Jaki koniec kryzysu?

Na pytanie, czy obecny kryzys gospodarczy już się kończy, eksperci dają wymijające odpowiedzi. Według jednych interwencja państwa zakończyła kryzys, spowodowała wzrost optymizmu w gospodarce realnej, co powinno wkrótce przełożyć się na wzrost gospodarczy. Inni twierdzą, że mamy do czynienia jedynie z przyhamowaniem recesji, a najgorsze jeszcze przed nami.

Jedni uważają, że interwencja na szeroką skalę ostatecznych pożyczkodawców (rządów i banków centralnych) zakończyła dalszą eskalację utraty płynności finansowej przez podstawowe podmioty gospodarcze i finansowe (banki komercyjne, fundusze inwestycyjne, fundusze ubezpieczeniowe, etc.) oraz że spowodowało to wzrost optymizmu w gospodarce realnej, co wkrótce powinno przełożyć się na wzrost gospodarczy i powolne wychodzenie z kryzysu. Inni natomiast wskazują, że po pierwsze – ze względu na wielkość i różnorodność środków finansowych, a wśród nich tzw. aktywów toksycznych będących wciąż w obiegu, obecny kryzys został tylko przyhamowany, a najgorsze jeszcze przed nami. Po drugie, wciąż problemem jest pogarszanie się nastrojów konsumenckich, brak wiary w przyszłość, brak strategii rozwoju gospodarki światowej i wiodących krajów i ugrupowań gospodarczo-politycznych oraz zachwianie zasad moralnych i etycznych w biznesie.

Wydaje się, że ta zasadnicza różnica poglądów wynika z tego, że obecny kryzys nie jest podobny do poprzednich przypadków załamania koniunktury. Tysiące szczegółowych, a często sprzecznych ze sobą informacji napływających z różnych krajów nie rozjaśniają, ale wręcz zaciemniają obraz zmian zachodzących w gospodarce światowej. Mamy do czynienia z przemieszaniem informacji pozytywnych i negatywnych, które mogą prowadzić do błędnych wniosków. Aby odpowiedzieć na pytanie postawione w tytule, ale także po to, aby nieco uporządkować informacje dotyczące prezentacji i analizy kryzysu w niniejszym artykule, proponujemy zmianę optyki w spojrzeniu na kryzys i jego ogląd jak „przez odwróconą lornetkę”. Głównie dlatego, aby objąć możliwie pełny jego kształt – w skali całej gospodarki światowej. Nie wracając do przyczyn kryzysu, zatrzymamy się jedynie nad jego przebiegiem oraz możliwymi scenariuszami wychodzenia gospodarki światowej z obecnego załamania.

Pęknięcie bańki spekulacyjnej na rynku nieruchomości i w rezultacie kryzys systemu bankowego oraz bessa na rynku kapitałowym spowodowały ogólny spadek cen aktywów finansowych i rzeczowych. W rezultacie wystąpił silny efekt majątkowy spadku zagregowanego popytu polegający na obniżeniu jego wartości. W efekcie zmniejszyły się dochody zarówno od oszczędności, jak i z inwestycji. W niektórych przypadkach spadek ten wyniósł od kilkunastu do kilkudziesięciu procent.

W krajach dotkniętych kryzysem obniżyła się konsumpcja prywatna, inwestycje, a wraz z rozszerzeniem kryzysu na większą część świata nastąpił również spadek eksportu.

Tym samym kryzys finansowy przeniósł się w sferę realnej gospodarki.

Kryzys sfery realnej można zilustrować za pomocą kierunków zmian strumieni składających się na produkt krajowy brutto. Wystąpił więc spadek prywatnej konsumpcji (C ), inwestycji (I), a także obrotów handlu zagranicznego i tym samym eksportu netto (X). Wzrosły natomiast wydatki rządowe (G) w większości krajów, w tym w USA i w Unii Europejskiej. W rezultacie w wielu krajach przekroczony został znacznie w stosunku do poziomu referencyjnego (3 proc. PKB) deficyt budżetowy. W krajach szczególnie mocno dotkniętych kryzysem i z reguły silnie zadłużonych wydatki rządowe nie tylko nie obniżyły się zatem w stopniu zbliżonym do spadku popytu prywatnego, ale wręcz przeciwnie – wzrosły. Tendencje tych zmian można zapisać następująco:

PKB = C ↓ + I↓ + G↑+ X↓

Niebezpieczeństwa zrodzone przez  obecny kryzys (groźba  znacznego wzrostu bezrobocia, spadek produkcji i inwestycji, obniżenie się konsumpcji, wzrost deficytów budżetowych i długu publicznego), a także negatywne doświadczenia wyciągnięte z poprzednich załamań koniunktury gospodarczej, w tym w szczególności pamięć o objawach i skutkach Wielkiego Kryzysu z lat 1929 – 1933, skłoniły większość państw do interwencji antykryzysowej.

