Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Futbol to nie biznes

„Piłka nożna to nie jest ani wielki biznes, ani dobry biznes. To zapewne w ogóle nie jest biznes” – piszą Simon Kuper i Stefan Szymanski w książce „Soccernomics: Why England Loses, Why Germany and Brazil Win, and Why the U.S., Japan, Australia, Turkey – and Even Iraq – Are Destined to Become the Kings of the World's Most Popular Sport”.
Futbol to nie biznes

Jak twierdzą autorzy publikacji (jej polski tytuł to „Piłkonomia: Dlaczego Anglia przegrywa, Niemcy i Brazylia wygrywają, a USA, Japonia, Australia, Turcja – a nawet Irak – są skazane na sukces w najpopularniejszym sporcie świata”), przeciętny klub z brytyjskiej Premier League ma przychód (150 mln dol.) porównywalny ze średniej wielkości supermarketem Tesco (100 mln dol.). W przeciwieństwie do większości klubów Tesco przynosi jednak zysk.

Te kluby, które przynoszą profity, najczęściej wcale dobrze nie grają. Autorzy zestawili pozycje brytyjskich drużyn piłkarskich w kolejnych latach od sezonu 1992/1993 do sezonu 2006/2007. Okazało się, że w 45 proc. przypadków jeżeli klub zmieniał swoją pozycję w tabeli, to jego zysk zmieniał się w przeciwnym kierunku (czyli gdy grał słabo, zyski rosły, a gdy grał dobrze, to spadały). Kluby z Bundesligi rzadko dobrze sobie radzą w Lidze Mistrzów, ponieważ… przynoszą zyski. A to oznacza, że nie wydają pieniędzy na drużynę. Dlatego – zdaniem autorów – kluby piłkarskie powinny przestać udawać, że są biznesem, a zacząć funkcjonować bardziej jak muzea: instytucje, które mają służyć społeczeństwu i przy tym utrzymywać płynność finansową.

Dobrym sposobem na wizualizację skali biznesu w piłce nożnej jest odwiedzenie kwatery głównej UEFA w mieście Nyon w Szwajcarii. Biura tej organizacji mają ładny widok na jezioro Genewskie, ale nie są duże. Wyglądają jak siedziba niewielkiej firmy ubezpieczeniowej.

Nic dziwnego, że futbol to kiepski biznes. W 1997 r. Peter Kenyon, wówczas prezes firmy odzieżowej Umbro, opowiadał, jak to jeszcze w latach 70. brytyjskie kluby piłkarskie płaciły firmom odzieżowym za ubrania, w których grali piłkarze. Płacili im więc de facto za to, że ich reklamowali. Dopiero w latach 80. to się zmieniło.

Gdzie jest kasa?

Aż do 1982 r. brytyjskie kluby piłkarskie nie pozwalał na transmisje telewizyjne swoich meczów obawiając się, że zmniejszy się liczba widzów na stadionach. Jeszcze w 1992 r. za prawa do emisji meczów Premier League płacono klubom tylko 115 mln dol. (obecnie dziesięć razy więcej).

Są jednak sposoby, by dobrze zarobić na sporcie. Trzeba się tylko dostać do publicznych pieniędzy. W USA w ostatnich 20 latach zbudowano 70 nowych stadionów za 20 mld dol., z czego połowę zapłacili podatnicy. Na przykład w 1989 r. 70 inwestorów, w tym syn ówczesnego amerykańskiego prezydenta i późniejszy prezydent USA George W. Bush, zapłaciło 83 mln dol. za klub baseballowy Texas Rangers. Następnie inwestorzy zażądali, by miasto wybudowało stadion. Zagrozili, że w przeciwnym razie przeniosą klub do gdzie indziej.

W odpowiedzi mieszkańcy Arlington zgodzili się w referendum na podniesienie podatku od sprzedaży, by dzięki temu zgromadzić potrzebne na budowę obiektu 191 mln dol. W 1998 r. inwestorzy sprzedali Texas Rengers Tomowi Hicksowi za 250 mln dol., z tym że większość wartości klubu wynikała z wartości stadionu wybudowanego za pieniądze podatników. Bush osobiście zainskasował 14,9 mln dol. i oświadczył, że kiedy transakcja dobiegnie końca, będzie miał „więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek marzył”.

W USA jest cały przemysł „konsultantów”, którzy znajdują uzasadnienie dla budowy stadionu z publicznych pieniędzy. Muszą wykazać, że się to podatnikom opłaci (powstała nawet poświęcona tylko temu tematowi książka „Field of Schemes: How the Great Stadium Swindle Turns Public Money into Private Profit”, czyli „Pole planów: Jak wielki szwindel stadionowy zmienia publiczne pieniądze w prywatny zysk”, autorstwa Neila deMause`a i Joanny Cagan). A jest to bardzo proste, ponieważ nie ma możliwości udowodnienia autorom, że się mylili. Zawszą mogą twierdzić, że niespełnienie się ich prognozy wynika z działania innych – nieprzewidzianych – czynników.

