Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

O kreatywności bez polotu

Najbardziej kreatywni ludzie nie mają czasu na rozmowy o istocie swojej kreatywności – to najważniejszy wniosek z książki Kevina Ashtona „How To Fly A Horse: The Secret History of Creation, Invention, and Discovery” („Jak latać na koniu: Sekretna historia kreacji, inwencji i odkryć”).
O kreatywności bez polotu

Autor przyznaje, że aż do 1999 r. wierzył w mit kreatywności, czyli przekonanie, że jest to cecha osób wybitnych, jeśli nie geniuszy. W początkach jego kariery nic nie wskazywało, by był dobry w tworzeniu. Kiedy pracował w koncernie Procter & Gamble, zasugerowano mu, że kreatywność to nie jest jego mocna strona. Gdy próbował wymyślić coś oryginalnego i mu nie wychodziło, szefowie się złościli. Kiedy osiągał sukces, zapominali, że pomysł był jego.

Ashton postanowił dojść do źródła problemu. Jak twierdzi, przeczytał wszystkie ważne książki na temat kreatywności. Z każdej dowiadywał się, że pomysły „w magiczny sposób” same spływają na ludzi, którzy odnoszą dzięki temu życiowe sukcesy. Tymczasem z doświadczeń autora wynikało, iż pomysły wcale nie przychodzą łatwo, a inni najczęściej wcale nie przyjmują ich z otwartymi rękami. Przełożeni oceniali wyniki pracy Ashtona nisko i groziła mu utrata pracy. Nie mógł zrozumieć, dlaczego jego własny proces tworzenia nie wyglądał tak, jak opisywano to w książkach.

Test szminki

Po raz pierwszy zaczęło do niego dochodzić, że większość autorów książek o kreatywności może się mylić, w 1997 r., gdy próbował rozwiązać pewien – wydawałoby się, że nudny – problem. Jego zadaniem w Procter & Gamble było sprawienie, by w sklepach były w ciągłej sprzedaży produkowane przez firmę szminki (w około połowie sklepów ciągle ich brakowało). Po zbadaniu sprawy Ashton doszedł do wniosku, że problemem jest brak informacji. Jedynym sposobem, by dowiedzieć się, że szminki się kończą, było wówczas sprawdzenie, ile ich jest na półce. Pracownicy sklepów nie mieli czasu, by na bieżąco to monitorować i wprowadzać dane do komputera. W efekcie dopiero klienci odkrywali, że konkretnych szminek brakuje, więc nie wydawali na nie pieniędzy. Ashton postanowił umieścić w produkcie niewielki procesor, a na półce antenę. To był jego pierwszy w życiu patent.

Dziś Kelvin Ashton jest szefem centrum badań nad podobnymi rozwiązaniami, które mieści się w renomowanej uczelni Massachusetts Institute of Technology.

Przypadek Mozarta

Skąd wzięło się przekonanie, że proces tworzenia polega na przebłyskach geniuszu? Do utrwalenia tego mitu mogło się przyczynić opublikowanie w 1815 r. przez pismo „General Music Journal” listu rzekomo samego Wolfganga Amadeusza Mozarta (1756–1791), w którym opisywał on swój proces twórczy. Wynikało z niego, że pomysły na jego największe symfonie przychodzą do niego wtedy, kiedy jest sam i w dobrym nastroju. W pracy twórczej nie potrzebuje żadnych instrumentów. Utwór sam „wpada mu do głowy” – wystarczy go zapisać i gotowe.

Ten list cytowano wielokrotnie w różnych książkach i badaniach naukowych na temat kreatywności. Powoływał się na niego Jacques Hadamard w „Mathematician’s Mind” (Umysł matematyka) z 1945 r., przypomniano go w „Creativity: Selected Readings” (Kreatywność: wybrane dzieła) pod redakcją Philipa Vernona z 1976 r., w publikacji Rogera Penrose’a „The Emperor’s New Mind”(Nowy umysł cesarza) z 1989 r., a także w bestsellerze „Imagine” (Wyobraź sobie”) Jonaha Lehrera z 2012 r. Problem z nim polega na tym, że jest fałszerstwem (co po raz pierwszy wykazał biograf Mozarta Otto Jahn w książce na jego temat z 1856 r.).