Interwencja przeprowadzona została dwoma kanałami: fiskalnym i monetarnym. Miała ona jednak ten sam cel, czyli w pierwszym rzędzie utrzymanie na odpowiednim poziomie płynności finansowej podstawowych instytucji finansowych, a w szczególności banków komercyjnych (depozytowo-kredytowych i inwestycyjnych). Technicznie interwencja ta polegała bądź to na nabyciu przez ostatecznych pożyczkodawców zagrożonych aktywów finansowych, bądź na zakupie udziałów w zagrożonych instytucjach finansowych, głównie w formie akcji, czyli po prostu ich upaństwowienie. W rezultacie nastąpiła wydatna emisja długu publicznego dla podtrzymania z jednej strony płynności finansowej systemu finansowego poszczególnych gospodarek, a z drugiej strony dla sfinansowania wydatków stałych oraz nowych, związanych z próbami podtrzymania dotychczasowego popytu zagregowanego. Zwiększyły się także wydatki związane z udzielaniem dotacji i gwarancji rządowych dla banków i innych instytucji finansowych. Działania te miały miejsce w warunkach spadku wpływów budżetowych spowodowanego pogorszeniem się koniunktury gospodarczej.

Zwiększenie wydatków wymagało zaciągnięcia przez rządy wielu krajów długu publicznego, m.in. poprzez emisję papierów dłużnych.

W różnych krajach operacje te przebiegały w różny sposób i z różnym rezultatem. Najsprawniej i przy stosunkowo niskich kosztach odbyła się emisja obligacji i bonów skarbowych w USA, nieco natomiast wolniej i przy wyższym oprocentowaniu w krajach starej Unii Europejskiej (Niemcy, Francja). Trudności ze zbyciem swoich papierów dłużnych mieli natomiast nowi członkowie Unii Europejskiej, no może z wyjątkiem Polski, która jako jeden z nielicznych rozwiniętych krajów na świecie ma dodatnie tempo wzrostu gospodarczego i dobre perspektywy rozwoju na przyszłość. Widać więc, że inwestorzy nabywający rządowe papiery wartościowe kierują się nie tylko oceną bieżącej sytuacji gospodarczej, ale także historyczną wiarygodnością kraju, połączoną ze strategią rozwoju i perspektywami na przyszłość.

Z kolei banki centralne poluzowały politykę pieniężną, oferując stosunkowo tani i łatwo dostępny kredyt dla banków komercyjnych. Niektóre z nich – jak np. Bank Anglii – wyemitowały także dodatkowy pieniądz.

Znacznemu obniżeniu uległy zwłaszcza podstawowe stopy procentowe (odnosi się to przede wszystkim do USA i większości krajów UE – w tym także do Unii Gospodarczo-Walutowej i Europejskiego Banku Centralnego) oraz poziom wymaganych rezerw obowiązkowych.

Ekspansywna polityka fiskalna i monetarna, zapisana w równaniu PKB jako „G”, oznacza w obecnym rozumieniu wzrost wydatków rządowych. Nie jest ona zatem pojmowana po keynesowsku, czyli jako mechanizm kreujący popyt z wykorzystaniem mnożnika. Wydaje się, że jest to jednak niewłaściwe podejście, albowiem gdyby zastosować keynesowskie rozumienie wydatków „G”, to oprócz tego, że podejście takie także dawałoby możliwość wyjścia z kryzysu, to pozwalałoby również na przyspieszenie tego procesu, a tym samym prawdopodobnie ograniczałoby wzrost bezrobocia. Zdecydowano się jednak na bardziej złożone – pośrednie – oddziaływanie na popyt prywatny. Jak się wydaje, w tej koncepcji chodziło przede wszystkim o zapobieganie upadłościom banków, które mogły powiązać ze sobą upadłość firm sfery realnej i w następstwie wywołać groźny tzw. efekt domino. Łączne działanie rządów i banków centralnych zmierzało więc i do ograniczenia upadłości banków, i do podtrzymania popytu prywatnego.

