Fed: zmienia się sternik, ale nie kurs

Przez ostatnich 35 lat Ameryka miała sześciu prezydentów i tylko trzech szefów banku centralnego. Każdy wyniesiony na ten urząd zyskuje status, poważanie i aurę wszechmocy. Urząd ten wymaga wielu  cnót i kwalifikacji, ale najważniejsza jest wiarygodność. Teraz kolej Janet Yellen.
Fed: zmienia się sternik, ale nie kurs

Barack Obama ogłasza nominację Janet Yellen na prezesa Fed (z domeny publicznej)

Zmodyfikowana w 1977 roku ustawa o banku centralnym USA stawia przed nim podwójny mandat: troskę o stabilne ceny i o maksymalne zatrudnienie. Rok temu Fed dał jasno do zrozumienia, że będzie trzymać stopy procentowe na bardzo niskim poziomie tak długo, jak bezrobocie przekracza 6,5 proc., przy założeniu, że zarówno inflacja jak i oczekiwania inflacyjne pozostaną niskie. Ben Bernanke mówił, że zmian nie należy się spodziewać przed połową 2015 roku, bo tyle czasu, w jego opinii, zajmie zduszenie bezrobocia, wówczas na poziomie 7,8 proc.

Tymczasem wskaźnik ten zaczął się kurczyć szybciej niż prezes Fed tego oczekiwał. W grudniu wyniósł 6,7 proc. i nie można wykluczyć, że wkrótce spadnie do 6,5 proc. Śladów inflacji także nie widać – przynajmniej w myśl oficjalnych wskaźników, a nie odczuć „ulicy”. Ale nie oznacza to bynajmniej, że Janet Yellen przystąpi rychło do podnoszenia stóp procentowych. Zapewne nie. Głównie dlatego, że gospodarka nie pozbyła się anemii: tempo wzrostu nadal pozostaje skromne i choć oficjalnie USA już 4 lata temu wyszły z recesji, to z sondaży wynika, że blisko trzy czwarte Amerykanów tego nie zauważyło. Sytuacja na rynku pracy także nie jest tak dobra, jak to wynika z tradycyjnych wskaźników. I akurat prezes Janet Yellen jest na to od dawna wyczulona.

W marcu 2013 r. w przemówieniu do National Association for Business Economics Yellen dała jasno do zrozumienia, że bank centralny powinien pozostać przy polityce stymulacji, nawet gdyby stopa bezrobocia spadła poniżej zakładanego pierwotnie celu, gdyż poprawa wskaźnika może wynikać z faktu, że spora liczba ludzi zniechęcona niepowodzeniem przestała szukać pracy. To, co dziś się dzieje w Ameryce, trudno uznać za trwałe i solidne ożywienie, skoro ponad 7 mln ludzi wbrew swej woli pracuje w niepełnym wymiarze czasu. Bureau of Labor Statistics, agenda Departamentu Pracy, posługuje się także alternatywną miarą obrazującą wykorzystanie czynnika ludzkiego w gospodarce. Tzw. wskaźnik U-6 uwzględnia nie tylko oficjalnie zarejestrowanych bezrobotnych, lecz także ludzi pracujących wbrew swym intencjom w niepełnym wymiarze czasu – tak liczona stopa bezrobocia wyniosła w grudniu 13,1 proc. – tyle samo co w poprzednim miesiącu (podczas gdy oficjalny wskaźnik bezrobocia  spadł z 7 proc. do 6,7 proc.).

Kontynuacja niekonwencjonalnej polityki pieniężnej

Kiedy nie sposób obniżyć ceny pieniądza, bo podstawowa stopa procentowa, którą kontroluje Fed wynosi praktycznie zero, bankowi centralnemu zaczyna brakować konwencjonalnej amunicji. Może jednak, skupując wyemitowane uprzednio obligacje rządowe, zwiększyć ilość pieniądza w obiegu. Zabieg ten, zwany quantitative easing (QE), czyli luzowanie ilościowe, zastosowany przez prezesa Bernanke na ogromną skalę, budził od początku kontrowersje wśród ekonomistów i polityków.

