Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Nowa era, czy nowa bańka

Nie jest do końca jasne, czy Facebook powinien się znaleźć wśród najlepiej wycenianych firm. Wprawdzie notuje bardzo wysoką rentowność, a jego przychody rosną bardzo szybko z roku na rok, ale w zestawieniu danych z wyceną giełdową coś zgrzyta - mówią analitycy. Przychody portalu w 2011 r. wyniosły 3,7 mld dolarów – wycena to 104 mld.
Nowa era, czy nowa bańka

Firma, którą wymyślił Mark Zuckerberg jest wyceniana nie tylko za wyniki, ale także, a może przede wszystkim, za potencjał (CC By-NC Wired Photo)

O giełdowym debiucie największego portalu społecznościowego świata mówiło się już od ponad roku. Nie wszyscy wierzyli, że kiedykolwiek do niego dojdzie – wątpiono, czy Zuckerberg jest w stanie podzielić się poufnymi informacjami o serwisie (ot, choćby dokładnymi danymi finansowymi), do czego zobowiązuje oferta publiczna. Jednak stało się. Facebook pojawił się na amerykańskim indeksie NASDAQ 18 maja. Cena akcji, wstępnie ustalona na 38 dolarów, sięgała pierwszego dnia notowań momentami nawet 45 dolarów, ale ostatecznie ustabilizowała się niewiele powyżej ceny pierwotnej.

Inwestorzy ocenili więc wartość firmy na ok. 104 mld dolarów. Z punktu widzenia „opłacalności” inwestowania w akcje Facebooka to niekoniecznie dobra wiadomość (kupując akcje na debiucie, niewiele można było zarobić), ale z punktu widzenia pozycji firmy na rynku – już tak. Stała się ona jedną z 25 najdroższych amerykańskich spółek. 104 mld dolarów to więcej nawet o cztery miliardy od serwisu Amazon.com (sprzedaje płyty CD, książki, filmy na DVD).

Z jednej strony można powiedzieć, że oferta publiczna Facebooka potwierdza wielkość Marka Zuckerberga, ugruntowuje siłę e-biznesów i niejako wprowadza je w nową erę. Z drugiej…

Brakuje Jobsów

Nie jest do końca jasne, czy Facebook rzeczywiście powinien się znaleźć wśród najlepiej wycenianych firm. Wielu ekonomistów i analityków boi się, że zaufanie inwestorów do Marka Zuckerberga to tylko jeden z symptomów rodzącej się w Internecie bańki spekulacyjnej.

Co prawda notuje bardzo wysoką rentowność, a jego przychody rosną bardzo szybko z roku na rok, ale w zestawieniu tych danych z wyceną giełdową coś zgrzyta. Przychody portalu w 2011 r. wyniosły 3,7 mld dolarów – wycena to 104 mld. Zdaniem wielu ekspertów to zbyt duża przepaść, biorąc pod uwagę, jak takie porównania wypadają w przypadku innych firm. Choćby wspomnianego serwisu Amazon.com

W jego przypadku przy 100 mld kapitalizacji przychody wynoszą ponad 40 mld dol. Z kolei koncern motoryzacyjny Ford przy niespełna 40 mld kapitalizacji, daje ok. 136 mld przychodów rocznie i prawie 9 mld zysku.

Wycena Facebooka nie dziwiłaby, gdybyśmy mieli widoki na to, że jego przychody osiągną podobny pułap. Tymczasem okazuje się, że większość (85 proc.) pieniędzy Facebook czerpie z reklam, ale robi to dość nieudolnie, nie ma pomysłu na ten segment działalności. Nie potrafi na przykład wycisnąć ani grosza z faktu, ze ponad 450 mln użytkowników korzysta z serwisu za pomocą urządzeń mobilnych. Analitycy zwracają uwagę, że wartość Facebooka bierze się z „zasiedziałych” na tej platformie w liczbie 911 mln użytkowników, ich danych osobowych, ich zdjęć, treści ich dyskusji, a nie z samego produktu, jakim jest portal.

Firmy chcą inwestować w portal, bo widzą w nim nośnik reklamy – co jednak, jeśli te 911 mln ludzi przeniesie się na inną platformę? Z Facebooka nie zostanie nic poza serwerami.

To wszystko może świadczyć, o tym, że entuzjazm inwestorów wobec Facebooka podyktowany jest raczej innymi czynnikami niż jego faktyczna siła biznesowa, choćby rekordowo niskimi stopami procentowymi, które ustala FED, czyli amerykański bank centralny. Oscylują one w okolicy zera.