W sumie wydatki rządowe i ekspansje monetarne (zwłaszcza Fed-u i Banku Anglii) sprawiły, że obecny kryzys – przynajmniej w sferze realnej – nie osiągnął katastrofalnych rozmiarów. Jeśli posłużymy się nie konkretnymi liczbami, lecz skalą rozmiarów kryzysu, to możemy uznać, że spadek PKB sięgnął 5 proc., a nie rzędu 20 proc., jak to miało miejsce w czasie Wielkiego Kryzysu, a wzrost bezrobocia był dwukrotnie niższy niż wtedy. Nie są to, rzecz jasna, argumenty przemawiające za tym, że nie ma się czego obawiać w najbliższej przyszłości, ale wyjaśniają one w pewnym sensie metody postępowania poszczególnych rządów i banków centralnych w zwalczaniu zarówno przyczyn, jak i objawów kryzysu.

Szybkie interwencje rządów i banków centralnych pozwoliły, po pierwsze, na podtrzymywanie płynności finansowej w wielu bankach komercyjnych i instytucjach finansowych, co w efekcie umożliwiło przetrwanie wielu z nich pomimo początkowego silnego zagrożenia upadkiem. Po drugie, umożliwiły podtrzymanie popytu dzięki wydatkom rządowym na konsumpcję zbiorową, usługi personalne i inwestycje infrastrukturalne (np. budowę dróg). Podtrzymały tym samym na pewnym poziomie zagregowany popyt pomimo znacznego spadku popytu sektora prywatnego.

Po trzecie – zgodne działanie rządów i banków centralnych umożliwiło podtrzymanie kredytu, a tym samym obrotu gospodarczego i finansowanie sfery realnej gospodarki bez większych perturbacji. Gwarantowanie bezpieczeństwa depozytów bankowych, wykup od banków „toksycznych” aktywów, obniżka stóp procentowych banków centralnych i bardziej szczodre kredytowanie banków komercyjnych miało na celu – wspomniane już – podtrzymanie aktywności gospodarczej, zagregowanego popytu oraz produkcji i zatrudnienia.

Dzięki temu spadek produkcji, zatrudnienia, konsumpcji i inwestycji, zwłaszcza tych finansowanych ze środków publicznych, okazał się mniejszy od możliwego, czyli takiego, jaki wystąpiłby przy braku silnej interwencji państwowej.

W wyniku zdecydowanej interwencji rządów i banków centralnych udało się uniknąć kryzysu rozmiarów Wielkiej Depresji lat 1929 – 1933. Pozostała w istocie głęboka recesja. I jeśli nawet obecne załamanie skłonni jesteśmy nazywać kryzysem, to należy przyznać, że udało się uniknąć katastrofy.

Jednak także kryzys niespełniony, powstrzymany ogromnymi nakładami pochodzącymi głównie ze środków publicznych i masą wtłoczonego do gospodarek pieniądza, zarówno przez rządy, jak i przez banki centralne, stwarza liczne problemy związane z wychodzeniem z tego stanu i odbudową procesu wzrostu. Wielu ekonomistów i polityków przypomina z niepokojem kryzys w Japonii z przełomu lat 80. i 90. ubiegłego wieku, który zahamowany silną interwencją monetarna i fiskalną banku centralnego i rządu Japonii pogrążył kraj w letargu przez niemal całą następną dekadę, przerywając jednocześnie trzy dekady dynamicznego wzrostu.

I choć prawdopodobieństwo pojawienia się takiego scenariusza zarówno w USA, jak i w Europie nie jest duże, choćby z uwagi na różną skłonność do oszczędzania i różną tradycję w kształtowaniu zagregowanego popytu, to wydaje się warte przeanalizowanie różnych wariantów wzrostu gospodarczego.

Popatrzmy więc najpierw rozdzielnie na możliwości wzrostu produktu krajowego brutto od strony popytu według jego podstawowych składników: konsumpcji prywatnej (C) , inwestycji (I) oraz eksportu netto (X) w okolicznościach, gdy ustanie „sztuczny napęd” w postaci wydatków publicznych (G), a polityka pieniężna stanie się mniej luźna czy wręcz restrykcyjna.

Zacznijmy od prywatnej konsumpcji (C).