Intencja banku centralnego była przejrzysta: wzmocnić zaufanie konsumentów i biznesu, wesprzeć wzrost i zredukować bezrobocie. Im mniej opłaca się inwestować w papiery rządowe, tym większa powinna być skłonność do inwestowania w coś innego, np. w nowe moce produkcyjne lub modernizację istniejących zakładów w przypadku producentów albo udzielanie pożyczek w przypadku banków, wydawanie pieniędzy, jeśli się je ma, lub pożyczanie, gdy ich brakuje, w przypadku konsumentów. Ta strategia Fed zwiększyła apetyt na finansowe ryzyko. W sytuacji gdy depozyt w banku przynosił mniej niż 1 proc., a 10-letnie obligacje rządu – 2,5 proc. (dziś wciąż wynosi poniżej 3 proc.), wzrosło zainteresowanie bardziej atrakcyjnymi, ale też bardziej ryzykownymi inwestycjami, co tłumaczy, po części, wzrost notowań giełdy.

Podobnie jak Bernanke Yellen jest przekonana, że QE działa i że ryzyko odejścia od luzowania jest większe, niż ryzyko, jakie niesie jego kontynuacja. Mówiła, że nawet gdyby Fed zmniejszył nieco skalę interwencyjnych zakupów – wówczas było to 85 mld dol. miesięcznie – to będzie je kontynuował, dopóki nie dojdzie do wniosku, że ożywienie na dobre się w Ameryce zadomowiło. WCzoraj (29 stycznia) Fed zdecydował,, że w lutym obniży zakupy o kolejne 10 mld dol. – do 65 mld miesięcznie.

Po poprzedniej, grudniowej decyzji wielu analityków oczekiwało kolejnych obniżek i całkowitego wycofania się Fed z QE do końca 2014 r.

Fed przetarł szlaki innym bankom centralnym

W słowa szefa Fed wsłuchują się uważnie nie tylko rynki finansowe całego świata, ale także wszystkie banki centralne. Narzędzia, po jakie sięga i skutki jego działań mogą zachęcać lub zniechęcać do stosowania podobnych. Po szoku 2008 r. Ben Bernanke bez długich deliberacji zrobił coś, o czym polityk może tylko marzyć, i udowodnił, że bank centralny może działać szybko i zdecydowanie wówczas, gdy system polityczny jest sparaliżowany.

Skala operacji luzowania jest najlepszą manifestacją tego, że banki centralne, kiedyś działające po cichu, nie budząc specjalnego zainteresowania szerszej publiczności, wysforowały się na czoło zmagań z globalnym kryzysem finansowym i niewiele wskazuje, aby miały się rychło wycofać na dalszy plan.

Polityka Bena Bernanke, którą Yellen będzie zapewne kontynuować, stworzyła ochronny parasol ideologiczny innym szefom banków centralnych. Bardzo wątpliwe, czy bez amerykańskiego QE, Mario Draghi, szef Europejskiego Banku Centralnego który z mało znanego biurokraty awansował na gwiazdora zdobiącego okładki światowych pism, działałby tak aktywnie w strefie euro, jak zaczął działać w ślad za Fedem. Podobny obrót wzięły sprawy w Banku Anglii. Premier Japonii postawił na czele banku centralnego człowieka skrojonego na modłę szefa amerykańskiego Fed i Japonia ruszyła ostro z polityką luzowania, głównie w nadziei, że wyrwie to kraj z krawędzi deflacji i ślamazarnego wzrostu. W grudniu 2013 bank centralny Japonii postanowił zwiększyć rozmiary QE do 1,14 biliona dolarów.

Mario Draghi korzysta z doświadczeń Fed

Europejski Bank Centralny oczekuje słabiutkiego wzrostu gospodarczego w Europie – 1,2 proc. w roku 2014 roku i 1,5 proc. w 2015, i spodziewa się, że inflacja utrzyma się w tym czasie poniżej 2 proc. Jeśli wzrost nie okaże się jeszcze niższy, albo nie dojdzie do deflacji, dodatkowe QE uważa się za mało prawdopodobne. W przeciwieństwie do amerykańskiego Fedu, europejski EBC nie wyczerpał jeszcze całego swojego arsenału. Podstawowa stopa procentowa EBC pozostaje na rekordowo niskim poziomie, ale wciąż jest powyżej zera (0,25 proc.), zatem Draghi może ją jeszcze obciąć. Wpływ takiego zabiegu na gospodarkę byłby jednak zapewne znikomy. Jeśli pożyczki dla sektora prywatnego będą się wciąż kurczyć, EBC może zaoferować bankom komercyjnym nowe długoterminowe kredyty, tak jak to uczynił dwa lata temu. Tym razem więcej uwagi poświęciłby zapewne gwarancjom, że pieniądze trafią ostatecznie do kieszeni osób prywatnych i korporacji, a nie zostaną zużyte przez banki na zakup obligacji rządowych.

