Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Bogactwo nie zależy od liczby rąk do pracy

Mnóstwo ludzi rozdziera dziś szaty z powodu domniemanego w przyszłości braku rąk do pracy, choć w obliczu postępu technicznego eliminującego potrzebę siły rąk i nielotnych umysłów, w skali globalnej grozi nam raczej ich nadmiar. Dlatego warto poznać argumenty tych, którzy uważają, że ludziom na świecie będzie się działo dobrze nawet wtedy, gdy będzie nas na Ziemi ubywać.
Bogactwo nie zależy od liczby rąk do pracy

Wielka Parada Studentów Juwenalia Warszawskie 2009 (CC BY Kuba Bożanowski)

Świat zamęcza się wizją, że już niebawem pracujących będzie mniej niż emerytów, więc obie grupy skazane zostaną na wegetację. Pierwsza, bo z powodu zbyt wysokich składek na organizacje typu ZUS zabraknie jej na masło do chleba, druga – bo emerytury pozwolą jedynie przeżyć, życiem jednak niezwykle nieciekawym, bo bardzo biednym.

Ostatniej zimy ujrzała światło dzienne praca dwóch austriackich badaczy z Centrum Demografii i Globalnego Kapitału Ludzkiego Wittgensteina Uniwersytetu Ekonomicznego w Wiedniu. Jej przesłanie uświadamia rzecz niby oczywistą, a jednak nieuwzględnianą w większości proroctw z demografią w roli głównej, że w rozpatrywaniu konsekwencji tzw. stopy obciążenia ludności pracującej dziećmi i starcami na emeryturze (age dependency ratio), warto, a wręcz trzeba brać pod uwagę poziom wykształcenia ludności.

Klatka, czy wolny wybieg

Od dziesiątków lat studenci ekonomii, socjologii, antropologii i paru innych kierunków kują na pamięć podczas zajęć pierwszych lat „prawdę” do tej pory niewzruszoną, że naród i państwo, żeby się rozwijać musi wykazywać stopę dzietności (fertility rate) wynoszącą 2 z małym hakiem. Przyjęło się, że minimum to 2,1. Dwa w tym wskaźniku to dwójka dzieci, która zastąpi kiedyś swoich rodziców przy łopacie, maszynie lub biurku, a jedynka po przecinku przypomina o tych młodych nieszczęśnikach, którzy nie dożyją dorosłości, a także o tych społecznych abnegatach i całkiem przyzwoitych osobach płci dwojakiej, które rozmnażać się nie chcą lub nie mogą. Przy stopie 2,1 ludności ani przybywa, ani ubywa.

Z aktualnych danych wynika, że globalny wskaźnik dzietności wynosi obecnie ok. 2,5. Ludzi na Ziemi przybywa więc w tempie ok. 215 tys. dziennie i jakieś 80 mln rocznie, tj. tyle ile liczą Niemcy. Jest to wiadomość dobra dla piewców rozwoju ekstensywnego i klatkowego chowu ludzi na podobieństwo drobiu, lecz zła dla tych bardzo ciągle nielicznych, którzy wolą dla homo sapiens „wolny wybieg” na świeżym, lub prawie świeżym, powietrzu. W sprawie czystej atmosfery warto à propos zauważyć, że rosnącej i szkodliwej zapewne emisji CO2 nie jest winien węgiel i ropa, a ludzie chodzący po Ziemi, którzy spalają dziś tych węglowodorów więcej i więcej głównie dlatego, że są coraz liczniejsi.

Cała Europa, USA z Kanadą, Rosja, Japonia, Chiny, parę mniejszych państw Azji, jak również Australia i Brazylia to kontynenty i państwa o wskaźniku poniżej 2,1. Wysoki wskaźnik ponad 2,5 to dorobek całej niemal Afryki, a reszta na czele z Indiami i Ameryką Łacińską to rejony rozrodczości dodającej światu ludzi, ale w umiarkowanej liczbie (wskaźnik w granicach 2,1 – 2,5).

