Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Skośnooki internet

Jedziesz do Chin? Pożegnaj się z Facebookiem, wyszukiwarką i pocztą Google, Instagramem i Twitterem. Chiny są odcięte od zachodniego internetu. Bo mają własny.
Skośnooki internet

(CC BY-SA Cory M. Grenler)

Xia ma 21 lat i niemal niczym nie różni się od innych młodych mieszkańców Hefei, miasta w Chinach liczącego 7,5 mln mieszkańców. Jedyna różnica polega na tym, że spędza w kafejce internetowej na grach online trochę więcej czasu niż rówieśnicy. Ostatnio po 14-dniowej sesji sam na sam z monitorem, w trakcie której więcej palił niż jadł i pił, wylądował w stanie skrajnego wyczerpania w szpitalu. Nie rozumiał, w czym problem i domagał się od personelu dostępu do komputera.

O Xi mówiło się w maju w Chinach tyle samo, co o innym nastolatków, który chcąc samemu wyleczyć się z uzależnienia od sieci, obciął sobie rękę.

Uzależnienie od komputera, zwłaszcza od internetu i gier online, to w Państwie Środka prawdziwa plaga – dotyczy aż 24 milionów nastolatków. Mowa tu o uzależnieniu w rozumieniu nadającej się do leczenia odwykowego choroby klinicznej. Nie będzie jednak żadnym nadużyciem stwierdzenie, że od smartfonów, komputerów i internetu uzależniło się całe chińskie społeczeństwo. To, co w Europie wydaje nam się przesadą, np. nieustanne przesiadywanie na portalach społecznościowych albo poświęcanie czasu wolnego wyłącznie na gry sieciowe, w Chinach stanowi normalność.

Większość użytkowników internetu (ponad połowa z 1,3 mld Chińczyków ma do niego dostęp)  loguje się do sieci niemal codziennie na średnio trzy godziny.

Sieć pod kontrolą

Skośnooki internet wygląda zdecydowanie inaczej niż zachodni. Chiny mają własną sieć internetową, z tą globalną połączoną o tyle, o ile to wygodne partii rządzącej. Jeśli jakaś strona www jest jej nie na rękę dostęp jest blokowany. Obecnie chiński rząd uniemożliwia dostęp do ponad 2,5 tys. stron, z Facebookiem, Google, Bloombergiem, Instagramem, czy Twitterem na czele.

Na ten internetowy totalitaryzm pozwala prosty fakt: cała infrastruktura dostępu do sieci należy do rządu, który tylko dzierżawi pasma dostępu prywatnym i państwowym dostawcom. Technicznie rzecz biorąc chiński rząd może nawet internet wyłączyć.

Chińska sieć jest cenzurowana i koncesjonowana, bo z jednej strony chodzi o politykę, ale z drugiej o wsparcie rozwoju własnych e-biznesów.

Partyjne władze dobrze wiedzą, że wolny internet to wolna wymiana idei, która skutkować może nieprzewidywalnymi zdarzeniami. W państwach arabskich za pomocą Facebooka organizowano protesty, które obaliły dyktatorów. Chiny nie powtórzą tego błędu i w chińskim internecie nie pojawią się żadne niepożądane przez partię treści. Facebook został w Chinach zakazany (w 2009 r.) właśnie dlatego, że zaczął służyć jako platforma jednocząca niepodległościowych aktywistów z Turkiestanu Chińskiego, regionu leżącego we wschodniej części kraju.

Choć właściciel Facebooka, Mark Zuckerberg, nie rezygnuje z podboju Państwa Środka (wykupuje tam masowo domeny i zakłada zupełnie nowe portale), to starania o to, by ponownie „włączono” tam Facebooka odpuścił.

Rządząca Chinami Partia Komunistyczna chciałaby, by internet w Chinach miał wyłącznie charakter użytkowo-rozrywkowy. To, że całe społeczeństwo po pracy włącza gry zręcznościowe, albo zajmuje się wrzucaniem do sieci zdjęć jedzenia, jest jej na rękę. Sprawia bowiem, że nie zostaje już Chińczykom zbyt wiele energii i chęci na innego rodzaju zajęcia – na przykład na politykowanie.