Przeciw stadionom

W USA stadionowemu lobby aktywnie przeciwstawia się Rob Baade. Jest profesorem ekonomii na Lake Forest Collage oraz byłym sportowcem i trenerem koszykówki. W pracy zatytułowanej „The Sports Tax” (Podatek sportowy) wyliczył on, że finansowane z publicznych pieniędzy stadiony nie są dobrą inwestycją dla podatników. Zwrócił uwagę m.in. na to, że zwykle alternatywą dla stadionu nie jest brak inwestycji. Przeciwnie: jeżeli wybudujemy stadion, to zabraknie pieniędzy na inne inwestycje, z których korzystałoby znacznie więcej osób niż ze stadionów.

Jednak najciekawsza część analizy Baade’a to porównanie miast, w których wybudowano stadion, z tymi, w których tego nie zrobiono. Jeżeli zwolennicy inwestowania w stadiony mają rację, to miejscowości, w których one są, powinny sobie gospodarczo radzić zdecydowanie lepiej. Akademik analizował m.in. dochód na mieszkańca, liczbę tworzonych miejsc pracy i powstających nowych firm. Okazało się, że nie było żadnych różnic między nimi.

Prof. Baade analizował również (razem z Victorem Mathesonem) skutki ekonomiczne rozegrania mistrzostw świata w piłce nożnej w USA w 1994 r., porównując, jak radziły sobie gospodarczo miasta, w których rozgrywano mecze, i te, w których tego nie robiono. Znowu nie znalazł żadnych różnic.

Prace amerykańskiego akademika stały się początkiem tzw. ruchu antystadionowego w USA. Sprawa wzbudzała tyle emocji, że w połowie lat 90. XX w. zeznawał on przed Kongresem USA. Opowiadał, jak to po jednym ze spotkań, na którym przedstawiał swoje argumenty, podszedł do niego starszy pan i powiedział:

– Być może ma pan rację, ale na pana miejscu pilnowałbym się. Stoi pan na drodze bardzo wielu inwestycji, na których ktoś zarabia.

Zapoczątkowany przez prof. Baade’a ruch antystadionowy sprawił, że zaczęło powstawać coraz więcej niezależnych analiz opłacalności organizowania dużych przedsięwzięć sportowych. Z prawie wszystkich wynika, że nie powodują one wzrostu liczby turystów, liczby miejsc pracy czy szybszego wzrostu gospodarczego i po prostu się nie opłacają.

Stosunkowo najlepsza praca powstała po mistrzostwach świata w Niemczech w 2006 r. Jej autorem jest Holger Preuss z University of Mainz. Ludzie Preussa przeprowadzili ankietę wśród gości, którzy odwiedzili niemieckie miasta w czasie mistrzostw. Okazało się, że dodatkowe wydatki osób, które przyjechały na turniej, to 2,8 mld euro, czyli niecałe 3 promile wszystkich wydatków niemieckich konsumentów w ciągu roku i znacznie mniej, niż wydał niemiecki rząd na przygotowania do turnieju.

Szczęśliwi gospodarze

Powstaje pytanie: skoro organizowanie mistrzostw w piłce nożnej się nie opłaca, to dlaczego tyle krajów wręcz się o to bije? Otóż Georgios Kavetos i Stefan Szymanski dokonali analizy danych Komisji Europejskiej o poczuciu szczęścia w 12 krajach zachodu Europy w latach 1974–2004 i sprawdzili korelację ze zwycięstwami drużyny narodowej. Takowej nie było. Wówczas popatrzyli, czy istnieje związek między organizowaniem mistrzostw a poczuciem szczęścia. Okazało się, że tak.

Dane o poczuciu szczęścia odnosiły się do ośmiu turniejów: mistrzostw świata we Włoszech w 1990 r, we Francji w 1998 r. oraz mistrzostw Europy we Włoszech (1980 r.), Francji (1984 r.), RFN (1988 r.), Anglii (1996 r.) oraz Belgii i Holandii (2000 r.). We wszystkich z tych krajach (z wyjątkiem Anglii) miał miejsce istotny wzrost poczucia szczęścia po turnieju. Co więcej, efekt się utrzymywał. Poczucie szczęścia rok po turnieju było wyższe nawet.

Jak duży był to efekt? Przeciętny wzrost był dwukrotnie wyższy niż ten spowodowany przez uzyskanie wyższego wykształcenia. Efekt szczęścia nie był taki sam dla wszystkich badanych. Największy wzrost poczucia szczęścia zanotowano u starszych mężczyzn oraz osób z niższym poziomem wykształcenia. Jedyna (dosyć duża) grupa, u której poziom szczęścia nie wzrósł, to kobiety.

„Soccernomics…” to fascynująca pozycja. I to nie tylko dla fanów gier zespołowych. Przeczytałem ją z prawdziwą przyjemnością, mimo iż zupełnie nie interesuję się sportem. To także idealna lektura przed rozpoczynającymi się w czerwcu mistrzostwami w Brazylii. Tym bardziej, że z tej okazji wydawca przygotował nową, zaktualizowaną wersję książki.

Prof. Stefan Szymanski specjalizuje się w ekonomii sportu. Wykłada na University of Michigan. Simon Kruper jest dziennikarzem sportowym. Pisze m.in. cotygodniowe artykuły w „The Financial Times”.

 

Otwarta licencja


Tagi