Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Niezgoda – chleb powszedni ekonomistów

Bańki spekulacyjne, wpływ płacy minimalnej na gospodarkę, przyczyny kryzysów finansowych... Może się wydawać, że w tych sprawach ekonomia zajmuje jasne naukowe stanowisko. Nic bardziej mylnego, a ekonomicznych kości niezgody jest znacznie więcej. Czy w ogóle istnieje naukowy konsensus w ekonomii?
Niezgoda – chleb powszedni ekonomistów

(infografika DG)

W 2006 r. odbyła się jedna z najsłynniejszy telewizyjnych debat ekonomicznych ostatnich lat. Na antenie amerykańskiej stacji CNBC dyskutowali Arthur Laffer, doradca Ronalda Reagana i autor słynnej krzywej obrazującej relację pomiędzy wysokością podatków a wpływami podatkowymi, oraz Peter Schiff, wówczas jeszcze niezbyt rozpoznawalny ekonomista i inwestor. Pierwszy z dyskutantów był przekonany, że amerykańska gospodarka jest w świetnej kondycji i ma przed sobą świetne perspektywy.

– Wspierana jest dobrą polityką, zarówno fiskalną, jak i pieniężną. Działa wspaniale – mówił Laffer.

Schiff upierał się, że amerykański przemysł upada, a na rynku nieruchomości pełno jest złych kredytów hipotecznych, które wkrótce wywołają gospodarczą zapaść.

– W życiu nie słyszałem równie długiej serii ekonomicznych pomyłek. Załóżmy się, że to ja mam rację! – odparował mu Laffer.

Mniejsza o to, że jak pokazała przyszłość, Laffer racji nie miał – istotne w tym przykładzie jest co innego. To, że gdy mowa o fundamentalnych kwestiach ekonomicznych, takie kończące się głęboką niezgodą dyskusje nie należą do wyjątków. Obserwując dyskurs publiczny, należałoby stwierdzić, że są wręcz normą.

Czy to tylko mylne wrażenie laika, które potęgują nastawione na sensację media, a w rzeczywistości w zaciszu uniwersytetów – tam, gdzie nauka się rodzi – ekonomiści są bardziej zgodni?

Pytanie to jest ważne dlatego, że ekonomiści pełnią rolę kluczowych doradców i ekspertów w polityce gospodarczej, a każda nowa ustawa dotycząca gospodarki czy finansów jest przez polityków zachwalana jako poparta ekonomiczną kalkulacją i analizą. Ekonomia pełni rolę ostatecznej legitymacji dla coraz szerszego zakresu działań politycznych. Kwestią poddawaną wiążącej ocenie ekonomicznej są już nie tylko podniesienie płacy minimalnej czy wysokość stóp procentowych, lecz na przykład sensowność wprowadzenia jednego podręcznika w szkołach albo system działania drogowych fotoradarów.

Skoro jednak na każdego ekonomistę mówiącego „tak” można znaleźć ekonomistę mówiącego „nie”, to ile w praktyce warta jest taka ocena?

„Bańki nie istnieją”

Żeby to ocenić, zastanówmy się, dlaczego Arthur Laffer zupełnie nie zauważał tego, co Peterowi Schiffowi wydawało się oczywiste, to jest bańki na rynku nieruchomości? Przecież różnego typu bańki, czyli nieuzasadnione nadmierne wzrosty cen na rynku, istnieją, a ta była aż nadto odczuwalna, prawda? Cóż, nie dla wszystkich ekonomistów bańki to realne zjawisko. Ich istnieniu zaprzecza na przykład zeszłoroczny laureat Nagrody Nobla z ekonomii, prof. Eugene Fama z University of Chicago.