Nie masz Weixin? Nie istniejesz

Niemal każda zakazana strona zachodnia ma swój chiński odpowiednik. Nie są to odpowiedniki „1:1”, czyli nie są to idealne kopie zagranicznych serwisów. Np. uchodzący za „chiński Twitter” portal Sina Weibo (ponad 170 mln aktywnych użytkowników miesięcznie) to tak naprawdę skrzyżowanie Twittera, Instagrama i Facebooka z kilkoma specyficznymi funkcjonalnościami zakupowymi. Z Twitterem łączy Weibo lakoniczność postów (ograniczenie jednego wpisu do 140 znaków) i „followersi”, czyli osoby obserwujące profil; z Instagramem to, że większości postów towarzyszą zdjęcia, a z Facebookiem to, że w Weibo bardziej niż o wymianę opinii chodzi o linkowanie ciekawych stron i dzielenie się chwilami z codziennego życia. Notujący przychody na poziomie 2,5 mld dolarów portal może być według ekspertów wart już nawet 5-7 mld dolarów.

Prawdziwą furorę robi w Chinach ostatnio aplikacja mobilna WeChat (po chińsku Wēixìn) wypuszczona na rynek przez informatycznego giganta, koncern Tencent (potęgę zbudował na grach online). W ciągu 5 lat liczba użytkowników WeChata wzrosła z 3 mln do 549 mln osób. Główna funkcjonalność: darmowe połączenia telefoniczne i video, dzięki połączeniu z internetem. Chińczycy właściwie nie korzystają już z tradycyjnych rozmów telefonicznych. Wszystko „przechodzi” przez WeChat.

Dodatkową atrakcją oferowaną przez tę aplikację jest mikroblog, czyli funkcja umożliwiająca publikowanie zdjęć, „lajkowanie” ich i komentowanie. Taki Facebook w pigułce. Ponadto WeChat służy w Chinach za serwis randkowy – możesz za jego pomocą wyszukiwać osoby chętne do rozmowy i znajdujące się w twojej okolicy. WeChat to także specyficzny cyfrowy wizytownik – jeśli poznajesz kogoś nowego, możesz w bardzo sprawny sposób dodać go do listy kontaktów – wystarczy zeskanować identyfikujący go w aplikacji kod QR (z punktu widzenia robienia interesów w Chinach najważniejsze są papierowe wizytówki.)

Pomiędzy WeChatem a Sina Weibo ma miejsce zacięta konkurencja – obie firmy cenzurują się wzajmnie, ostro zwalczając obecność konkurenta na swoich stronach. Wiele wskazuje na to, że większy potencjał rynkowy ma WeChat – głównie ze względu na możliwą ekspansję zagraniczną.

Chińczycy mają także własną wersję Youtube – Youku.com. Na portalu tym jednak próżno szukać tak rozległego zasobu muzyki i filmów jak na oryginalnym Youtube – dominują rodzime chińskie filmy i muzyka. Nie można nie wspomnieć także o chińskiej odpowiedzi na wyszukiwarkę Google – nazywa się Baidu i można w niej znaleźć wszystko, czego dusza zapragnie, jeśli tylko chce tego także partia. Co ciekawe, w Chinach funkcjonuje całkiem dobrze autorska wyszukiwarka Microsoftu – Bing. Koncern założony przez Billa Gatesa umie, jak widać, dogadywać się nawet z państwami autorytarnymi, ale ta „współpraca” okupiona jest zgodą na ingerencję chińskiego rządu w zawartość wyników wyszukiwania, czyli – mówiąc wprost – na cenzurę.

Wobec Microsoftu podnoszone są na Zachodzie zarzuty, że Bing jest cenzurowany nawet bardziej niż Baidu, ale – biznesowo rzecz biorąc – Gigantowi z Redmond się to opłaca. Dlaczego? To proste. Dzięki takim kompromisom na terenie Chin dostępne są także inne usługi koncernu. Microsoft zarabia w Chinach póki co niewiele, bo ponad miliard dolarów rocznie, ale liczy, że uda mu się pójść w ślady Apple, który rokrocznie wyciąga z chińskich portfeli ok. 30 mld dolarów.