W okolicznościach, w których instytucje finansowe i inwestorzy mają dostęp do taniego pieniądza, ale nie chcą finansować nim tradycyjnej działalności gospodarczej, a więc nie chcą dawać kredytu firmom, szuka się innych miejsc, w które można wpompować swoje rezerwy i na tym zarobić. Internetowi przedsiębiorcy potrafią zrobić zaś wokół siebie tyle szumu, żeby wszyscy uwierzyli, że to właśnie ich pomysły będą w przyszłości dawać największe zyski.

– Jeden z moich wykładowców powiedział mi, żeby zawsze obstawiać przeciwko okładce „Times’a” Był to jedyny wykładowca, który miał Mercedesa. Jeżeli chodzi o Facebooka, sądzę, że to może być bańka, więc gdy zobaczyłem Zuckerberga na okładce, tylko się w tym przekonaniu utwierdziłem – żartuje Anthony Nemelka, amerykański doradca biznesowy i ekspert rynku internetowego.

Oprócz żartów ma również argumenty. Wskazuje, że Facebookowi nie udało się istotnie zmienić sposobu, w jaki działają inne firmy. Że konkurencja z Google nie śpi i stara się podkopać siłę portalu. Oraz – że o spekulacyjnym charakterze sukcesu Facebooka mówi się też w kawiarnianych dyskusjach w Dolinie Krzemowej.

Facebook nie jest jedynym e-biznesem, który w ciągu ostatniego roku zadebiutował na giełdzie i który uznaje się za jaskółkę e-bańki spekulacyjnej. W maju zeszłego roku zrobił to serwis społecznościowy dla menedżerów i profesjonalistów Linked In, a w listopadzie na NASDAQ zadebiutował globalny serwis zakupów grupowych Groupon. Firmę wyceniono na ok. 13 mld dolarów, a cena akcji w dniu debiutu wzrosła o 50 proc. Tyle, że na razie firma przynosi straty, a niektórzy porównują nawet sposób jej działania do piramidy finansowej. Inwestorzy powoli orientują się już zresztą, że coś jest nie tak – cena akcji firmy spadła ostatnio poniżej ceny debiutu. W kontekście bańki mówi się też o firmie Zynga, produkującej aplikacje na Facebooka, m.in. popularną grę FarmVille.

Ona również w zeszłym roku weszła na giełdę i obecnie warta jest ponad 5 mld dolarów. Wielu nie wierzy w to, że to realna wycena biznesu, który opiera się na produkcji bardzo prymitywnych z punktu widzenia fabuły, czy grafiki gier społecznościowych. Z kolei malutka firma Instagram, która wyprodukowała aplikację do dzielenia się zdjęciami na urządzenia mobilne, została wykupiona przez Facebook za okrągły miliard.

Sceptycy podkreślają, że te ogromne kwoty pojawiają się nie w kontekście superinnowacyjnych biznesów, a rynkowych przeciętniaków, którzy zdobyli tymczasową popularność. Próżno szukać wśród nich następców Steve’a Jobsa, Billa Gatesa, czy choćby Larry’ego Page’a. Każda prawdziwa rewolucja w dziejach kapitalizmu dyktowana była przez osobowości tego formatu. W przypadku aktualnie robiących furorę e-biznesmenów, nawet Zuckerberg to raczej „złodziej idei” niż prawdziwy innowator. Oprócz Facebooka nie stworzył niczego nowego, a sam Facebook nie rozwija szczególnie swojej oferty dla zwyczajnego użytkownika – tak, jakby twórcy zabrakło pomysłów.

Czy więc obawy o istnienie bańki należy brać poważnie? Optymista powie, że większość opinii, które na nią wskazuje to przecież jednak słabe poszlaki.

Ale to już było

Z opłakaną w skutkach bańką internetową do czynienia mieliśmy już w okresie 1995-2000. Wtedy też nie słuchano czarnych proroków, którzy z konieczności przecież swoje proroctwa opierali tylko na poszlakach i subiektywnych interpretacjach kierunku, w jakim rozwija się gospodarka. Wtedy wśród mających dostęp do taniego pieniądza (stosunkowo niskie jak na tamte czasy stopy procentowe – ok. 4 proc.) inwestorów zapanował niezwykły entuzjazm wobec przedsięwzięć, które w jakikolwiek sposób związane były z Internetem i sektorem IT. Byli w stanie wyłożyć miliony dolarów na biznesy znajdujące się w fazie zalążkowej, będące niejednokrotnie jedynie pomysłem.