– Jeśli definiujemy bańki jako możliwe do przewidzenia gwałtowne spadki cen, to nie ma żadnych dowodów na ich istnienie. Większość takich tąpnięć cenowych to po prostu wynik recesji, których także nie możemy przewidzieć. Działalność biznesowa ma po prostu to do siebie, że co jakiś czas się załamuje – przekonywał prof. Fama w rozmowie z ObserwatoremFinansowym.pl

Prof. Fama otrzymał Nagrodę Nobla za empiryczną analizę cen aktywów. Czy to znaczy, że jego wnioski dotyczące baniek mają status obowiązujących w ekonomii i Art Laffer trzymał się po prostu twardo nauki? Nie. Komitet Noblowski nie wyróżnia ekonomistów za badania „najprawdziwsze”, tylko za takie, które coś wnoszą, dają nowy ogląd problemów ekonomicznych. Dlatego nieraz bywało, że jednego roku nagradzani Noblem byli ekonomiści z całkowicie przeciwstawnymi poglądami. Można powiedzieć, że Komitet Noblowski sankcjonuje wręcz w ten sposób stan niezgody w ekonomii. A jeśli chodzi o bańki, to nawet w ramach tzw. szkoły chicagowskiej, z której wywodzi się Fama, istnieją w tej sprawie fundamentalne podziały. Jeden z jej najwybitniejszych przedstawicieli Milton Friedman w przeciwieństwie do Famy bańki dostrzegał, wskazywał także na rolę polityki pieniężnej w zapobieganiu im oraz w łagodzeniu skutków ich pęknięcia. Robert Murphy, przedstawiciel szkoły austriackiej, przekonuje, że ani Fama, ani Friedman nie mieli racji.

– Fama każe nam traktować cykl koniunkturalny jak prawo natury, takie jak grawitacja. Po prostu jest i tyle. To nie jest naukowe podejście. Friedman zaś przecenia zdolność polityki pieniężnej do zapewniania stabilności gospodarczej – mówi Murphy.

Coś jest na rzeczy, bo przecież Alan Greenspan, który jest obwiniany o wywołanie kryzysu, był przedstawicielem friedmanowskiego monetaryzmu.

– On rozumie politykę pieniążną dokładnie tak jak ja – mówił Friedman w jednym z wywiadów udzielonych w 2000 r., gdy dla wielu było już jasne, że na rynku dotcomów wytworzyła się bańka. – Na pewno w razie problemów będzie zwiększał podaż pieniądza. Kluczowe jest to, by nie przeholować i nie tworzyć kolejnej bańki – przekonywał. Greenspan przeholował. Pieniądze wydrukowane po to, by łagodzić bańkę dotcomową, wzmocniły potem bańkę na rynku nieruchomości. Tylko czy to naprawdę wina „niekompetencji” Greenspana? Może po prostu tak musiało być? Zgody tutaj nie ma. A gdzie jest?

„Empiria wszystko wyjaśni”

– Obecnie w ekonomii dominuje podejście ilościowe i empiryczne. Faktem jest, że konsens jest tym większy, im bardziej dane zagadnienie jest zbadane – twierdzi prof. Stanisław Gomułka, były wykładowca London School of Economics.

To zdanie można by wziąć za dobrą monetę, gdyby nie fakty. Przykład pierwszy lepszy z brzegu. Płaca minimalna. Oto z jednej strony wybitny ekonomista James Buchanan w 1996 r. twierdził twardo:

– Tak jak żaden fizyk nie uważa, że woda płynie w górę, tak żaden szanujący się ekonomista nie twierdzi, że płaca minimalna zwiększa poziom zatrudnienia. Gdyby wziąć taką tezę serio, trzeba by uznać, że ekonomia nie jest nauką nawet w minimalnym stopniu i że ekonomiści są jedynie adwokatami różnych interesów ideologicznych.

Kim więc w tym świetle są dwaj profesorowie z Princeton – David CardAlan Krueger – którzy badając w pierwszej połowie lat 90. XX w. efekty podniesienia płacy minimalnej, znaleźli pozytywną korelację między jej wzrostem a poziomem zatrudnienia? Kim są Arindrajit Dube, William LesterMichael Reich, którzy badali wpływ zmian płacy minimalnej na zatrudnienie w amerykańskich hrabstwach, w których zmieniono ją w latach 1990–2006? Oni także nie zauważyli jej negatywnego wpływu na zatrudnienie. Komu ma wierzyć przeciętny Kowalski, gdy przy okazji debaty o podwyżce płacy minimalnej w Polsce od jednych ekonomistów usłyszy, że w rezultacie wzrośnie bezrobocie, a od innych, że wzrośnie… zatrudnienie? Obie strony będą się przecież powoływać na badania naukowe.

