Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Poprzez celową inflację rządy pozbywają się długu

Za złotówkę kupimy w 2012 r. zaledwie 34 proc. tego, co w 1995 r., kiedy została przeprowadzona denominacja polskiej waluty. To skumulowany efekt inflacji. Jest ona konieczna, by rządy mogły się nadal zadłużać, nie ryzykując bankructwa kraju. Ale oszczędnych obywateli po cichu pozbawia majątku.
Poprzez celową inflację rządy pozbywają się długu

(Fot. KM/OF)

W ciągu ostatnich 18 lat polska waluta straciła 66 proc. wartości nabywczej. Według oficjalnych danych, które zdaniem części ekonomistów zaniżają faktyczną utratę wartości pieniądza.

> więcej: Kreatywni statystycy retuszują prawdziwy wzrost cen

Gdyby jako punkt odniesienia przyjąć cenę złota (uważa się, że w długim okresie najlepiej pokazuje faktyczne zmiany siły nabywczej waluty), to okaże się, że złoty stracił od 1995 r. ponad 80 proc. wartości (w 1995 r. uncja złota kosztowała ok. 1000 zł, obecnie prawie 5500 zł).

Perfidia umiarkowanej inflacji polega na tym, że pozbawia obywateli majątku, a oni tego nie zauważają. Przykładowo, nawet przy inflacji takiej, jaka była w Polsce w 2011 r. – 4,3 proc. – po 10 latach złoty straci 52 proc. swojej wartości.

Zwróćmy uwagę, że średnie oprocentowanie 12 miesięcznych lokat w bankach wynosi obecnie 4,79 proc. brutto, czyli 3,88 proc. netto. To oznacza, że zdecydowana większość oszczędnych Polaków traci pieniądze, jeżeli ich od razu nie wyda.

Dłużnik ważniejszy od ciułacza

Tymczasem na przykład w XIX w. w USA miała miejsce deflacja. To znaczy towary, za które w 1800 r. trzeba było zapłacić 1000 dol., w 1900 r. kosztowały tylko 699 dol. Wystarczyło trzymać pieniądze w przysłowiowej skarpecie, by zarabiać. Ale to już odległa przeszłość. W ciągu następnych 100 lat wartość nabywcza dolara spadła 25-krotnie.

Dlaczego oszczędnych nikt nie wspiera?

Zacznijmy od własnego podwórka. To, że złoty tak wiele traci na wartości, wynika z celowej polityki – cel inflacyjny jest planowo ustalany na 2,5 proc. rocznie i często przekraczany. Gdyby jednak przyjąć, tak jak postulował laureat Nagrody Nobla z ekonomii Milton Friedman, że ilość pieniądza w obiegu zwiększa się w Polsce tylko o tyle, o ile rośnie PKB (czyli o ok. 2-4 proc. rocznie, a nie tak jak obecnie o 10-15 proc.), to regularnie mielibyśmy to czynienia z deflacją.

Wielu ekonomistów za wszelką cenę nie chce jednak do tego dopuścić.

W artykule „Why is deflation bad” („Dlaczego deflacja jest zła”), opublikowanym 2 sierpnia 2010 r. w „The New York Times”, laureat Nagrody Nobla z ekonomii Paul Krugman wykłada swoje powody niechęci do deflacji. Jego zdaniem sprawia ona, że rośnie realna wartość długów, czyli deflacja jest niekorzystna dla dłużników.

Krugman „zapomniał” dodać, że największymi na świecie dłużnikami są rządy. I to w ich interesie jest, by realna wartość długów spadała.

Złote kajdanki

Zauważymy, że w XIX w. zadłużenie rządu USA wynikało praktycznie tylko z wojen i zaraz po ich zakończeniu było regularnie spłacane. Na przykład dług, wynikający z amerykańskiej wojny o niepodległość, wynosił w 1791 r. 75,5 mln ówczesnych dolarów. Ale już od 1796 r. do 1811 r. w 14. rocznych budżetach USA miały nadwyżkę. Podobnie było po wojnie w 1812 r. – ciągu następnych 20 lat w budżetach występowała nadwyżka. W styczniu 1835 r. Stany Zjednoczone oficjalnie spłaciły większość zadłużenia i aż do wojny secesyjnej (1861-65 r.) było ono śladowe. Dług, wynikający z kolei z tej wojny, spłacono prawie w całości tuż przez rozpoczęciem I wojny światowej.

Jaki z tego wniosek? Otóż w systemie finansowym, w którym rząd nie miał możliwości poprzez inflację pozbyć się zadłużenia, bo wówczas pieniądz był zabezpieczony złotem, długi były regularnie spłacane. W 1933 r. nastąpiło wprawdzie odejście od wymienialności dolara na złoto, ale ciągle istniała ona w rozliczeniach międzynarodowych. To ograniczało możliwość emisji pieniądza i wywołania inflacji, które stopniowo kasuje wartość zadłużenia

Ale nie wykluczało tej możliwości zupełnie. Przez 29 lat od zakończenia II wojny światowej zadłużenie USA, zarówno nominalnie jak i w relacji do PKB, spadało. Analitycy banku inwestycyjnego Morgan Stanley, w raporcie opublikowanym 10 lutego 2010 r., zatytułowanym „The return of debtflation” („Powrót długoinflacji”) wzięli pod lupę powojenny spadek zadłużenia USA w relacji do PKB – ze 112 proc. PKB w 1945 r. do 24,6 proc. PKB w 1974 r. I obliczyli, że w 56 proc. spadek ten wynikał z inflacji, a tylko w 44 proc. z rzeczywistego wzrostu PKB. Bo inflacja sprawiła, że PKB nominalnie rósł więcej, więc dług jako odsetek PKB zmalał.