Utrzymujący się wzrost gospodarczy w niektórych krajach – mimo światowego kryzysu – a zwłaszcza w Chinach i Indiach, jest stymulowany wzrostem wewnętrznego popytu konsumpcyjnego i inwestycyjnego. Podobnie w Polsce popyt wewnętrzny, w tym zwłaszcza popyt konsumpcyjny obok eksportu, powstrzymał spadek produkcji i pozwolił na utrzymanie dodatkowej stopy wzrostu PKB w 2008 i w 2009 roku. W większości krajów dotkniętych kryzysem, szczególnie tam, gdzie gospodarstwa domowe były silnie zadłużone, spadek konsumpcji przyczynił się do głębokiej recesji (Irlandia, Anglia, USA i in.). Drastyczny spadek popytu konsumpcyjnego wystąpił także w krajach bałtyckich (Estonia, Litwa i Łotwa).

Sygnały ożywienia płynące z przedsiębiorstw przemysłowych, które w wielu krajach zaczęły odbudowywać swoje zapasy, a zwłaszcza ożywienie na giełdach i ogólnie na rynkach kapitałowych mogą również przynieść stopniową odbudowę popytu konsumpcyjnego. Nasz optymizm w tym względzie jest jednak bardzo umiarkowany. Na pytanie, czy wtłoczone do systemu finansowego miliardy dolarów i euro spowodują wzrost popytu konsumpcyjnego czy wręcz boom konsumpcyjny – niestety – nie można odpowiedzieć jednoznacznie pozytywnie. Najprawdopodobniej nie istnieje zatem także bezpośrednie zagrożenie inflacyjne, o którym słychać tu i ówdzie, a które miałoby być z jednej strony rezultatem wzrastającego popytu, a z drugiej wynikiem „wpompowania” do gospodarki w formie pomocy finansowej, ale także w niektórych przypadkach poprzez kreację – nadmiernej ilości pieniądza.

Wydaje nam się, że istnieje co najmniej kilka powodów wskazujących na małe prawdopodobieństwo pojawienia się w niedalekiej przyszłości boomu konsumpcyjnego i wywołanej nim inflacji.

Po pierwsze, w krajach bogatych, a zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych, w latach poprzedzających obecny kryzys zarobki rosły bardzo wolno, a wzrost średniej płacy był w dużym stopniu wynikiem szybkiego wzrostu zarobków osób najwyżej uposażonych,  w szczególności członków zarządów banków, funduszy inwestycyjnych, instytucji ubezpieczeniowych, wysokiego szczebla doradców inwestycyjnych, członków zarządów i ekspertów firm doradczych, etc. Szeregowi pracownicy w większości otrzymywali raczej skromne podwyżki płac lub nie otrzymywali ich w ogóle. Prowadziło to do stratyfikacji zarobkowej i dochodowej, co w efekcie powodowało obniżanie popytu efektywnego.

Przyśpieszenie wzrostu zarobków prawdopodobnie szybko nie nastąpi, m. in. ze względu na wysoki i wciąż wzrastający poziom bezrobocia (obecnie, listopad 2009, ok. 10,5 proc.).

Po drugie, zadłużenie gospodarstw domowych na cele konsumpcyjne nie będzie wzrastać tak bardzo, jak to było przed kryzysem, ponieważ konsumenci muszą sobie najpierw poradzić z długami zaciągniętymi w okresie dobrej koniunktury. Krótko mówiąc, należy najpierw spłacić te długi i odsetki od nich, aby następnie móc zaciągać nowe kredyty. Wszystko wskazuje na to, że tak właśnie będzie się działo. Dodatkowo banki najprawdopodobniej będą dokładniej badać zdolność kredytową dłużników z obawy przed ewentualnym brakiem możliwości spłaty. Wzrośnie też zapewne cena kredytu w wyniku obniżenia stopnia lewarowania aktywów banków oraz w rezultacie podejmowania przez banki licznych kroków ostrożnościowych, związanych choćby z zabezpieczeniem zaciąganych pożyczek.