Takie punkty sporne można by wymieniać w nieskończoność. Ekonomiści nie są zgodni co do tego, czy cena złota powinna być brana pod uwagę przy projektowaniu polityki pieniężnej, czy nie. Nie wszyscy są przekonani, że deficyt budżetowy jest z założenia czymś złym (w trakcie recesji, mówią niektórzy, może pełnić rolę stymulatora gospodarki). Nie mają wspólnej opinii w kwestii antykryzysowej pomocy sektorowi finansowemu. Gdy George W. Bush wprowadzał TARP, czyli wielki program ratowania tego sektora, 192 ekonomistów podpisało list przeciwko takiemu posunięciu. Problem w tym, że równie wielka grupa uważała i uważa, że był to ruch konieczny. Nawet ocena globalizacji budzi kontrowersje. Uważana przez wiele lat za zajwisko dobroczynne i ze wszechmiar pożądane, teraz zaczyna być krytykowana. Wśród krytyków znajduje się np. Paul Craig Roberts, jeden z twórców tzw. reaganomiki.

– Wystarczy rzut oka na statystyki. Owszem, w ciągu ostatnich 20 lat w USA pojawiły się nowe stanowiska pracy, ale głównie w najsłabiej płatnym segmencie usług. Wśród kelnerów, sprzedawców, barmanów albo sprzątaczek. I owszem, profity z globalizacji też się pojawiły. Ale zgarnął je wyłącznie wielki biznes – mówił w wywiadzie dla serwisu forsal.pl

Kto więc ma rację? On czy np. Tom Palmer z Cato Institute, który niedawno globalizację zachwalał z kolei w rozmowie z naszym serwisem?

Problem w tym, że nie istnieje uniwersalna metoda, która pozwala rozstrzygać spory ekonomiczne na jakimś wyższym poziomie, np. metodologicznym.

– Nie ma czegoś takiego. Panuje pluralizm. Nawet w dziedzinie metodologii funkcjonuje kilka zakorzenionych w filozofii nauki podejść. Mamy empirystów, którzy badają wszystko „bez teorii”, ilościowo – z użyciem statystyki i ekonometrii, ale mamy także apriorystów, twierdzących że z jakichś aksjomatów można logicznie wywodzić pozostałe prawa i ich potwierdzenie w doświadczeniu nie jest konieczne ani nawet możliwe. Nie ma także jakichś ogólnych zalożeń, których nie można byłoby podważyć. Jedna szkoła twierdzi, że ludzie w swoich działaniach kalkulują i ekonomizują nawet takie kwestie, jak dobór partnera życiowego. Inna szkoła twierdzi, że w naszych decyzjach istotne znaczenie mają czynniki społeczne i kulturowe, w tym nieracjonalne. Kolejna patrzy na działania ekonomiczne człowieka z perspektywy moralnej. Te różne perspektywy są nie do pogodzenia. Można też bronić stanowiska, że ekonomia jako nauka jest w stadium przedparadygmatycznym – przekonuje prof. Aleksander Sulejewicz ze Szkoły Głównej Handlowej.