„Najgorzej” (wskaźnik 1,3) jest w Korei Południowej, która mimo „katastrofy” demograficznej rozwija się wszakże najszybciej spośród państw najbogatszych. Ludzi ubywa jednak również w Japonii i Niemczech (1,4), a mimo to kraje te nie chcą jakoś marnieć i biednieć, ciesząc się ogólnym komfortem życia najwyższym na świecie. Spada jednak, o zgrozo, fertility rate w Afryce. W okresie 1990-95 wskaźnik rozrodczości wynosił na tym kontynencie aż 5,7, podczas gdy, jak się przewiduje, w latach 2010-15 będzie to już „tylko” 4,7. Czarne zaiste to wieści, dla tych którym ponad 7 miliardów ludzi dziś na Ziemi to mało i chcieliby ich 12, 15, a potem niechby nawet miliardów 17.

Świat mądrzeje, a nie może się wyzwolić z dogmatu, w którym o sile państw świadczyć ma liczba mężczyzn gotowych do wznoszenia piramid, kopania rowów i kanałów tudzież do noszenia broni. Według biuralistów z ONZ, już dwie trzecie państw ze świata rozwiniętego, głównie w Europie, ale także w Azji, miało w 2013 r. wdrożony jakiś rodzaj polityki pronatalnej. Rozwiązania są różne – zachęty podatkowe, ułatwienia dla matek i w ogóle dla rodziców, doskonalsza opieka w postaci żłobków i przedszkoli – wszystko po to, aby rodziło się więcej dzieci.

Paradoks polega na tym, że to raczej nie działa. Wbrew propagandzie wieszczącej przeludnionej Ziemi katastrofę ekonomiczną w wyniku niedostatku mieszkańców, choć przecież znacznie groźniejszy jest ich nadmiar, młodzi nie chcą mieć więcej dzieci. Niezwykle hojny program wspierania rodzicielstwa mają Niemcy, a Niemców ubywa. Z kolei w USA nie ma nawet ustawowego urlopu macierzyńskiego, a wskaźnik rozrodczości osiąga 2,0, czyli jest prawie na granicy zastępowalności, to znaczy niemal dobrze.

Mniej nas trzeba do pieczenia chleba

Młody magister Erich Striessnig i profesor Wolfgang Lutz twierdzą na podstawie swojej pracy pod bardzo długim tytułem („How does education change the relationship between fertility and age-dependency under environmental constraints? A long-term simulation exercise”), że jeśli brać pod uwagę dobry poziom wykształcenia, to może być nas na świecie mniej, bez istotnego uszczerbku dla bogactwa ludzkości.

Ekonomiści posługują się wielkościami statystycznymi, które służą jako zmienne w opracowywanych przez nich tzw. modelach. Modelowanie polega na budowaniu zależności matematycznych, mających na celu zobrazowanie (przybliżenie) rzeczywistości w warunkach zadanych przez badacza. Z pracy Striessniga i Lutza wynika, że błąd w najpowszechniejszych modelach dotyczących rozmiarów przyszłej siły roboczej polega na tym, że nie uwzględniają one niezwykle istotnego czynnika jakościowego jakim jest wykształcenie, a co za nim idzie – wiedza i umiejętności ludzi.

Truizmem jest powiedzieć, że człowiek wykształcony może znacznie więcej niż analfabeta. Ludzie wykształceni są generalnie wydajniejsi, zdrowsi, żyją zatem dłużej, ale też później przechodzą w stan spoczynku (zawodowego). Ludzie to czują, a niektórzy nawet wiedzą, więc w większości państw świata, a w tym w Polsce, rośnie i nadal będzie rósł stopień edukacji społeczeństw.

