Autor: Jacek Ramotowski

Dziennikarz zajmujący się rynkami finansowymi, zwłaszcza systemem bankowym.

Państwo nie powinno płacić za frankowe ryzyko

Kształtuje się nowa koncepcja rozwiązania problemu kredytów we frankach. Będzie dla banków kosztowna. Przewiduje ona stopniowe przewalutowywanie kredytów na złote z funduszy odkładanych przez najbliższe lata przez banki. Jej zaletą jest to – w przeciwieństwie do przedstawionych do tej pory – że nie wymaga zaangażowania środków publicznych ani też rezerw banku centralnego.
Państwo nie powinno płacić za frankowe ryzyko

(infografika Dariusz Gąszczyk/ CC BY-NC by ott1mo)

Po wzroście kursu franka 15 stycznia ujawniło się ryzyko związane z kredytami walutowymi. Powstało pytanie, kto ma ponieść jego koszty. Przerzucenie ich w całości na kredytobiorców – jak było do tej pory – mogłoby w trudny do przewidzenia sposób zwiększyć skalę bankructw gospodarstw domowych, a to z kolei uderzyłoby w bilanse banków.

Nowa koncepcja – na razie nie mogę ujawnić jej źródła – przewiduje podział kosztu ryzyka pomiędzy klientów i banki. Nie zakłada natomiast partycypacji środków publicznych czy wykorzystania rezerw banku centralnego. Ma polegać na tym, że banki musiałyby co roku odkładać w funduszach własnych – prawdopodobnie około jednej trzeciej zysku – na dopłatę do przewalutowania frankowych kredytów na złote. Dopłata obejmowałaby różnicę pomiędzy kursem rynkowym, a tym, po jakim kredyt zostałby przewalutowany. Przewalutowanie zależałoby od porozumienia banku z klientem. Pozostaje otwarta kwestia kursu, po jakim miałoby nastąpić, i tego, czy użyte zostaną jakieś instrumenty, które obie strony miałyby do tego nakłonić.

Gdyby przewalutowanie następowało stopniowo, banki mogłyby wymieniać zgromadzone w funduszach własnych środki złotowe na franki, żeby realizować swoje zobowiązania. A to nie spowodowałoby konieczności dostarczenia im przez NBP rezerw walutowych. Rozważana jest też druga opcja, by banki-matki przyjmowałyby rozliczenia od swoich polskich córek w złotych, zamiast we frankach. To oczywiście wymagałoby ich zgody, ale przewodniczący Komisji Nadzoru Finansowego Andrzej Jakubiak zapowiadał już, że zamierza zapraszać na rozmowy w tej sprawie właścicieli polskich banków.

Pozostaje pytanie, czy banki dobrowolnie zdecydują się przeznaczyć osiągane obecnie zyski na pokrycie strat wynikających ze zmaterializowania się ryzyka. KNF zapowiedziała już, że – zgodnie z zaleceniami Europejskiego Urzędu Nadzoru Bankowego (EBA) – na instytucje, które mają ponad 10 proc. kredytów we frankach w portfelu kredytów ogółem i w których wartość kredytu „frankowego” pozostała do spłaty przekracza wartość zabezpieczeń (czyli o LTV większym niż 100 proc.), zamierza nałożyć domiary kapitałowe. Metodologia EBA pozwala na to, żeby wysokość tych domiarów zależała w znacznym stopniu od oceny nadzorczej. We wzorze metody obliczeń występują trzy mnożniki, a jednym z nich jest ocena nadzorcza. W przypadku, gdy jest ona najgorsza, mnożnik ten może być większy niż 100 proc.

