Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Nie ma w Polsce miejsca dla większego klina

Po spadku w latach 2007–2010 podatkowe obciążenie wynagrodzeń w 34 państwach OECD znowu powoli rośnie, choć nieznacznie. Chociaż potrzeby finansowe są wielkie, to w czasach tuż po kryzysie rządy podchodzą do podnoszenia kosztów pracy ostrożnie. I bardzo słusznie.
Nie ma w Polsce miejsca dla większego klina

(infografika Darek Gąszczyk/ CC by Images Money)

Syntetycznym miernikiem opodatkowania pracy jest tzw. klin podatkowy (taxwedge). Wyznacza on stosunek między wielkością nakładanych na wynagrodzenia obciążeń a łącznym kosztem zatrudnienia ponoszonym przez pracodawców. Na obciążenia składają się podatki od wynagrodzeń (PIT) powiększone o składki na ubezpieczenia społeczne płacone przez pracowników i pracobiorców (w Polsce ZUS, KRUS) oraz pomniejszone o świadczenia socjalne przyznawane obywatelom z tytułu prowadzonej przez państwo polityki socjalnej (np. zasiłki dla bezrobotnych, dopłaty do przedszkoli itp.). Z takiej konstrukcji wynika, że klin pęcznieje wraz ze wzrostem obciążeń podatkowych. Najważniejsze dla zatrudnionych jest to, że im jest większy, tym mniej pracownik dostaje „na rękę”.

Według cyklicznej publikacji OECD („TaxingWages 2014”) w całym obszarze państw członkowskich klin podatkowy wyniósł w 2013 r. 35,9 proc. Wzrósł w porównaniu z rokiem poprzednim o praktycznie nieistotne 0,2 proc. W roku 2012 i 2011 wzrósł odpowiednio o 0,1 i 0,5 proc., podczas gdy w całym okresie 2007–2010 spadł z 36,1 proc. do 35,1 proc.

Jeśli pominąć szczególny przypadek Chile, gdzie kwota wolna od podatku jest wyższa od przeciętnego wynagrodzenia, a odliczyć od podatku można wpłaty składek emerytalnych i zdrowotnych (klin wynosi 7 proc.), to największy klin występujący w Belgii (55,8 proc.) jest ponad trzykrotnie większy niż najmniejszy – w Nowej Zelandii (16,9 proc.). W znakomitej większości państw członkowskich Unii Europejskiej klin jest wyższy od średniej dla całej OECD. Jest to przede wszystkim konsekwencja wprowadzonego w Europie Zachodniej po II wojnie światowej silnie redystrybucyjnego modelu państwa dobrobytu (w opozycji do indywidualistycznego modelu amerykańskiego). Istotne wyjątki to Polska (35,6 proc.), Wielka Brytania 31,3 proc. i Irlandia (26,6 proc.). W USA klin ma wartość 31,3 proc., w Szwajcarii 22 proc., a w Korei Płd. 21,4 proc.

Model państwa i rynek

Przywołane opracowanie jest niezwykle obszerne (590 stron gęstym drukiem) i aż roi się od zestawień w najróżniejszych przekrojach i ujęciach. Są ciekawe, ale wchodzenie w szczegóły zamazałoby i tak już skomplikowany obraz ogólny, na którego pierwszym planie toczy się spór ideologiczny o poziom redystrybucji dochodów i skalę opiekuńczej interwencji państwa. Choć nie przybiera on może na sile, to systematycznie nabiera znaczenia. Już bowiem nawet ludzie z cenzusem nadanym przez prestiżowe uczelnie ekonomiczne przestają rozumieć konwulsyjny świat dzisiejszej gospodarki i mają tym samym coraz większe kłopoty z racjonalnymi ocenami i wyborami.

Sprzyjają temu dwie wielkie tendencje. To wykoślawiony od paru dekad rozwój rynków finansowych i próbująca dorównać mu krzywego kroku interwencja w postaci ekspansji monetarnej uosabianej zwłaszcza przez tzw. luzowanie ilościowe (quantativeeasing). Polska niezbornie próbuje odnaleźć się w tym bałaganie. Do bardziej racjonalnych wysiłków w tej mierze dopingować nas powinien wielki zamiar ostatecznego zerwania z kilkusetletnią biedą i dołączenia na stałe do państw zasobnych. W tym właśnie kontekście rozpatrywać trzeba klin polski.

