Autor: Paweł Kowalewski

Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych

Druga Japonia za sprawą deflacji

Kiedy Lech Wałęsa orzekł, że Polska może się stać drugą Japonią niemal wszyscy przyjęli wypowiedź z przymrużeniem oka. Dziś dużej części naszego kontynentu pewna typowa od prawie 20 lat cecha gospodarki japońskiej zaczyna niebezpiecznie zaglądać w oczy. Chodzi o deflację i jej wszystkie negatywne konsekwencje.
Druga Japonia za sprawą deflacji

Osaka (CC BY-NC-ND GD Taber)

Kiedy Lech Wałęsa wypowiadał swoje słowa, zachwyt nad japońską gospodarką był powszechny. I Lech Wałęsa, i gospodarka japońska osiągnęli najwyższy punkt chwały mniej więcej w tym samym czasie, a dokładniej w 1989 roku. To właśnie wtedy tokijska giełda osiągnęła swój najwyższy punkt, teren pod pałacem cesarskim kosztował więcej niż cała Kalifornia razem wzięta, a USA popadały w histerię rzekomej dominacji japońskiej. W tym samym czasie stary kontynent doznawał przełomowych zmian (od początku obrad Okrągłego Stołu po upadek Muru Berlińskiego), w których udział prezydenta Wałęsy był niewątpliwie duży. Nie wydaje mi się, by nawet w 1989 roku Lech Wałęsa sądził, że jakikolwiek kraj europejski może się zbliżyć się do Japonii. A jednak tak się dzieje, gdyż w Europie coraz częściej wyczuwa się pierwsze symptomy deflacji.

Deflacja nie jest oznaką siły danej gospodarki, tylko raczej jej słabości. Udział Europy w PKB świata wyraźnie maleje, a w niektórych krajach mieszkańcom już żyje się gorzej niż właśnie w 1989 roku. Co gorsza, wielu Europejczyków stoi w obliczu bardzo niemiłej perspektywy, jaką jest trwałe zmniejszenie się realnego dochodu. Alternatywą jest bezrobocie. Ponadto Europa, którą znowu zaczynają targać konwulsje, z ogromny lękiem patrzy na to cię wydarzy zarówno 25 jak i 26 maja (w dniu wyborów na Ukrainie i dzień po). Chyba nie takiej przyszłości sobie życzył prezydent Wałęsa.

Przez te 25 lat zmieniło się w Europie wiele, a pozytywnych zmian jest naprawdę sporo i chyba zbyt często o nich zapominany.

W 2001 r udawałem się z moim kolegą i rówieśnikiem ze Słowacji, którzy przeleciał do mnie z Wiednia. Opowiadał mi o swoim mieszkaniu z okresu dzieciństwa gdzieś na peryferiach Bratysławy. Wspomniał, że mieszkał na ostatnim piętrze wieżowca, z którego widać było Austrię. Niemalże do końca 1989 roku zastanawiał się, czy będzie mu kiedykolwiek dane przekroczyć granicę i zobaczyć Austrię z bliska. Dzisiaj nie martwiąc się o paszport, mógłby na upartego dojechać do Lizbony, nie wyciągając nawet dowodu osobistego. Nic dodać nic ująć. Szczęśliwi ci, którzy nie pamiętają kolejek po paszport i wizę… Ponadto w trakcie swojej hipotetycznej podróży nie musiałby ani razu wymieniać pieniędzy, choć akurat tutaj można debatować, czy fakt posługiwania się wspólną walutą na tak dużym obszarze jest błogosławieństwem czy przekleństwem. Ale o tym za chwilę.

Teraz trzeba stawić czoła pytaniu: dlaczego mimo zapierających dech osiągnięć z optymizmu z końca roku 1989 zostało tak niewiele i dlaczego Europa przeżywa kryzys, którego na pewno nie rozwiąże nawet kilka kolejnych przemówień prezesa Maria Draghiego z EBC i innych osób jego pokroju.