Uważa się, że EBC sięgnie po QE, gdyby pojawiła się na realna groźba deflacji. Jest w znacznie trudniejszej sytuacji, niż banki centralne USA, Wielkiej Brytanii i Japonii, bo reguły unijne zabraniają EBC finansowania rządów. Sposób na obejście tych ograniczeń to skup obligacji wszystkich rządów strefy euro. Jeśli chodzi natomiast o obligacje emitowane przez sektor prywatny, to europejski rynek nie jest tak głęboki, jak amerykański. Rodzi to pytanie: jakie papiery kupować, aby pobudzić gospodarkę.  Aby zdusić spekulacje na temat kolejnej fali QE w strefie euro, w grudniu zeszłego roku Mario Draghi powiedział: ECB ma kupować aktywa? Pytam: jakie?

Ale już na szczycie w Davos Draghi nie wykluczył QE. Odrzucił scenariusz zakupu obligacji korporacyjnych lub bankowych w ich obecnej formie. Zastrzegł się jednak, że EBC mógłby kupić pożyczki bankowe, gdyby były one „odpowiednio pakowane” (miał na myśli jakąś formę sekurytyzacji aktywów).  Ponieważ bezrobocie w strefie euro pozostaje uparcie na wysokim poziomie – obecnie 12,1 proc. – a Draghi ma ręce bardziej związane niż jego amerykańscy, brytyjscy, czy japońscy odpowiednicy, nawołuje rządy krajów strefy euro do reform strukturalnych, cięć wydatków i obniżek podatków, czyli szuka wsparcia dla polityki monetarnej w polityce fiskalnej.

QE, do niedawna zabieg nadzwyczajny, wszedł nieoczekiwanie do stałego menu banków centralnych jako oręż zmagań z globalnym kryzysem. Rodzi to niebezpieczeństwo, że gospodarki staną się zależne od ogromnych bodźców, których mogą im dostarczać banki centralne. Ubocznym niejako skutkiem rosnącej roli banku centralnego jest to, że zyskuje on większą siłę kosztem demokratycznie wybranych polityków.

Luźna polityka monetarna ma także swych zagorzałych oponentów, którzy zwracają uwagę na koszty. Najważniejszy to groźba wysokiej inflacji. Jak na razie to zagrożenie pozostaje tylko teorią. Przeciwnicy QE przyrównują dzisiejszą aktywność banków centralnych do działań podpalacza, który podłożył ogień, a potem w glorii zbawcy próbuje gasić pożar. Głównym podpalaczem w tej opowieści jest oczywiście Alan Greenspan.

Legenda Alana Greenspana

Glorię, która go otaczała zawdzięczał sukcesom gospodarki amerykańskiej.  Odpowiedź na pytanie, czy był autorem sukcesu czy jego beneficjentem brzmi:  po trosze i jednym i drugim. Elastyczna polityka monetarna, a za tą odpowiada bank centralny, pomogła, ale to nie Greenspan był autorem bezprecedensowego boomu. Więcej uczynił jego poprzednik, Paul Volcker, który 15 – proc. inflację sprowadził do poziomu 4 proc.

Ronalda Reagana, Georga H. W. Busha i Billa Clintona łączyło bardzo niewiele, poza tym, że wszyscy trzej mianowali Alana Greenspana na szefa amerykańskiego banku centralnego. Greenspana traktowano jak skrzyżowanie gwiazdy filmowej i mitycznego bohatera. Fascynacja jego osobą stała się jednym ze sposobów, w jakich Ameryka wyrażała wiarę we własne siły.

