Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Deflacja to nic złego

EBC ma coraz większe kłopoty z osiągnięciem celu inflacyjnego w strefie euro. Inflacja wynosi obecnie zaledwie 0,4 proc. i od miesięcy spada. Czy to oznacza, że Europie grozi deflacja? I czy rzeczywiście jest taka straszna, jak ją niektórzy malują? – W żadnym razie – twierdzi Phillip Bagus, profesor ekonomii na Uniwersytecie Króla Juana Carlosa w Madrycie.
Deflacja to nic złego

Phillip Bagus (Fot. PB)

Obserwator Finansowy: Ekonomiści straszą, że europejska gospodarka zmierza w kierunku deflacji, a deflacja to poważne kłopoty gospodarcze. Musimy więc robić wszystko, by ceny znów rosły. To prawda?

Prof. Phillip Bagus: W żadnym wypadku. Przynajmniej jeśli mówimy o gospodarce jako całości, spadek cen nie jest problemem. Pamiętajmy, że nigdy nie jest on jednorodny, nie wszystkie ceny spadają w tym samym tempie, a niektóre rosną. Jeśli ceny, po których coś kupujemy spadają szybciej niż ceny, po których sprzedajemy, to rośnie nasza marża i osiągamy zysk. Jeśli zaś spadają wolniej, wtedy odnotowujemy straty.

W sytuacji deflacyjnej na rynku „przegrywają” kredytobiorcy, a „wygrywają” kredytodawcy ze względu na stały charakter spłaty długu. Zadłużone osoby i firmy mogą nawet zbankrutować, a ich aktywa mogą zostać przekazane kredytodawcom. Jeżeli firma ma jednak stabilny model biznesowy i upada wyłącznie dlatego, że była obciążona dużym zadłużeniem, a nie dlatego że traci klientów, to nic nie stoi na przeszkodzie, by kredytodawcy jako nowi właściciele kontynuowali jej działalność. Przecież fabryki i maszyny wciąż są funkcjonalne, one nie znikają, gdy sąd ogłasza upadłość. I pracownicy też wolą nie być zwalniani.

Czyli zdrowe firmy przetrwają?

Tak. Problem w tym, że niektóre banki i korporacje, a przede wszystkim rządy są bardzo mocno zadłużone, więc bankierzy i politycy boją się deflacji, ponieważ ustawia ich ona po stronie przegranych. Nic dziwnego, żeby aby zapobiegać deflacji rekomendują produkcję nowych pieniędzy poprzez zwiększanie podaży pieniądza przez bank centralny. I proszę zgadnąć teraz, kto otrzyma te nowo wyprodukowane pieniądze w pierwszej kolejności? Oczywiście banki, które je produkują i które są w posiadaniu rządowych obligacji. Tak więc zwiększenie podaży pieniądza „łagodzi” ciężar rządowych zobowiązań, dla zwykłych ludzi oznacza wyższe ceny i słabszą siłę nabywczą ich pensji.

>>zobacz video: Deflacja nam nie grozi

Czy to znaczy, że deflacja jest dla zadłużonego rządu niekorzystna, ale neutralna dla gospodarki jako takiej?

Więcej – spadające ceny to naturalna konsekwencja rozwijającej się gospodarki. Im więcej dóbr i usług jest produkowanych, tym mocniejsza jest tendencja do spadku cen. Korzyści płynące z innowacji i oszczędzania „rozprzestrzeniają się” na całą populację dzięki wynikającej z deflacji zwiększonej sile nabywczej waluty.

Czy istnieją historyczne dowody na pozytywną naturę deflacji?

W XIX w. odnotowano długie okresy silnej deflacji spowodowane szybkim rozwojem gospodarczym. W Stanach Zjednoczonych miało to miejsce np. w latach 1865-1896.

Obecnie także na Węgrzech notuje się wzrost gospodarczy, któremu towarzyszy spadająca inflacja. Jest ona niższa nawet niż w strefie euro. Czy Węgry mogą stać się gospodarka deflacyjną?

Szczerze mówiąc, nie przyglądałem się dokładnie sytuacji gospodarczej Węgier. Wiem, że zaszły tam daleko idące zmiany polityczne, a to musiało przełożyć się na politykę pieniężną. Niezależność banków centralnych to przecież mit, ponieważ one zawsze jakoś związane są z rządem. To rząd ustala reguły gry i mimo wszystko zazwyczaj wymusza działania proinflacyjne. Jedyne, co możemy z praktycznego punktu widzenia zrobić, by proinflacyjna polityka nie zabijała zdrowego dążenia do deflacji jest walka o zbalansowane budżety, a także – choć to znacznie mniej realistyczny cel – o wprowadzenie konkurujących ze sobą walut.

Przedstawia Pan tezę, że deflacja nie jest groźna tak, jakby była to teza oczywista, a jednak większość współczesnych ekonomistów głównego nurtu nie zgodziłaby się z panem. Uznaliby raczej, że wskazana jest stabilna niewielka inflacja zgodną z wyliczeniami banku centralnego. Rosnące ceny mają według ich teorii działać jak kompas – pokazywać firmom, gdzie warto inwestować.

Przekonanie, że rosnąca gospodarka potrzebuje wzrostu podaży pieniądza to jeden z najbardziej powszechnych mitów. To nie jest fakt empiryczny, a tylko założenie współczesnej teorii ekonomii. Banki centralne opracowują swoje cele inflacyjne w oparciu o to założenie – bo zgodnie z nim deflacja to taki koszmar, że na wszelki wypadek, prewencyjnie warto utrzymywać jakąś minimalną inflację. To jest pseudonaukowe uzasadnienie wzrostu podaży pieniądza, który służy jedynie dłużnikom i tym instytucjom, które pierwsze otrzymają nowy pieniądz, o czym już zresztą mówiłem.