Jestem przekonany, że Europa zbyt szybko dała się upoić sukcesem. Dotyczy to przede wszystkim zachodniej części kontynentu. Jego środkowa i wschodnia część zostały otrzeźwiła niemal nazajutrz szokowa terapia gospodarcza (i związane z nim bóle). Zachód zachowywał się natomiast jak trener drużyny piłkarskiej, która właśnie wygrała ważne mistrzostwa. A skoro drużyna wygrała, to nie należy zmieniać składu tej drużyny. Można było uznać, że nie należy zmieniać tych mechanizmów, które pozwoliły osiągnąć zwycięstwo w konfrontacji z gospodarkami nakazowo-rozdzielczymi. Powrót do rzeczywistości następował stopniowo. Nawet dość głęboka recesja z lat 1992–1993 nie uzmysłowiła wszystkim końca pewnej epoki i początku nowej.

Swojego rodzaju przełomem musiała być okładka amerykańskiego czasopisma z połowy lat 90. XX w. Widniał na niej mniej więcej taki napis: Niemcy zmagają się z 10-proc. bezrobociem, a ty i tak nie możesz tam kupić w niedzielę rano świeżych bułek ani mleka. Na Niemców to podziałało. Sęk w tym, że tylko na Niemców.

Duża część Europy kontynentalnej przestała nadążać za zmianami w świecie, zarówno w świecie „pod nosem”, jak i tym bardzo odległym. Być może oddźwięk reform dokonywanych przez Margaret Thatcher w Wielkiej Brytanii w latach 80. był tak negatywny, że wielu wolało skupić się na krytyce jej polityki, a nie potrzebie przeszczepiania jej wzoru na rodzimy grunt. Tym dalekim światem były zaś oczywiście Chiny. Nawet wielu ekonomistów (nie wspominając o politykach) zaczęło serwować Europejczykom opowieści, że to oni będą beneficjentami globalizacji. Niestety doświadczenie ostatnich 25 lat wyraźnie pokazuje, że zachowanie państwa dobrobytu (w takim rozmiarze, w jakim ono występowało do początku lat 90.) nie idzie w parze z globalizacją. Ta smutna prawda jest dla wielu Europejczyków bardzo przykrym zawodem.

Najłatwiej jest krytykować, ale spróbujmy wykazać błędne kroki podjęte w ostatnim ćwierćwieczu. Może to kontrowersyjne, ale wydaje się, że największym błędem była unia walutowa. Być może dla wielu euro jest najbardziej namacalnym sukcesem tych 25 lat. Nie jestem jednak o tym przekonany. Euro mogłoby być sukcesem, kiedy w życie zostałaby wprowadzona niemiecka teoria koronacji walutowej. Największym paradoksem jest to, że za cenę zjednoczenia Niemcy musieli odejść od tej szkoły myślenia.

I tak nagle projekt euro został bardzo upolityczniony. W dążeniu do jego realizacji, ekonomia zeszła na drugi plan. Wygrała polityka i w efekcie mamy to co mamy: projekt niedokończony, wymagających nieskończonej serii poprawek. Największym jednak błędem było nieuświadomienie Europejczykom, z czym naprawdę wiąże się unia walutowa, w efekcie czego zażyczyli sobie oni wspólnego pieniądza, nie znając wszystkich kosztów związanych z tym przedsięwzięciem. Dopiero później, gdy euro było już w obiegu, niektórzy zrozumieli, że z reform rodem ze świata anglosaskiego i dotyczących strony podażowej nie należy szydzić, tylko zacząć je przeszczepiać na rodzimy grunt.

Brakuje wspólnej polityki europejskiej. Mimo że uwielbiamy korzystać ze wszystkich dobrodziejstw, jakie niesie wspólna Europa, Europejczykami jesteśmy tylko wtedy, kiedy jest na to wygodne. W przeciwnym razie wolimy odwoływać do naszej przynależności zgodnej z posiadanym paszportem. Dlatego nie ma dużych sukcesów w zakresie wspólnej polityki zagranicznej (tu nawet można mówić o kompromitacji w postaci konfliktu bałkańskiego, do rozwiązania którego niezbędna okazała się pomoc USA) czy wojskowej. Nie inaczej wygląda ocena wspólnej polityki gospodarczej (nie mylić z polityką pieniężną), której w Europie po prostu nie było. Jedne kraje wprowadzały dość bolesne reformy, inne decydowały się na dość udane eksperymenty (jak chociażby flexicurity w wydaniu skandynawskim), a większość nie robiła nic. Dlatego zakłócenia w mechanizmach gospodarczych na szczeblu europejskim nie powinny nikogo dziwić.