Równocześnie KNF zapowiedziała, że w kwietniu wyda bankom indywidualne zalecenia dotyczące wypłaty dywidend. Niewykluczone, że banki takie jak Pekao czy Citi Handlowy (mające po 4 proc. kredytów we frankach w całym portfelu kredytowym) będą mogły zgodnie z ich planami przeznaczyć 95-100 proc. zysku na dywidendę. Prawdopodobnie ING BŚK (3 proc. kredytów we frankach) będzie mógł wypłacić połowę zysku. Dawałoby to łącznie ok. 4 mld zł. Gdyby nadzór nie zgodził się na wypłatę dywidend przez pozostałe banki, można szacować, że zatrzymane zyski za ubiegły rok wyniosłyby 9-10 mld zł.

Jeśli klienci zbankrutują, to banki też

Niezwłocznie po uwolnieniu kursu franka przez szwajcarski bank centralny banki zrozumiały, że jeśli w całości przerzucą na klientów koszty wzrostu kursu, pogorszy się spłacalność kredytów, a to może oznaczać wstrząs dla ich portfeli. Dziś wprawdzie mają one niskie koszty ryzyka, ale są nisko rentowne. Wskaźnik „złych” kredytów we frankach wynosił na koniec listopada 2014 roku 2,7 proc.

– Teraz mamy 10 punktów bazowych kosztów ryzyka na tym portfelu. Tylko 1 proc. jest w egzekucji – mówił niedawno Fernando Bicho, prezes Millennium, mającego aż 29 proc. kredytów we frankach w całych aktywach.

Sytuację komplikuje jednak fakt, że po umocnieniu franka banki zorientowały się, iż mają w portfelach ponad połowę kredytów o LTV przekraczającym 100 proc. Na dodatek przy relatywnie niskim obłożeniu ich rezerwami każdy stracony kredyt powoduje nieproporcjonalnie duże straty. Wynikają one także z faktu, iż realizacja zabezpieczeń w 100 proc. ich wartości jest w większości przypadków nierealistyczna ze względu na spadek cen nieruchomości w stosunku do przedkryzysowego boomu.

KNF obliczyła, że przy kursie 4 zł za franka i 10-proc. niespłacalności kredytów oraz odzyskaniu połowy wartości zabezpieczeń straty na kredytach frankowych przekraczają 4,4 mld zł.

W odpowiedzi na styczniowy wzrost kursu franka banki zaczęły uwzględniać w wyliczaniu rat klientów ujemna stopę LIBOR dla franka oraz zawęziły spready wymiany walut. Przyniosły one dobre efekty. Związek Banków Polskich wyliczył, że rata przykładowego kredytu przy LIBOR 3M w wysokości minus 0,836 na 27 stycznia powinna być niższa od płaconej w grudniu i nie przekroczyć 1350 zł. mBank podał wyliczenia, że przy LIBOR 3M minus 0,86 proc. i kursie 3,9834 zł za franka około trzech czwartych jego klientów odczuje spadek raty zamiast jej wzrostu.

Poszukiwanie rozwiązań długoterminowych

Banki nie ukrywają, że jest to rozwiązanie tymczasowe. Propozycję systemowego rozwiązania problemu przedstawił przewodniczący KNF Andrzej Jakubiak. Miała ona niestety dwie słabe strony. Po pierwsze, gdyby doszło do przewalutowania kredytów frankowych na złote, nie jest pewne, czy banki nie musiałyby zaksięgować straty jednorazowo. Gdyby tak było, KNF jednorazowe straty oszacowała na ok. 25 mld zł. To obniżyłoby znacząco fundusze własne banków. Koncepcja obecnie opracowywana zakłada, że banki same „odłożą” środki na to, żeby z nich zrealizować straty na kredytach we frankach.

Drugim słabym punktem była prawdopodobna konieczność dostarczenia przez NBP rezerw walutowych, gdyż zrealizowanie transakcji wymiany w krótkim czasie poprzez rynek byłoby niemożliwe. Gdyby banki miały w aktywach złote, a nie franki, po przewalutowaniu kredytów musiałyby franki kupić, żeby zrealizować swoje zobowiązania. Przy przewalutowaniu kredytów na Węgrzech rezerw dostarczył bankom tamtejszy bank centralny.