Peter Schiff, szef funduszu Euro Pacific Capital (jeden z nielicznych przewidział kryzys na rynku nieruchomości w 2008 r.) tak wspomina ówczesny czas: – Mogłeś nie mieć klientów, ani grosza przychodu, a twój pomysł mógł być zupełnie niedopracowany, ale pieniądze płynęły wartkim strumieniem. Pamiętam, że przyszło do mnie dwóch studentów z taki właśnie „pomysłem” i chcieli mi go odsprzedać za 3 mln dolarów. Nie wszedłem w to i uchroniłem się w ten sposób przed stratą.

Wśród przedsięwzięć, które ówcześnie dobrze się zapowiadały, ale koniec końców spotkało je bankructwo znajdują się m.in. e-sklep modowy Boo.com. Istniał mniej więcej rok i w tym czasie jego właściciele wydali prawie 190 mln dolarów na „rozwój”. Zabrakło tylko klientów.

Z kolei internetowy sklep spożywczy Webvan, który również wydawał znacznie więcej niż zarabiał, w ciągu niecałych dwóch lat swojej działalności zdążył założyć swoje oddziały w 18 miastach US i złożyć warte miliard dolarów zamówienie na budowę magazynów. W 1999 r. Webvan zaliczył udany debiut giełdowy, pozyskując 375 mln dolarów. Inwestorzy zorientowali się, że wyrzucili pieniądze w błoto w 2001 r. Firma również zbankrutowała.

Wielkim sukcesem miał być również portal TheGlobe.com – tak wielkim, że w dniu debiutu w giełdowego 1998 r. cena akcji wzrosła sześciokrotnie. Dało to firmie kapitalizację równą 842 mln dolarów. W 2001 r. kapitalizacja spadła aż o 95 proc., firma stanęła na granicy upadku. – Odkąd weszliśmy na giełdę przestało chodzić o rozwój, a zaczęło o wzrost wartości akcji. Indeksy rosły, rośliśmy my. Spadały, spadaliśmy my – tłumaczył przyczyny jej współzałożyciel, Stephan Paternot.

– To, co dzieje się teraz z Facebookiem i innymi firmami przypomina mi 1999 r. Tak, jak wtedy mamy astronomicznie dużą relację ceny akcji do zysku na akcję (P/E ratio) i nikt się tym nie przejmuje. Ludzie kupują akcje, bo mają konto na Facebooku, a nie ze względu na rozsądną analizę – twierdzi Ty Young, prezes funduszu inwestycyjnego Young Wealth Management.

Nie ma porównania?

– Zgadzam się rynek znów jest gorący, ale tym razem jest inaczej. Nie ma bańki – przekonuje w rozmowie z Obserwatorem Finansowym Mikołaj Piskorski, profesor e-biznesu na Harvard Business School.

– W odróżnieniu od wydarzeń z końca drugiego millenium teraz firmy internetowe dają naprawdę duże i stale rosnące przychody. Wtedy wchodziło się na giełdę, mając 100, czy 200 mln dolarów przychodów, a teraz są to miliardy – tłumaczy.

Ale, co jeśli Facebook i inne internetowe przedsięwzięcia okażą się jednak bańką? Negatywne skutki jej pęknięcia mogą okazać się zdecydowanie bardziej negatywne niż tej poprzedniej. W finansowanie internetowych przedsięwzięć zaangażowali się najwięksi świata biznesu. Wymownym symbolem tego jeśli lista współwłaścicieli Facebooka: od finansistów z Goldman Sachs, przez ludzi związanych z Doliną Krzemową, rodzinę Rothschildów, czy rosyjskiego oligarchę Aliszera Usmanowa.

Niestety, w razie potwierdzenia się spekulacyjnego charakteru przedsięwzięć internetowych, Ben Bernanke, obecny szef FED-u, nie będzie miał takiej swobody, jaką miał Alan Greenspan, który – widząc, że zbliża się kataklizm – nacisnął monetarne hamulce i drastycznie podniósł stopy procentowe. Takie posunięcie w roku 2012, gdy USA wciąż nie ozdrowiały całkowicie po kryzysie finansowo-gospodarczym, mogłoby zatrzymać, a nawet cofnąć proces „rozgrzewania” gospodarki i rozbić ją o drugie dno kryzysu.

Sebastian Stodolak

Firma, którą wymyślił Mark Zuckerberg jest wyceniana nie tylko za wyniki, ale także, a może przede wszystkim, za potencjał (CC By-NC Wired Photo)

Otwarta licencja


Tagi