Początkowo ostrzegał przed bańką Internetu. Zwykle niesłychanie powściągliwy w słowach, w grudniu 1996 Greenspan w trakcie publicznego wywodu na temat historii cen, wtrącił pytanie czy aby notowania na giełdzie nie stały się „irracjonalnie wybujałe”. W jego ustach to pozornie niewinne sformułowanie nabrało wagi złowieszczej przestrogi. Giełdy zareagowały spadkiem notowań. Ale tylko na moment. Wkrótce rynki zignorowały przestrogę szefa Fed. Niedługo potem i on sam uwierzył, że nastała nowa era. W 2000 roku, tydzień po batalii Bush – Gore, gdy wciąż liczono głosy na Florydzie, „Wall Street Journal” napisał; „Co za różnica kto wygra, skoro Greenspan jest u steru Rezerwy Federalnej.”

Uchodził za orędownika dyscypliny fiskalnej, ale to nie kto inny jak on zafundował narodowi kredyt tak tani, że trudno było oprzeć się pokusie, a potem się dziwił, że wszyscy pożyczają i wydają na potęgę. Po bańce Internetu wyprodukował bańkę na rynku nieruchomości, która okazała się znacznie bardziej bolesna, a jej skutki przybrały globalny wymiar. Po katastrofie 2008 roku, już jako osoba prywatna, Greenspan przypominał mordercę rodziców, który prosi sąd o łagodną karę, gdyż jest sierotą.

Zapominając najwyraźniej, że to pod jego batutą Ameryka pogrążyła się w długach, a ich część w różnej postaci sprzedała światu. To on wsparł pomysł Białego Domu, aby ciąć podatki wtedy, gdy kraj zaczynał kosztowną wojnę, dołączając do wyznawców wiary, że można mieć i armaty i masło. Zapewniał naród i Kongres, który słuchał go z rozdziawionymi od zachwytu ustami, że samoregulacja to najlepszy sposób na dobre funkcjonowanie rynku. A po katastrofie dokonał wolty: opowiedział się za silniejszym nadzorem państwa nad bankami. Poszedł dalej: “Może zaistnieć potrzeba, by na pewien czas znacjonalizować banki, aby ułatwić szybką i uporządkowaną restrukturyzację” – mówił.  Raz na sto lat może zajść taka potrzeba, asekurował się.

Wiarygodność jest najważniejszym aktywem szefa Fed

Każdy wyniesiony na urząd szefa banku centralnego USA zyskuje status, poważanie i aurę wszechmocy. Jakich cnót i kwalifikacji wymaga ten urząd? Warunki wstępne to solidna znajomość polityki monetarnej, elastyczność, mocne nerwy, niezależność albo przynajmniej pozory niezależności. Dochodzi do tego rozumienie gospodarki, tej makro i tej mikro, i zdolność do szybkiego reagowania. Pomaga umiejętność delikatnej perswazji. Ale najważniejsza jest wiarygodność.

Kondycja firmy zależy w większym stopniu od jakości produktu i satysfakcji klienta, niż od charyzmy prezesa. W przypadku banku centralnego sprawy mają się inaczej. Produkty który wytwarza, czy wytwarzać powinien,  to wiarygodność i zaufanie. Trudniej ich dotknąć i powąchać. Za to będzie się je przez lata testować.

Świat zewnętrzny szuka u steru amerykańskiego banku centralnego przede wszystkim  wiarygodnego stróża porządku w amerykańskich finansach i szefa straży pożarnej na wypadek nieprzewidzianej katastrofy. A także internacjonalisty – kogoś kto rozumie zawiłą pajęczynę międzynarodowych zależności finansowych. Kogoś kto potrafi słuchać, analizować, i zręcznie lawirować na delikatnej ścieżce między potrzebami wewnętrznymi i wyzwaniami świata zewnętrznego. Janet Yellen wydaje się dobrze do tego przygotowana.

czytaj także >>Fed obniżył skalę skupu aktywów do poziomu 65 mld dolarów miesięcznie<<

Fed obniżył skalę skupu aktywów do poziomu 65 mld dolarów miesięcznie

OF

Barack Obama ogłasza nominację Janet Yellen na prezesa Fed (z domeny publicznej)

Tagi


Artykuły powiązane

Jak Stany Zjednoczone radziły sobie wcześniej z wysoką inflacją

Kategoria: Analizy
Aktualna inflacja w USA pozostaje blisko poziomów z okresu czarnej dekady bankowości centralnej, czyli lat siedemdziesiątych. Czy odpowiedzialnością za wysoką inflację z tamtych czasów możemy obarczyć szoki podażowe?
Jak Stany Zjednoczone radziły sobie wcześniej z wysoką inflacją