Problem jednak polega na tym, że na przewalutowanie wszystkich kredytów we frankach konieczne byłoby po aktualnym kursie ok. 36 mld euro, czyli około połowa oficjalnych aktywów rezerwowych państwa. Byłby to zbyt silny cios w bezpieczeństwo finansowe, jak też pewnie powód do obniżenia ratingu kraju.

Banki przedstawiły wkrótce własną koncepcję. Zgodnie z nią dla pokrycia strat na przewalutowaniu kredytów miałby powstać Sektorowy Fundusz Stabilizacyjny, w którym w jednej trzeciej zaangażowane byłyby pieniądze publiczne. KNF obliczyła, że konstrukcja jest taka, iż to środki publiczne obciążone byłyby ryzykiem kursowym, a im ryzyko to byłoby większe, tym większe byłyby te obciążenia.

Choć banki chciały, by SFS został „napełniony” pieniędzmi z zysku NBP, jednak prawo przewiduje, że bank centralny oddaje 95 proc. swojego zysku budżetowi. Tymczasem tegoroczny budżet jest o tyle istotny, że jeśli Komisja Europejska uzna, iż Polska zachowuje dyscyplinę fiskalną, może w przyszłym roku zakończyć procedurę nadmiernego deficytu. To otwiera drogę zarówno do podniesienia ratingów, jak też do przygotowań do wejścia do strefy euro.

Jaka jest alternatywa?

Stabilizacja kursu franka i perspektywa realizacji wysokich strat odebrała bankom zapał do poszukiwania kompleksowych rozwiązań kredytów walutowych. Cały czas stoją one jednak wobec kilku rodzajów ryzyka, które mogą się zmaterializować z nieoczekiwaną siłą, a największym wcale nie jest ryzyko kursowe.

Analitycy są zgodni, że szwajcarski bank centralny znalazł się w wyjątkowo trudnej sytuacji i może zachowywać się w sposób nieprzewidywalny. Oczekiwania takich zachowań, spekulacje, niejednokrotnie błędnie odczytywane sygnały mogą prowadzić do perturbacji na rynku walutowym.

Przepływy złotowe pochodzące ze spłat kredytów we frankach banki zamieniają na szwajcarską walutę, żeby spłacić swoje zobowiązania wynikające z trzech tytułów: wcześniejszych emisji obligacji we frankach, pożyczek od spółek-matek – w tym pożyczek podporządkowanych, albo  transakcji zabezpieczających na rynku walutowym.

Kredyty od spółek-matek i obligacje zapewniają stabilne źródła refinansowania kredytów. Gwarantują ochronę przed płynnościowym szokiem. Przy ujemnej stopie LIBOR na franka mogą jednak okazać się aktualnie bardziej kosztowne. Problem polega na tym, że w umowach może być nieuwzględniana ujemna stawka LIBOR. A to powoduje dodatkowe koszty finansowania.

– Nasz bank ma chyba najbardziej korzystny z polskich banków mix finansowania tych kredytów. Mamy lepsze finansowanie niż wiele innych banków, głównie dostarczane przez naszego akcjonariusza. Z punktu widzenia 2015 roku jesteśmy dobrze zabezpieczeni – mówił na konferencji prasowej po ogłoszeniu rocznych wyników Cezary Stypułkowski, prezes mBanku.

Nawet w mBanku i BNP Paribas Polska, które mają najbardziej stabilne, długoterminowe finansowanie zamiany złotych na franki, pokrywa ono tylko część zobowiązań, reszta pozycji walutowych związana z kredytami zabezpieczana jest na rynku walutowych transakcji pochodnych. A zatem jest wystawiona na ryzyko związane z płynnością tego rynku i kosztami transakcji. Koszty te dały o sobie znać już w grudniu, gdy szwajcarski bank centralny zdecydował o redukcji stopy referencyjnej do przedziału minus 0,75 – minus 1,25 proc.