Rozrywka nie wyklucza biznesu

To co najbardziej chyba różni chiński internet od modelu zachodniego, to fakt, że oprócz rozrywkowego wymiaru posiada wymiar handlowy. Już teraz azjatyccy „Fenicjanie XXI w.” znacznie większą wagę niż społeczeństwa Zachodu przywiązują do tego właśnie aspektu sieci.

Jeśli chcesz wejść na chiński rynek z jakimkolwiek produktem, po prostu musisz zaistnieć w lokalnym internecie: mieć własną stronę, wykupione reklamy na profilach społecznościowych i zapewnioną obecność w porównywarkach i wyszukiwarkach. To wymaga sporego nakładu kapitału, – ze względu na barierę językową, ale także ze względu na to, że Chińczycy zupełnie inaczej projektują swoje strony www. Ten koszt jednak warto ponieść, bo prawdopodobnie to Internet, a nie sklepy w „realu”, będzie twoim głównym źródłem dystrybucji. Wymowną jest tu statystyka, z której wynika, że prawie 90 proc. użytkowników Sina Weibo regularnie robi zakupy online, a przychody z reklam stanowią większą część przychodów całego portalu. Weibo uruchomiło niedawno usługę pozwalająca na robienie zakupów bezpośrednio za pomocą serwisu.

Chiny mają, rzecz jasna, swoje wersje eBaya i Amazona – m.in. portale Taobao.com, czy Jd.com, ale najbardziej fenomenalnym i oryginalnym chińskim serwisem internetowym w dziedzinie e-commerce jest portal Alibaba.com. Oferuje genialną w swojej prostocie usługę – łączy eksporterów z importerami. Jednym kliknięciem myszki możesz zamówić dowolny produkt w ilościach hurtowych. Właścicielem strony jest najbogatszy Chińczyk, Jack Ma, którego majątek wyceniany jest na prawie 30 mld dolarów. Jesienią zeszłego roku Ma wszedł z Alibabą na nowojorską giełdę i za jednym zamachem zgarnął z rynku ponad 21 mld dolarów. Był to największy debiut giełodowy w historii i to mimo tego, że w akcje zaoferowane przez Ma nie były udziałami w samej firmie (rząd Chin zakazuje obcokrajowcom posiadania udziałów w krajowych firmach), a w powiązanej z nią spółce na Kajmanach!

Jack Ma chce uczynić z Alibaby globalną platformę dla rozwoju małych przedsiębiorstw. Już teraz jego usługa jest międzynarodowa – korzystają z niej obywatele ponad 240 krajów, głównie w formule „Chiny-reszta świata”. Ma chciałby tę formułę rozszerzyć.

– Moja wizja jest taka, że jeśli możemy pomagać małym firmom w Norwegii sprzedawać towary do Argentyny, a argentyńskim konsumentom kupować rzeczy ze Szwajcarii, to możemy sami stworzyć internetową Światową Organizację Handlu. Ta obecna jest super, ale w na warunki XX w. – mówił w jednym z wywiadów.

Eksperci uważają, że chińskie e-biznesy śladem Alibaby zaczną wkrótce wychodzić poza granice ojczyzny i próbować zmienić internetowy krajobraz globu. To tym bardziej prawdopodobne, że chiński rząd na początku roku ogłosił uruchomienie programu wsparcia takiej ekspansji, zwłaszcza dla chińskich firm zajmujących się branżą e-commerce. Czy więc wkrótce dzięki Chińczykom zmieni się oblicze globalnej sieci? Trudno wyrokować jednoznacznie, ale to bardzo możliwe.

(CC BY-SA Cory M. Grenler)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Social media pod dyktando

Kategoria: Analizy
Totalitarne państwa nie mają oporów przed inwigilacją obywateli i decydowaniem, co mogą wiedzieć, a od jakich informacji należy ich odciąć.
Social media pod dyktando