Na podstawie projekcji dotyczących wieku, płci i poziomu wykształcenia ludności 195 państw świata austriaccy badacze uznają, że ludziom na świecie będzie się działo dobrze nawet wtedy, jeśli rozrodczość spadnie poniżej tzw. reprodukcji prostej, czyli gdy będzie nas na Ziemi ubywać. Uznawszy za pewnik stały wzrost poziomu wykształcenia, Striessnig i Lutz wyciągają wniosek, że najwyższy poziom dobrobytu będzie dany państwom, w których wskaźnik dzietności ludzkość kształtować się będzie w granicach 1,5-1,8, a więc zauważalnie niżej od dogmatycznej wielkości 2,1. W państwach o dużym napływie imigrantów netto, wskaźnik ten może być nawet odpowiednio niższy.

Wprawdzie kształcenie kosztuje i trwa długo, co opóźnia wchodzenie ludzi na rynek pracy, lecz wyedukowani osobnicy płci obojga przysparzają gospodarce więcej dóbr i pożytku. Mają poza tym i będą mieli małą ochotę na przechodzenie na emeryturę. Chociaż bismarckowski model emerytalny dawno rozpadnie się do lat tak zarysowanej przyszłości, to warto też zauważyć, że straszący dziś polityków demon zbyt małej liczby pracujących przypadających na emerytów i rencistów przestanie być groźny. Wobec postępów techniki, najbardziej palącym problemem stanie się wyszukiwanie rozsądnego i ciekawego zajęcia dla ludzi w sile wieku, wiedzy i umiejętności.

Premia za dyplom nadal wysoka

W Polsce dużo jest narzekania na nadwyżki wytwarzanych w kraju licencjatów i magistrów, podczas gdy „zawodówki” są puste i zabraknie wkrótce chętnych do łopaty. W sukurs myślącym inaczej przychodzi mnóstwo poważnej literatury. Dr Elena Crivellaro z Uniwersytetu w Wenecji podaje („College wage premium over time: trends in Europe in the last 15 years”, October 2013), że w okresie 1990-2005 liczba osób przyjętych na studia wyższe wzrosła w państwach nordyckich o 50 proc., a w Wielkiej Brytanii, Irlandii, Włoszech, Hiszpanii i Portugalii o ponad 30 proc., natomiast w USA o ok. 26 proc. Doprowadziło to do pewnej „saturacji” rynku pracy dla absolwentów, ale nadal korzyści materialne z dyplomu uczelni są duże lub wręcz bardzo duże. W USA człowiek po studiach zarabia przeciętnie o 77 proc. więcej od ludzi z edukacją zakończoną na szkole średniej. W Wielkiej Brytanii przewaga ta wynosi 57 proc., we Francji 47 proc., a „równościowej” Szwecji 25 proc.

Para badaczy amerykańskich (Christopher Avery z Harvardu i Sarah Turner z University of Virginia) oszacowała z kolei, że zdyskontowana wartość bieżąca wykształcenia uzyskanego w college’u pomniejszona o zapłacone czesne wzrosła (w dolarach z 2009 r.) w okresie 1965-2008 wśród mężczyzn z 213 tys. dol. do 590 tys. dol., a dla kobiet ze 129 tys. dol. do 370 tys. dol. Trzydziestoletni zwrot z inwestycji pod postacią licencjatu uzyskanego na politechnice kalifornijskiej Caltech lub na MIT w Bostonie wynosi nadal ok. 2 mln dol. Przytoczone na wstępie zdanie o nauce jako kluczu wiodącego ku potędze pozostaje zatem prawdziwe, choć prawdą jest też, że koszty studiów rosną, więc wybierać trzeba dobre uczelnie.

Dogmat demograficzny jest spuścizną po dominującym ciągle myśleniu ilościowym, choć ostatnie 50 lat powinno przekonać, że ponad ilość liczy się jednak jakość. Mamy w głowach i literaturze kociokwik w sprawie wzrostu jako prapoczątku i warunku wszystkiego co dobre na świecie. Skutki są zdumiewające. PKB staje się jak krwawe bóstwo azteckie żądające coraz więcej ofiar.

Wielka Parada Studentów Juwenalia Warszawskie 2009 (CC BY Kuba Bożanowski)

Otwarta licencja


Tagi