Po trzecie, jest również niemal pewne, że nawet ponowny wzrost cen aktywów rzeczowych i finansowych (np. w wyniku znacznej hossy na giełdach) nie spowoduje silnego efektu majątkowego dla konsumpcji – przynajmniej w krótkim okresie. Efekt ten prawdopodobnie okaże się także asymetryczny – czyli efekt spadkowy cen na aktywa finansowe i rzeczowe będzie silniejszy od spowodowanego wzrostem w wyniku hossy efektu wzrostowego cen na te aktywa. A zatem nie ma co oczekiwać, że pojawienie się w rękach gospodarstw domowych ekstra dochodów z inwestycji kapitałowych spowoduje dodatkowy wzrost popytu konsumpcyjnego. Najpierw gospodarstwa domowe zdecydują się na odbudowę swoich zmniejszonych w rezultacie kryzysu oszczędności, a dopiero następnie prawdopodobnie zainteresowane będą zwiększeniem popytu konsumpcyjnego. Właściwie efekt Piegu działa w takich sytuacjach niezawodnie. Hipotezę tę potwierdzają także obserwacje zachowań konsumentów po poprzednich załamaniach gospodarczych.

Głębokość obecnego kryzysu wskazuje, że w tym przypadku może być podobnie, a czas odbudowywania zagregowanego popytu może być procesem długotrwałym.

Jeśli zatem oddziaływanie wzmożonych wydatków publicznych ustanie, a więc „zgaśnie silnik” podtrzymujący konsumpcję prywatną (przykładem może tu być dopłata do zakupu samochodów osobowych), to popyt konsumpcyjny może ponownie obniżyć się. Oznaczać to może, że przebieg powrotu do lepszej koniunktury gospodarczej przybierze kształt bliższy literze „W”, a nie litery „V” (przynajmniej ze względu na konsumpcję). Taki stan rzeczy mógłby oznaczać nie tylko brak wyraźnej poprawy tempa wzrostu gospodarczego, wzrostu dochodów, wzrostu konsumpcji i w efekcie wzrostu zatrudnienia, ale nawet stagnację gospodarczą lub – jeszcze gorzej – stagflację, czyli stagnację gospodarczą połączoną z inflacją, będącą rezultatem wpompowania przez ostatecznych pożyczkodawców nadmiernej ilości środków finansowych do obiegu.

W cyklach koniunkturalnych, jakie znamy z przeszłości, ożywienie po fazie depresji zaczynało się jednak od wzrostu inwestycji (I). Działo się tak z wielu powodów, wśród których za najważniejsze można uznać:

– liczne bankructwa firm i innych podmiotów gospodarczych nie mogących sprostać konkurencji czy to w rezultacie braku środków finansowych, czy w ogóle chaosu panującego na rynku w okresie kryzysu. Proces ten z reguły oczyszczał rynek. W rezultacie rozszerzyły się możliwości ekspansji firm zdrowych, które oparły się kryzysowi;

– pojawienie się potrzeby odnowy zdolności wytwórczych starzejących się również w fazie depresji. W rezultacie wzrastał popyt z jednej strony na dobra inwestycyjne – maszyny, urządzenia, nowe technologie, a z drugiej także na odnowienie lub zmianę zapasów;

– pojawienie się możliwości wdrożenia innowacji powstałych lub ujawnionych w fazie depresji. Z reguły w okresie kryzysu swoją aktywność zwiększają uczelnie i instytuty badawcze, niejednokrotnie dofinansowywane z budżetów centralnych bądź lokalnych w celu absorpcji bezrobotnej młodzieży i dla podwyższenia kwalifikacji. Doświadczenia wskazują, że w rezultacie tego procesu, połączonego ze wzrostem przedsiębiorczości zarówno firm, jak i pracowników wzrasta skłonność do innowacji oraz tworzenia i wprowadzania nowoczesnych technologii.

W obecnym, nie wypełnionym do końca kryzysie, powstrzymanym przez interwencję rządów i banków centralnych, tego typu bodźce do powiększenia inwestycji mogą być znacznie słabsze. Wynika to z kilku następujących powodów.

Po pierwsze, pozostaje wciąż wysoce niewykorzystany aparat wytwórczy. To niepełne wykorzystywanie aparatu wytwórczego związane jest m.in. z dużą przedkryzysową dynamiką jego wzrostu i rozwoju. Hossa na rynkach finansowych połączona ze stosunkowo wysokim tempem wzrostu gospodarczego i globalizującą się gospodarką światową skłaniały wielu inwestorów do odnowy parku wytwórczego, wprowadzania innowacji oraz zmian technologicznych. Najbardziej widoczne było to  zarówno w Stanach Zjednoczonych, jak i w krajach Unii Europejskiej, które jednocześnie starały się w ten sposób realizować wymagania strategii lizbońskiej, mówiącej o konieczności przyspieszenia zmian technologicznych dla zwiększenia innowacyjności gospodarek krajów europejskich, ochrony środowiska oraz zmniejszenia stopnia wykorzystania surowców energetycznych. Swoją gospodarkę unowocześniały także kraje azjatyckie i europejskie przechodzące transformację ustrojową. Funkcjonujący w wielu krajach aparat wytwórczy nie jest także przestarzały dlatego, że obecna faza depresji jest jeszcze stosunkowo krótka.