Prawdziwe listy Mozarta, m.in. te, które napisał do ojca i sióstr, ujawniają, jak naprawdę wyglądał jego proces twórczy. Zapisywał pierwsze wersje utworów, następnie poprawiał je wielokrotnie. Często zdarzało mu się zatrzymać na dłużej. Odkładał komponowanie i wracał do niego później. Do pracy musiał mieć też instrument: pianino albo klawesyn. Tak więc opublikowany w 1815 r. rzekomy list Mozarta jest nie tylko fałszerstwem. Jest nieprawdą.

Komu zawdzięczamy wanilię

Problem z książką Ashtona polega na tym, że często używa skądinąd bardzo interesujących przykładów do wykazania czegoś przeciwnego do głównej tezy książki.

Na wyspie la Reunion na Oceanie Indyjskim, w miasteczku Sainte-Suzanne stoi odlany z brązu pomnik 12-letniego niewolnika Edmunda Albiusa. Dorastał on na plantacji niejakiego Ferreola Belliera Beaumonta, ucząc się o rosnących na niej roślinach. Jedną z nich była wanilia, którą francuscy koloniści od 1819 r. próbowali uprawiać, ale podobnie jak wszystkim innym, którzy próbowali to robić poza Meksykiem, nie udawało im się. Wanilia rzadko kwitła i nigdy nie owocowała, aż któregoś dnia w 1841 r. właściciel plantacji odkrył dwa zwisające strąki. Edmond oświadczył, że zapylił kwiaty.

W ten sposób rozwiązał problem, z którym od 300 lat (mniej więcej tak długo próbowano uzyskać tam owoce wanilii) nie potrafiły sobie poradzić najtęższe europejskie głowy. Autor tłumaczy w dalszej części książki, że wcześniej Ferreol pokazał Edmundowi, jak zapyla się arbuzy, a ten skojarzył fakty – kwiat wanilii także miał męskie i żeńskie organy – i metodą prób i błędów doszedł do tego, jak zapylić także tę roślinę. Odkrycie Edmonda było początkiem budowy przemysłu opartego na uprawie wanilii na wyspie, stąd pomnik i uznanie dla chłopca.

Autor używa tej historii, by pokazać wyjątek od reguły: w przeciwieństwie do Edmonda Albiusa autorzy większości odkryć pozostają nieznani. Uznanie za pomysł to koncepcja stosunkowo nowa (pojawiła się mniej więcej od XV w.). Tymczasem historia Edmonda pokazuje, że można dokonać odkrycia mającego duże znaczenie dla świata bez wielkiej wiedzy, wysiłku i tysięcy godzin pracy. Jest więc sprzeczna z główną tezą książki.

Ashton ma niewątpliwy talent to wynajdywania ciekawych historii, nawet jeżeli nie całkiem nadają się do ilustracji tego, co autor by sobie życzył. Chyba najciekawszym i najbardziej inspirującym z nich jest przypadek węgierskiego profesora, który wysłał prośby o wywiady do 275 bardzo kreatywnych ludzi. Okazało się, 1/3 z nich odmówiła mu, uzasadniając to brakiem czasu, 1/3 nawet nie odpowiedziała na list (z czego można wnioskować, że nie mają czasu nawet na odmawianie). Można więc sądzić, że ludzie bardzo twórczy wysoko cenią sobie swój czas i jednym z sekretów ich produktywności może być właśnie to, że maksymalnie koncentrują się na tym, co chcą zrobić.

To zdecydowanie najciekawszy wątek publikacji Ashtona i jego książka zyskałaby, gdyby poświęcił mu więcej miejsca. Teza, którą wybrał – że kreatywność to najczęściej ciężka, mozolna praca i że kreatywny jest każdy, a nie tylko geniusze – nie jest jakoś szczególnie odkrywcza. W dzisiejszych czasach nikt nie kwestionuje tego, że każdy z nas ma w sobie potencjał do tworzenia. O wiele bardziej interesujące jest to, co sprawia, że jedni w pełni ten potencjał wykorzystują, a inni tylko w części. Książka Kevina Ashtona nie powinna więc być lekturą pierwszego wyboru dla osób zainteresowanych problematyką kreatywności. Można ja przejrzeć, by wyłowić kilka wartościowych wątków, ale zdecydowanie lepszym pomysłem będzie sięgnięcie np. po publikacje prof. Kena Robinsona (w szczególności „Finding Your Element: How to Discover Your Talents and Passions and Transform Your Life”), które mniej osobiście bardziej przekonują.

Otwarta licencja


Tagi