(infografika: Darek Gąszczyk)

(infografika: Darek Gąszczyk)

Klin podatkowy uwzględnia ciężary podatkowe ponoszone przez pracownika i pracodawcę, jest więc dość dobrą miarą konkurencyjności. Generalnie im jest większy, tym mniej szans na rynkach, bo tym więcej trzeba pracować na fiskus zamiast dopieszczać klientów szukających towarów dobrych, a przy tym niedrogich. Skąd zatem niezachwiana pozycja drogiego Zachodu? Wysokie koszty pracy na rozwiniętym Zachodzie nie szkodzą tak, jak szkodzą w Polsce, ponieważ tkwią tam w bardzo drogich, bo technicznie i intelektualnie wyrafinowanych, produktach sprzedawanych z wielkimi marżami zysku. Przede wszystkim jednak w pomnażaniu bogactwa czynnik pracy ustąpił już tam dawno czynnikowi kapitału. Przynosząca olbrzymie zwroty „obróbka” kapitału wymaga rozbudowanych kwalifikacji, wiedzy oraz umiejętności i jest bardziej skomplikowana od niskomarżowych operacji wykonywanych śrubokrętem. Zachód wytrzymuje więc bez trudu wysokie koszty pracy. U nas – po wojnie i marnotrawstwie lat PRL – kapitał jest w stałym deficycie i głównie z kosztownego importu, więc nie startujemy w tej konkurencji.

Polacy są tani

Na tle innych państw OECD klin w Polsce nie jest wysoki. Wśród państw kultywujących z przekonaniem i zaangażowaniem model demokracji zachodniej (taki jest uniwersalny klucz członkostwa) nasz kraj jest w OECD typowym mniej-niż-średniakiem. Najbardziej rzucają się w oczy niskie łączne koszty pracy, które stawiają nas w ogonie państw członkowskich. W wielkościach porównywalnych statystyczny Polak zarabia ponad 2,5 razy mniej od Niemca.

Niska pozycja w rankingach pod względem klina i bezwzględnej wysokości kosztów pracy stanowi dziś główny atut Polski w konkurencji z bardzo licznymi zagranicznymi rywalami, którzy z braku alternatywy ubiegają się w państwach najbardziej rozwiniętych (tak jak my) o proste zlecenia charakteryzujące się wysoką pracochłonnością i niskim zapotrzebowaniem na kapitał. Z uwagi na rosnące aspiracje Polaków utrzymanie tej niskiej pozycji będzie jednak coraz trudniejsze.

Łączne koszty pracy będą pod wielką presją wzrostową także z powodu niezborności w sterowaniu naszą gospodarką. Silnie na niekorzyść pozycji konkurencyjnej Polski działa relatywnie niska mobilizacja przedsiębiorców zniechęcanych do większej aktywności przez niedostatki instytucjonalne, w tym przede wszystkim przez rozdęte i nieczytelne prawo, opieszały i niskich lotów wymiar sprawiedliwości oraz niesprawną, a przynajmniej nie dość sprawną administrację państwa.

Wpływ tych czynników objawia się w następującym mechanizmie: niezbyt dynamiczna gospodarka oznacza niedobór środków w budżecie i niemal automatyczne konsekwencje w postaci wzmożonego fiskalizmu. Wprawdzie poza PIT i składkami na ubezpieczenie społeczne jest wiele innych podatków, ale te dwa są bardzo łatwe do ściągania, co zwiększa ich atrakcyjność dla ministrów finansów. Fiskus ma dobry wzrok, więc bez trudu dostrzeże to, co widać w zestawieniu. W siedmiu państwach (Grecja, Japonia, Korea Płd., Polska, Słowacja, Słowenia i Chile) statystyczny pracownik bez rodziny zarabiający średnią krajową płacił podatek dochodowy mniejszy od składek na ubezpieczenie społeczne. W rozumieniu fiskalnym rezerwa jest oczywista. W rozumieniu pracowniczym i w perspektywie wyzwań stojących przed Polską nie warto po nią sięgać, zwłaszcza że ogromnych pozafiskalnych rezerw rozwojowych jest od wielu lat mrowie.