Banki centralne mierzą poziom cen i manipulują stopami procentowymi, żeby poziom ów kształtować. To nic innego jak centralne planowanie i konsekwencje ma dokładnie takie, jak każde centralne planowanie. Należy do nich przede wszystkim zaburzenie koordynacji rynkowej przejawiające się w formie nietrafionych inwestycji i kryzysów finansowych.

Nie odpowiedział Pan do końca na pytanie…

O ekonomistów? Ależ większość z nich pracuje pośrednio bądź bezpośrednio dla rządu, więc w jakimś stopniu od niego jest zależna. Przede wszystkim ich kariera więc zależy od tego, czy będą akceptować wygodną rządowi narrację. Jeśli chcesz być drukowanych w prestiżowych periodykach naukowych publikowanych przez państwowe uniwersytety z państwowych grantów, jeśli chcesz sam takie granty badawcze zdobywać, czy w końcu, jeśli chcesz pracować na uczelniach naprawdę „poważanych”, musisz zaakceptować oficjalny system. I tyle.

Podważając sensowność manipulowania cenami przez banki centralne, podważa Pan właściwie sens ich istnienia. Ostatnim z ekonomistów głównego nurtu, który popierał hasło „End the Fed” („zlikwidować Rezerwę Federalną USA”) był Milton Friedman.

Miał rację. W kwestiach pieniądza nie potrzeba nam żadnych agencji centralnego planowania. Nie tylko nie pomagają, ale szkodzą stabilnemu wzrostowi gospodarczemu.

Ciekawi mnie, co Pan sądzi więc o przyszłości strefy euro? Wydaje się, że Unia Europejska i Europejski Bank Centralny zażegnały jednak kryzys i groźbę jej rozpadu. Czy to może jednak cisza przed burzą?

Kryzys strefy euro nie został rozwiązany. Fundamentalnym problemem pozostaje fakt, że część państw należących do strefy euro jest pośrednio finansowana przez jeden bank centralny. Ich rządy mogą więc częściowo przenieść koszty swoich deficytów na obywateli innych krajów, w formie zwiększonej podaży pieniądza i wyższych cen. Co więcej, zadłużenie państw eurolandu nie maleje, a rośnie. Deficyty Hiszpanii, Grecji, czy Francji są nie do utrzymania w dłuższej perspektywie, ale ich obywatele mimo to nie chcą zgodzić się na cięcia i oszczędności. Dług niektórych krajów jest tak wysoki, że EBC nie może ryzykować podniesienia stóp procentowych, bo groziłoby to im bankructwem. Prasa drukarska musi więc działać. Taka sytuacja nie może trwać wiecznie.

Ale przecież mówi się o tym, że np. Hiszpania jednak ogranicza wydatki. Jakieś ruchy w dobra stronę jednak da się zauważyć.

Te szumne zapowiedzi dotyczące planów oszczędnościowych w Hiszpanii nie mają potwierdzenia w rzeczywistości. Sektor publiczny nie zredukował swoich wydatków. Sektor prywatny z kolei, oczywiście, zredukował swoje zadłużenie i poprawił kondycję finansową, ale jeśli politycy nie zrobią tego samego z wydatkami publicznymi, gospodarka nie stanie na nogi, ponieważ sektor publiczny wyssie oszczędności z sektora prywatnego. To byłoby tragiczne, bo te oszczędności są niezbędne, by ten mógł sam się zrestrukturyzować i rozwijać.

Czy są jakieś pozytywne przykłady na programy oszczędnościowe, które wprowadzono i które przyniosły gospodarcze korzyści?

Oczywiście. Przykładem mogą być kraje bałtyckie, które zaczęły dbać o budżet zaraz po kryzysie 2008 r. i już od dawna są na ścieżce wzrostu.

Profesor Jesus Huerta De Soto, pański kolega z uczelni i sprzymierzeniec, jeśli chodzi o poglądy na gospodarkę powiedział mi kiedyś, że wprowadzenie euro było dobrym pomysłem, bo odebrało państwom narodowym możliwość manipulowania walutą dla własnych potrzeb. Pan się z taką tezą w świetle tego, co już wiemy o działaniu strefy euro, zgadza?

Nie. Uważam, że euro to czysto polityczny instrument służący centralizacji Unii Europejskiej oraz mający na celu wyeliminowanie wpływu Bundesbanku na europejską politykę pieniężną. Bundesbank nie pozwoliłby na taką luźną politykę, jaką prowadzi EBC.

Należy rozwiązać strefę euro? Wrócić do walut narodowych?

Jest to pewna opcja. Wtedy też wrócilibyśmy do sytuacji, w której to właśnie Bundesbank wyznacza standardy polityki pieniężnej w Europie. Ale jest jedno jeszcze lepsze rozwiązanie – wprowadźmy złote euro.

Złote euro?

Tak, dajmy tej walucie 100 proc. pokrycie w złocie z rezerw poszczególnych banków centralnych. Jeśli jakiś bank ma więcej złota od innych, można te różnicę zniwelować udzielając pożyczek w złocie. Wtedy strefa euro przetrwałaby, a rządy musiałby wreszcie zrezygnować z polityki deficytu. Niektóre z nich jednak po wprowadzeniu złotego euro musiałby prawdopodobnie zbankrutować.

Rozmawiał: Sebastian Stodolak

Phillip Bagus – profesor ekonomii na Uniwersytecie Króla Juana Carlosa w Madrycie, pracownik Instytutu Ludwiga von Misesa, libertarianin. Autor bestselleru pt.: ”Tragedia Euro”.

 

Phillip Bagus (Fot. PB)

Otwarta licencja


Tagi