiem w okresie jego restrukturyzacji.

– Nie należy akceptować sytuacji, w której za restrukturyzację banku odpowiedzialni są jego główni właściciele sami będący w kłopotach finansowych.

– Jeśli na rynku brak jest stabilnych inwestorów, to bank powinien zostać przejęty przez inny zdrowy bank, grupę banków lub dalej być restrukturyzowany w procedurze likwidacyjnej lub upadłościowej.

– W sytuacjach szczególnych na okres przejściowy funkcję inwestora stabilnego może pełnić  państwo bądź bank zależny od państwa, a działalność banku nie może zaburzać konkurencji na rynku.

– Restrukturyzując banki, należy zawsze pamiętać, że ratujemy środki pieniężne klientów banku, stabilność systemu płatniczego, stabilność systemu bankowego, a nie ratujemy banku jako samodzielnego podmiotu gospodarczego,  nie ratujemy właścicieli banków.

Uważam, że jest to 10 zasad dla grup finansowych, władz nadzorczych i rządów. Ich świadomość i przestrzeganie powinny pomóc w uniknięciu kryzysu w przyszłości.

I  umiałby Pan wyegzekwować przestrzeganie tych przykazań?

Tak, bo w oparciu o te zasady funkcjonował w przeszłości GINB pod moim kierownictwem.

Rozmawiała: BT

PS. Poglądy wyrażone w niniejszym materiale są wyłącznie osobistymi poglądami i nie należy ich utożsamiać ze stanowiskiem instytucji, w której strona wywiadu jest zatrudniona.

Czytaj więcej:  Bohdan Wyżnikiewicz: Bankier może spać spokojnie

Krzysztof Pietraszkiewicz: Trzeba wyrobić skłonności do oszczędzania


Tagi