„Wszyscy zgadzamy się ze sobą…”

Kolegom po fachu prof. Sulejewicza kwestia wewnętrznego konsensu nie daje spokoju i sami w zorganizowany, statystyczny sposób badają jego zakres. Literatura naukowa w tej dziedzinie jest dość bogata, a ostatnie lata obrodziły w wiele nowych publikacji. Większość z nich ma charakter już na pierwszy rzut oka bardzo ograniczony. Np. z opublikowanego w 2013 r. przez Rogera GordonaGordona Dahla badania „Views among Economists: Professional Consensus or Point-Counterpoint?” dowiadujemy się, że ekonomiści generalnie się ze sobą… zgadzają. Tylko 6 proc. badanych miało opinie zdecydowanie odbiegające od pozostałych. Problem w tym, że Gordon i Dahl zadali z gruntu niekontrowersyjne pytania grupie zaledwie 41 ekonomistów, którzy uczestniczyli w tym samym panelu dyskusyjnym. Byli to przedstawiciele największych uniersytetów USA (Princeton, Chicago, Berkeley…), a zatem jednorodności opinii można się było wręcz spodziewać. Inni ekonomiści zarzucili tej publikacji, że ma wymiar anegdotyczny i przez jej pryzmat nie można oceniać całej profesji. Zwracano uwagę na brak realnej różnorodności między przepytywanymi profesorami.

– Nie pytano o zdanie opcji skrajnych, wyłącznie opcje centrowe. Nie było marksistów, austriaków, ultralibertarian ani postkeynesistów – podsumował publikację Dylan Matthews na łamach dziennika „Washington Post”.

Rzetelniej (przynajmniej pod względem ilościowym) do sprawy podeszli ekonomiści Daniel Klein, William DavisBob Figgins. W 2010 r. przepytali 299 profesorów ekonomii o ich opinie w kwestii różnych reform gospodarczych. Tutaj konsens osiągnięto tylko w przypadku 4 z 17 pytań. To badanie było z kolei krytykowane za pomieszanie kwestii normatywnych z opisowymi.

– Można mieć dostęp do tych samych faktów, ale nadawać im inne znaczenie praktyczne. Niektórzy wspierają wyższe podatki, ale to nie znaczy, że mają inną podstawę naukową – komentowano.

Choć brzmi to absurdalnie, wśród ekonomistów nie ma zatem zgody nawet co do tego, czy się ze sobą zgadzają, czy nie. Prawda jest taka, że ekonomiści jednego obozu często dyskredytują całkowicie osiągnięcia tych z drugiego obozu i za najistotniejsze dla gospodarki uznają zupełne różne jej elementy czy zjawiska. Nie są zgodni nie tylko w ocenie znaczenia, ale także w analizie mechanizmów gospodarczych. Tymczasem nie znajdziemy zbyt wielu przedstawicieli fizyki, którzy odrzucaliby całkowicie dorobek i teorie Einsteina, w matematyce przyjmuje się raczej, że dwa razy dwa daje cztery, a biolodzy są w stanie jednomyślnie opisać przebieg zawału serca. Wniosek z tego wszystkiego taki, że konsensus w ekonomii rozumianej globalnie (czyli po uwzględnieniu wszystkich funkcjonujących szkół, podejść metodologicznych i przyjmowanych założeń) albo po prostu nie istnieje, albo jest bardzo wąski i ogranicza się do konstatacji faktów, np. „PKB spada, jesteśmy w recesji”. A i to nie zawsze.

Ilekroć więc ktoś przekonuje nas, że to czy tamto jest twardo uzasadnione przez ekonomistów, nie kładźmy uszu po sobie, bo dyskusja wcale nie jest zakończona. Właściwie dopiero się zaczyna!

– Ekonomia to nauka społeczna, a więc jeśli wypowiadamy jakieś ekonomiczne sądy, nie sposób całkowicie uwolnić się od naszych społecznych uwarunkowań, systemu wartości, jaki przyjmujemy, czy naszych politycznych sklonności. Ekonomia jest tak naprawdę elementem społecznego i ewolucyjnego procesu dochodzenia do najlepszych rozwiązań w danych sytuacjach i być może w tym kontekście brak absolutnych rozstrzygnięć jest czymś pożytecznym i rozwijającym. Może taki właśnie musi być charakter tej nauki? Ja widzę w tej różnorodności więcej zalet niż wad – komentuje prof. Aleksander Sulejewicz.

OF

(infografika DG)

Otwarta licencja


Tagi