Jakie zniosą obciążenie?

Na tym tle warto zauważyć, że w argumentacji za tym lub za tamtym polemiści zbyt często ograniczają się do sfery ogólnogospodarczej i makroekonomicznej, zapominając, że obywatele żyją tylko raz, tylko tu i teraz. W kwestii podatków od pracy należy więc brać również pod uwagę potencjał podatkowy rozumiany jako zdolność do tolerowania określonego poziomu podatków i składek w związku z wynagrodzeniami netto w poszczególnych państwach. Ich wysokości oszacować można m.in. na podstawie danych OECD zmieszczonych w „TaxingWages 2014”. Z uwagi na korzystanie z bardzo dużych agregatów i nieuwzględnienie niektórych pozycji (np. podatki od płac – payrolltaxes), uzyskane wyniki mają wyłącznie roboczy charakter poglądowy, służąc zgrubnej ilustracji postawionej tezy.

(infografika: Darek Gąszczyk)

(infografika: Darek Gąszczyk)

Belgia ma zatem najwyższy klin podatkowy, ale przeciętne roczne wynagrodzenie netto wynosi tam ponad 32,2 tys. dol. o porównywalnej sile nabywczej (PPP). W Polsce, gdzie klin podatkowy jest niższy od belgijskiego o 20 pkt proc., wynagrodzenie netto wynosi raptem około 17,3 tys. dol. PPP. Można więc założyć, że choć z wielkim oburzeniem, to statystyczny Belg przełknąłby zapewne podniesienie klina o jeszcze kilka punktów procentowych, podczas gdy dla aspirującego Polaka odebranie z wypłaty jakiejkolwiek kwoty w postaci zwiększonego podatku czy składki to za każdym razem egzystencjalny dramat wpływający na samopoczucie i skłonność do ponoszenia wysiłków.

Trzeba ponadto pamiętać, że wysokie kliny podatkowe są łatwiejsze do zaakceptowania w państwach akumulujących bogactwa niemal nieprzerwanie od wielu stuleci. Na tej zasadzie mnóstwo młodych ludzi na Zachodzie nie podejmuje pracy nawet grubo po trzydziestce. Nie muszą, bo na życie dostaną od rodziców, dziadków, a w ostateczności od państwa w postaci stypendium (np. w 11. roku pobytu na uczelni). Ten rodzaj historycznego szczęścia nie był udziałem Polski.

Wysiłek modernizacyjny zamiast podatków

W celowo przesadzonym skrócie nasz dominujący wkład w międzynarodowy podział pracy to kilka ruchów śrubokrętem lub kluczem nasadowym wykonanych w celu zmontowania kolejnego opla, fiata, lodówki albo kuchenki. Ciężka praca bardziej rąk niż umysłów to dziś podstawowy atut Polski, bo mamy wielki niedobór kapitału, uzupełniany wszakże od dekady transferami z UE. Mają one nieocenione znaczenie, ale usypiają. Przekazy z Brukseli skończą się za kilka lat i wtedy powinniśmy być już w stanie wytwarzać i akumulować zdecydowanie większe niż dziś nadwyżki ekonomiczne. Ewentualne podwyższanie podatków, zwłaszcza od wynagrodzeń, nie służyłoby temu celowi, ograniczając i tak wciąż bardzo skromny potencjał rozwojowy.

Za wystrzeganiem się ewentualnego podwyższania klina podatkowego w Polsce przemawiają też tendencje i na globalnym, i na rodzimym rynku pracy. Automatyzacja, robotyzacja i informatyzacja przenosi w niebyt miliony miejsc pracy, a na horyzoncie nie pojawiają się substytuty traconego w tych procesach zatrudnienia. Wzmaganie tej tendencji poprzez potencjalne podnoszenie kosztów pracy ponoszonych przez przedsiębiorców należałoby do posunięć nierozumnych.