– Już w grudniu rynek przewidywał trudności związane z decyzją SNB. Zmiany w grudniu kosztowały nas ok. 10 mln zł. Ponieważ obecnie rynek się uspokoił i wyciszył, ta zmiana z grudnia powinna się odwrócić – mówił wiceprezes mBanku Joerg Hessenmueller.

Ryzyko jest nieprzewidywalne

Bankowcy mówią, że także po decyzji SNB wzrosły marże na rynku transakcji zabezpieczających pozycje walutowe, zarówno fx swap, jak i CIRS. Perturbacje rynkowe mogą pogarszać i tak niewysoką rentowność kredytów we frankach.

– To kwestia kosztów swapów – mówi Fernando Bicho.

Banki twierdzą, że rentowność kredytów we frankach wciąż jest dodatnia, choć niewielka.

– W portfelu kredytowym około 25 proc. stanowi portfel frankowy, a w przychodach odsetkowych netto to nieco ponad 3 proc. – mówi Cezary Stypułkowski.

Marża odsetkowa netto na kredytach frankowych w mBanku wynosiła na koniec zeszłego roku ok. 70 punktów bazowych. W innych bankach może być niższa.

– Marża jest wciąż pozytywna, ale bliska zeru – mówi prezes Millennium.

W BZ WBK przed wzrostem kursu franka marża na tych kredytach wynosiła 1,4-1,8 proc.

– Rentowność przy ujemnym LIBOR jest niewielka, ale jest – mówi prezes banku Mateusz Morawiecki.

Sytuację poprawia to, że – jak zwraca uwagę NBP w ostatnim „Raporcie o Stabilności Finansowej” – znaczna część banków stosuje forward-starting swaps, których warunki są uzgadniane z dużym wyprzedzeniem. Pogarsza ją jednak konieczność zwiększenia kolaterali pod transakcje zabezpieczające. A to z kolei ogranicza płynność. „Można szacować, że przy wzroście kursu franka do złotego do 4,5 dla kilku banków o około łącznym 9-procentowym udziale w aktywach sektora potrzeby płynnościowe przekraczałyby ich portfele aktywów płynnych” – napisano w „Raporcie o Stabilności Finansowej”.

Utrzymująca się rentowność jest pochodną niskiego kosztu ryzyka. Ale gdyby banki miały utworzyć rezerwy w związku z tym, że zabezpieczenia mają niższą wartość niż kredyt, całe portfele prawdopodobnie zaczęłyby przynosić straty. Ta perspektywa może zmobilizować banki do szukania rozwiązań długoterminowych.

Do tej pory banki wydają się zamykać oczy na być może największe ryzyko związane z portfelami kredytów we frankach. To ryzyko wzrostu stopy procentowej na franka.

Nie zmaterializuje się ono prawdopodobnie w bliskiej perspektywie, ale niewykluczone, że jeszcze wtedy, gdy portfele będą znaczące.

Od połowy 2007 roku do upadku Lehman Brothers LIBOR 3M na franka kształtował się w przedziale 2,60-2,80 proc., czasem nawet tę górną granicę przekraczając. Gdyby stopa na franka zbliżyła się do tamtych poziomów – które historycznie i tak nie należały do najwyższych – rata przeciętnego kredytu wzrosłaby nie o kilkanaście procent, jak stało się to w styczniu z powodu skoku kursu, ale o połowę (ok. 700 zł).

Ujemna stawka LIBOR to nie tylko bonus dla kredytobiorców, ale i dla banków. Amortyzuje ona wahania kursu i zmniejsza prawdopodobieństwo psucia się kredytów. Nikt nie jest jednak w stanie zagwarantować, że za jakiś czas przy aktualnym kursie franka stopy nie wzrosną. Banki powinny zamknąć straty wcześniej, zamiast płynąć na nieznane zupełnie wody.

(infografika Dariusz Gąszczyk/ CC BY-NC by ott1mo)

Otwarta licencja


Tagi