Jednym z nich jest mechanizm dostosowań gospodarczych charakterystyczny dla każdego obszaru walutowego i przypominający automatyzm z XIX w. (gdy deficyty płatnicze były niwelowane niższą inflacją albo wręcz deflacją, a z kolei w państwach z nadwyżkami handlowymi równowaga była przywracana za sprawą wyższej inflacji). Trudno było przypuszczać, by ten mechanizm zadziałał w Europie w pierwszej dekadzie XXI w., kiedy to tzw. kraje nadwyżkowe zabrały się za podnoszenie swojej konkurencyjności za pomocą drastycznego obniżenia kosztów pracy (czyli de facto kosztem spadku dochodów społeczeństwa). Skąd więc ma się brać inflacja mająca na celu niwelowanie silnej presji deflacyjnej w większości krajów basenu Morza Śródziemnego? Dlatego też tendencjom deflacyjnym jest – jak wiele na to wskazuje – dane rozprzestrzenić na coraz większych połaciach kontynentu europejskiego.

Kolejnym elementem wymagającym wymienienia jest fiasko eksperymentu multikulti, czyli szeroko rozumianej multietniczności. Jest to temat drażliwy i często wychodzi poza kanony poprawności politycznej, kiedy jednak z przerażeniem patrzymy na rosnące poparcie dla partii nacjonalistycznych w Europie, nie możemy tego wątku pominąć. Poza Wielka Brytanią (choć i tam jest ona bardzo krucha) multietniczność nie zdała egzaminu. Uważam, że nie jest to wina Europejczyków, ale nie zmienia to stanu rzeczy, że Europa nie jest w stanie znaleźć dobrej recepty na problem starzejącego się społeczeństwa.

Jedynym pocieszeniem jest to, że akurat w tym szczególnym przypadku nie osiągnęliśmy jeszcze poziomu Japonii. Z relacji wielu obserwatorów wynika, że starzejący się emeryt japoński najprawdopodobniej będzie wolał, aby zajmował się nim na starość robot wyprodukowany w Japonii aniżeli emigrant pochodzący, powiedzmy, z Indonezji. Ta smutna anegdota nie zmienia stanu rzeczy, że o ile Japonia jest istotnie bezradna wobec problemu starzejącego się społeczeństwa, o tyle Europa nadal nie dysponuje jakimś sensowym rozwiązaniem w tej dziedzinie. Nie rokuje to dobrze Europie w konfrontacji z resztą świata.

W dość ponurym nastroju przyjdzie Europie obchodzić jubileusz przełomowych wydarzeń z roku 1989. Nie napawa to optymizmem, tym bardziej jeśli spojrzymy na doświadczenia kontynentu z pierwszej połowy XX w. Tak naprawdę to deflacja siała dużo większe spustoszenie w Europie w latach 30. ubiegłego stulecia (dużo większe niż osławiona hiperinflacja z 1923 roku) i być może dlatego konstruowaniu systemu z Breton Woods przyświecała keynesowa myśl przewodnia dołożenia wszelkich starań, aby nie dopuścić kiedykolwiek do ponownego pojawienia się deflacji. Walka z tą ostatnią wydaje się być naprawdę trudna, co potwierdzają najnowsze doniesienia z Japonii na temat eksperymentu gospodarczego premiera Shinzo Abe.

Jeżeli deflacja rozprzestrzeni się w Europie, to jest małe prawdopodobieństwo, aby ominęła nas. Śmiem twierdzić, że wówczas prezydentowi Wałęsie nie będzie do śmiechu z powodu spełnienia się kolejnej jego przepowiedni. Wiele prognoz (w tym moich) się nie spełnia. Tracą jakąkolwiek wartość za sprawą odmiennego od przewidywanego toku wydarzeń. Stają się ofiarą swoistej inflacji. Trzymając się tej terminologii, można rzec, że wizja naszego kraju (a możną ją przecież rozciągnąć na całą Europę) stającego się drugą Japonią jest ofiarą swoistego rodzaju deflacji.

OF

Osaka (CC BY-NC-ND GD Taber)

Otwarta licencja


Tagi