Z drugiej strony są niezaspokojone potrzeby państwa. Wprawdzie w wielkiej, a nawet lwiej części niezaspokojenie to wynika z jego własnej indolencji i niepodejmowania przez lata działań służących gospodarce i społeczeństwu, co niestety nie zmienia istoty sprawy. Trzeba uwierzyć, że rozsądne potrzeby państwa są do zaspokojenia bez fiskalizmu i bez lichych sztuczek w rodzaju ekspansji monetarnej.

Mitem jest, że wszystkie niezbędne zmiany oznaczają wielkie wydatki. Horrendalnych pieniędzy potrzeba głównie na układanie dróg i modernizację kolei, ale też korzyści z nowych tras ujawniały się szybciej i intensywniej, gdyby procesy inwestycyjne nie były naznaczone równie horrendalnymi opóźnieniami z winy państwa jako organizatora, inwestora i nadzorcy.

Nie wiąże się z szalonymi wydatkami napisanie zupełnie nowego prawa dotyczącego VAT, zwłaszcza że po 20 latach materiału analitycznego jest aż nadto. Niejasności, nieczytelności, utrudnień, bezsensów i ślepych zaułków jest w prawie i organizacji państwa bez liku. Usunięcie ich i zbudowanie tym samym nowej szerokiej drogi dla przedsiębiorstw i przedsiębiorców przełożyłoby się na wyższy i równomierniejszy wzrost, a tym samym na wyższe i stabilniejsze wpływy podatkowe. To jest właśnie realny i wydajny substytut fiskalizmu i kreacji monetarnej.

Komu podnieść i po co?

Takie podejście nie wyklucza zmian i korekt w podatkach. Bardzo przykre dla szukających pracy będą skutki zapowiadanego obciążenia umów-zleceń i umów o dzieło, czyli tzw. umów śmieciowych. Na upór dyktowany racjami politycznymi nie ma rady, więc będziemy musieli to przeboleć. Gorzej, że nikt nie zabiera się z równym zapałem do usuwania innych olbrzymich przywilejów podatkowych psujących atmosferę w Polsce. Cieszą się nimi np. setki tysięcy świetnie wynagradzanych osób parających się zarządzaniem na podstawie kontraktów menedżerskich, które są obciążane podatkami i składkami na poziomie wyłącznie elementarnym i śmiesznie niskim. Wielkiego podwyższenia wpływów podatkowych z radykalnej podwyżki w tym miejscu by nie było, ale atmosfera w kraju stałaby się znacznie mniej gęsta.

Wybujała konsumpcja (do zaobserwowania w wielkich polskich miastach) to też pole unikane przez skarbówkę, która na dodatek przedłuża w nieskończoność cyrk podatkowy z samochodami z kratką.

Brewerie sektora finansowego (wyprawiane bardziej w Nowym Jorku, Londynie, Tokio i Frankfurcie niż w Warszawie) to zupełnie odrębny temat, ale warto zaznaczyć, że np. każda fala QE i jego odpowiedników to napływ dziesiątków świeżych miliardów, od których z automatu płyną do instytucji finansowych paroprocentowe prowizje zwielokrotniane z każdym kolejnym obrotem i przekształceniem tych pieniędzy. Myśl w sprawie podatku transakcyjnego od bilionów tak naprawdę niepotrzebnych gospodarkom operacji spekulacyjnych rzucił James Tobin. Minęło kilkadziesiąt lat i nie umarła, więc warto pójść także tym tropem.

 

(infografika Darek Gąszczyk/ CC by Images Money)
(infografika: Darek Gąszczyk)
(infografika: Darek Gąszczyk)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Wzrost cen i płac wróży także wzrost podatków

Kategoria: Oko na gospodarkę
Wysoka inflacja to w dużej mierze cena za wyjście gospodarki światowej z kryzysu wywołanego pandemią i wojną w Ukrainie. Nawet w najbardziej rozwiniętych krajach świata wzrost cen zbliża się już do 10 proc. w skali rocznej. Kosztem jest także wzrost długów, a inną realną konsekwencją – wzrost podatków.
Wzrost cen i płac wróży także wzrost podatków