Autor: Robert Szklarz

Ekonomista rynkowy specjalizujący się m.in. w analizie finansowej i zarządzaniu ryzykiem

Wewnętrzna dewaluacja dobrze działa, ale nie jest wystarczająca

Zaraz poza granicami strefy euro bój o siebie i swoją przyszłość, podobny do tego, który toczą kraje eurozony, toczą cztery niewielkie gospodarki, które z krajami grupy PIIGS mają więcej wspólnego niż mogłoby się wydawać. Z jedną różnicą – na razie wygrywają.
Wewnętrzna dewaluacja dobrze działa, ale nie jest wystarczająca

Andrus Ansip, premier Estonii (Fot. Katarzyna Mokrzycka)

Kraje z tzw. grupy BELL (Bułgaria, Estonia, Litwa, Łotwa) po wybuchu kryzysu w 2008 roku przeżyły potężne załamanie gospodarcze. PKB na Łotwie, która ucierpiała najbardziej, skurczyło się łącznie aż o 25 proc., co było najgorszym wynikiem na świecie. Mimo beznadziejnej sytuacji, kraje te w połowie 2010 roku powróciły jednak na ścieżkę wzrostu, a ich sytuacja powoli wraca do normy.

W kajdanach Izby Walutowej

Kryterium, które posłużyło do wyodrębnienia akurat tych czterech państw, był panujący  w nich od połowy lat 90. ubiegłego wieku system Izby Walutowej (Currency Board Agreement), który powiązywał kursy ich walut narodowych na sztywno najpierw z dolarem, a od 1999 roku z euro. Kraje bałtyckie, czyli Łotwa, Litwa i Estonia, krótko po przystąpieniu do Unii Europejskiej znalazły się w korytarzu ERM II, nazywanym korytarzem strefy euro, który stanowił dodatkowe utrudnienie w jakichkolwiek manipulacjach cenami na rynku dewizowym.

W konsekwencji kraje BELL nie mogły zareagować na pojawienie się kryzysu poprzez dostosowanie swojego kursu walutowego. W Polsce, w wyniku działania sił rynkowych, odpływ kapitału za granicę doprowadził do osłabienia złotego, a to do zwiększenia eksportu i poprawy bilansu płatniczego. Dzięki temu osłabienie koniunktury nie było u nas tak odczuwalne jak w innych państwach Unii Europejskiej.

Podobnie jak w strefie euro konieczne było znalezienie innych sposobów na uzdrowienie  gospodarki. Największym wyzwaniem była poprawa konkurencyjności krajów na rynkach międzynarodowych, a w sytuacji, gdy nie można było tego problemu rozwiązać poprzez deprecjację waluty, zdecydowano się na tak zwaną wewnętrzną dewaluację.

Pułapka rozwoju

Zaraz po wstąpieniu do UE kraje nadbałtyckie weszły w okres dynamicznego rozwoju. Dostęp do taniego kredytu w euro pozwolił na nadmierne finansowanie budownictwa mieszkaniowego, co w owym czasie było zjawiskiem typowym dla całego świata. Szybki wzrost PKB czynił te państwa atrakcyjnymi dla zagranicznych inwestorów. Przyniosło to poprawę produktywności oraz zwiększenie zarobków. Niestety te, drugie rosły znacznie szybciej, co odbiło się na pogorszeniu konkurencyjności. W Bułgarii te same zjawiska wystąpiły z pewnym opóźnieniem, przez co kryzys poturbował ten kraj w znacznie mniejszym stopniu.

Aby naprawić ten stan rzeczy konieczne było obniżenie kosztów pracy. Rozpoczęto od znacznych cięć płac w sektorze publicznym przekraczających często 20 proc. Do tego zdecydowano się na znaczne obniżki podatku PIT, sięgające aż 3 punktów proc. na Litwie, oraz deregulację rynku pracy umożliwiającą redukcję wysokości wynagrodzeń. Pozwoliło to na zmniejszenie ceny siły roboczej także w sektorze prywatnym, gdyż jak słusznie zauważył ekonomista Edward Hugh „urzędnicy państwowi z reguły nic nie eksportują, więc ich pensje nie mają większego wpływu na konkurencyjność”. Wycofano za to wszelkie ulgi podatkowe i zwiększono VAT oraz akcyzę, aby nie nadwyrężać i tak już mocno nadszarpniętego budżetu.

Przykład płynie z dołu

Potężne załamanie rynku pracy po wybuchu kryzysu spowodowało, że kraje bałtyckie zmagają się obecnie z kilkunastoprocentowym bezrobociem, co wraz ze zmniejszeniem płac doprowadziło do potężnego osłabienia popytu wewnętrznego. Również  wydatki rządowe nie mogły już dłużej stymulować wzrostu PKB. Najbardziej dramatycznie sytuacja pod tym względem wygląda na Łotwie, której rząd stracił płynność finansową i był zmuszony przyjąć pożyczkę w wysokości 7,5 mld euro od Międzynarodowego Funduszu Walutowego w zamian za reformy finansów publicznych.

Sprawia to, że rozwój gospodarczy BELL zależy w głównej mierze od eksportu netto, a ten z kolei, od konkurencyjności. O tym, że wewnętrzna dewaluacja działa, niech świadczą wskaźniki makroekonomiczne, które jasno pokazują, że nawet na Łotwie, która była przez kryzys dotknięta najmocniej, udało się w 2011 roku uzyskać 5 proc. wzrost PKB. Z drugiej strony sytuacja ta powoduje duże uzależnienie od koniunktury za granicą, która także nie jest najlepsza, przez co nie wiadomo jak długo eksport jest jeszcze w stanie ciągnąć wzrost PKB. W długim okresie konieczne będzie poprawienie produktywności, a to wymagać będzie przyciągnięcia inwestycji zagranicznych. W tym wypadku jednak wewnętrzna dewaluacja nie zastąpi tej tradycyjnej, która czyni walutę krajową tańszą, a więc bardziej atrakcyjną dla inwestorów.

Sytuacja krajów BELL pokazuje, że duże problemy wymagają radykalnych rozwiązań i nawet z ciężkich tarapatów można wyjść mając częściowo związane ręce. Szczególnie przykład Estonii, która dołączyła w styczniu 2011 roku do strefy euro od razu notując najwyższy w niej wzrost PKB,  sięgający w pierwszym roku członkowstwa 4 proc., daje nadzieję na to, że także problemy euro landu uda się ostatecznie rozwiązać.

Autor jest studentem SGH, publikuje w magazynie studenckim Magiel.

Andrus Ansip, premier Estonii (Fot. Katarzyna Mokrzycka)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu

Kategoria: Analizy
Na mapie Europy widać podział na Zachód z euro w obiegu i środkowo-wschodnie peryferia z własnymi walutami. O ile nie zdarzy się w świecie coś nie do wyobrażenia, euro sięgnie jednak w końcu Bugu, choć niewykluczone, że wcześniej dopłynie do Dniepru.
Niech dopłynie wreszcie euro do Bugu