Od połowy lat 70. XX w. zadłużenie USA zaczęło gwałtownie rosnąć, zarówno nominalnie, jak i w odniesieniu do PKB. Dlaczego wtedy? Otóż w 1971 r. prezydent USA Richard Nixon oświadczył, że Stany Zjednoczone nie będą wymieniać dolarów na złoto, nawet w rozliczeniach międzypaństwowych. Od tego momentu nic zewnętrznego nie ogranicza emisji pieniądza w USA, zatem wartość długu zawsze może zostać pomniejszona poprzez inflację.

Co ciekawe, emitowane przed II wojną światową w Polsce obligacje były zabezpieczone przed niszczeniem przez inflację wartości długu. Wartość każdego pożyczonego złotego była wyrażona w gramach złota. Na przykład w Państwowej Rencie Ziemskiej, seria I z 1932 r., oprocentowanie – 3 proc., za każde z pożyczonych 100 zł płacono równowartość 900/5332 grama czystego złota. Po II wojnie światowej władze PRL jednostronnie zniosły ten zapis (czyli prawo zadziałało wstecz, w stosunku do już zawartych umów) i poczekały, aż inflacja zniszczy wartość zadłużenia. Polskie sądy, także te w III RP uznają, że było to zgodne z prawem.

Faktem jest, że gdyby tak jak przed II wojną światową, wartość obligacji waloryzowana była ceną złota, to Polska prawdopodobnie musiałaby ogłosić bankructwo. Cena złota w ostatniej dekadzie wzrosła bowiem prawie pięciokrotnie.

Deflacja hamulcem rozwoju?

Warto nadmienić, że inflacja nie jest konieczna do tego, by gospodarka dynamicznie się rozwijała. Na przykład w latach 1873-1896 miała miejsce w USA tzw. wielka deflacja. Przez ok. 20 lat ceny spadały, po ok. 2 proc. rocznie. I był to okres stabilnego wzrostu gospodarczego.

Mit, że deflacja wiąże się z recesją ostatecznie rozwiała praca Andrew Atkesona z University of California i Patricka J.Kehoe z University of Minnesota (wydał ją w 2004 r. Federal Reserve Bank of Minneapolis), zatytułowana „Deflation and Depression: Is There an Empirical Link”(„Deflacja i depresja: czy istnieje empiryczna zależność?”). Przebadano przypadki recesji z 17 krajów, które miały miejsce na przestrzeni ponad 100 lat i nie znaleziono związku między występowaniem deflacji a recesją. To znaczy, były wśród badanych krajów zarówno takie, których gospodarki rosły w czasie deflacji, jak i takie, które notowały spadki PKB.

Prof. George Selgin z University of Georgia w artykule „A Plea for (Mild) Deflation” („Wołanie o (łagodną) deflację”), opublikowanym w Cato Policy Report, edycji z maja-czerwca 1999 r., argumentuje, że kłótnia między ekonomistami o deflację może wynikać z niedostrzegania istnienia dwóch rodzajów deflacji: niekorzystnej i korzystnej. Niekorzystna wynika z fizycznego braku pieniądza i miała miejsce na przykład w czasie Wielkiego Kryzysu w USA. Życie gospodarcze zamierało, bo ludzie nie mieli czym płacić. W latach 1930-1935 w wyniku działań Systemu Rezerwy Federalnej, amerykańskiego banku centralnego, ilość pieniądza w obiegu spadła o 35 proc.

Z kolei korzystna deflacja bierze się ze wzrostu produktywności, kiedy postęp technologiczny albo nowe metody organizacji pracy sprawiają, że możemy to samo produkować taniej. Selgin zwraca uwagę, że faktyczny koszt produkcji towarów i usług jest dzisiaj o około połowę niższy, niż był w 1945 r. i gdyby nie wzrost ilości pieniądza w obiegu, o tyle spadłyby ceny. Tymczasem ceny są obecnie w USA ponad 9 razy wyższe, niż w momencie zakończenia II wojny światowej.

Jednak nawet w polskiej gospodarce są branże, w których regularnie mamy do czynienia z deflacją, a radzą sobie one doskonale. Do takich należy choćby produkcja elektroniki (telewizory, komputery, telefony komórkowe). To obala kolejny argument Paula Krugmana, który twierdzi, iż w czasie deflacji konsumenci wstrzymują się z wydawaniem pieniędzy, bo wiedzą, że później za swoje pieniądze będą mogli kupić więcej.

OF

(Fot. KM/OF)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Wojna w Ukrainie i ekonomia

Kategoria: Trendy gospodarcze
Rozważania nad agresją rosyjską w Ukrainie pokazują, jak interdyscyplinarnym zagadnieniem jest wojna i jak wielkie są ograniczenia nauk ekonomicznych, gdyby zechciały samodzielnie, autarkicznie analizować wojnę.
Wojna w Ukrainie i ekonomia

Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?

Kategoria: Trendy gospodarcze
Cudowne recepty na pokój nie istnieją, ale odnaleźć można lepsze i gorsze rozwiązania. Historia gospodarcza przestrzega nas przed pochopnym rozpętywaniem wojny ekonomicznej – która może nie tylko nie zapobiec eskalacji militarnej, ale nawet ją pogłębić.
Obecne sankcje to za mało. Co może powstrzymać Rosję?