Po drugie, słabe są perspektywy zbytu wielu dóbr finalnych. Szczególnie jest to widoczne na rynku nieruchomości oraz na rynku dóbr konsumpcyjnych trwałego użytku, w tym w szczególności na rynku samochodowym. W wielu krajach sprzedaż domów, mieszkań i samochodów spadła od kilkunastu do kilkudziesięciu procent. Widoczne jest to zarówno w USA, Unii Europejskiej, jak i nawet w krajach azjatyckich. Ze względu na niezbyt zachęcające prognozy wzrostu popytu konsumpcyjnego wiele firm ogranicza swoją produkcję, a wielcy dystrybutorzy organizują wielką wyprzedaż po obniżonych cenach. Fakty te nie napawają optymizmem jeśli idzie o zamiary zwiększenia produkcji, a co za tym idzie i inwestycji. Działania te mogą jeszcze przybrać na sile, tym bardziej że zubożeni kryzysem konsumenci mogą preferować nabywanie towarów pochodzących od tańszych zagranicznych producentów – w szczególności azjatyckich (z Chin, Indii, Malezji, Indonezji, Wietnamu, etc.).

Po trzecie, w strukturze konsumpcji, a więc pośrednio i w strukturze PKB jest stosunkowo duży udział usług, a usługi – jak wiadomo – nie wymagają zbyt dużych nakładów na środki trwałe. Chyba, że są to usługi informatyczne lub inne wymagające i sprzętu, i nowoczesnej myśli techniczno-technologicznej oraz organizacyjnej. Te jednak – choć ich rola w gospodarce jest bardzo ważna – wciąż nie stanowią przeważającego udziału w usługach ogółem.

Po czwarte wreszcie, wydaje się, że panująca także ostatnio na światowych rynkach kapitałowych hossa na akcje nie będzie zbytnio skłaniać do inwestowania w nowe zdolności wytwórcze, gdyż nie jest ona ani pewna w długim okresie, ani też nie wynika z przesłanek fundamentalnych poszczególnych gospodarek – z wyjątkiem niewielkiej liczby krajów i to raczej mniej znaczących na gospodarczej i finansowej mapie świata. Pojawiają się natomiast coraz częściej wskazywane i dyskutowane obawy, że obserwowana hossa może być rezultatem kolejnych machinacji na rynkach finansowych, co w rezultacie po raz wtóry może doprowadzić do powstania – następnej – bańki spekulacyjnej.

Wiele wskazuje zatem na to, że motor ożywienia w postaci inwestycji rzeczowych (w aparat wytwórczy) nie zastąpi wydatków publicznych (G) . Chyba żeby po raz wtóry na rynkach finansowych – zamiast finansowej bańki spekulacyjnej lub może raczej wraz z nią – pojawiła się nowa bańka spekulacyjna, podobna do tych z przeszłości – mieszkaniowej lub internetowej. Zjawisko takie mogłoby się przyczynić do wzrostu inwestycji. Biorąc jednak pod uwagę skutki kryzysu finansowego oraz nastawienie regulatorów i rządów poszczególnych krajów, którzy skoncentrowani są na dynamicznym, ale opartym na fundamentalnych przesłankach rozwoju, taki scenariusz jest mało prawdopodobny.

Pozostanie zatem prawdopodobnie liczyć na dalszą stymulację wzrostu gospodarczego poprzez oddziaływanie na gospodarkę przez rządy poszczególnych krajów, czyli poprzez zwiększanie (G). Mamy świadomość, że nie jest to zadanie ani łatwe, ani tym bardziej powszechnie akceptowalne. Zarysowane scenariusze wydają się jednak pozbawiać wszelkich złudzeń, że przynajmniej w krótkim okresie może być inaczej.

Kolejnym czynnikiem, który może odgrywać istotną rolę we wzroście produktu krajowego brutto, jest eksport netto (X).

Jeśli jednak – a z taką sytuacją mamy do czynienie obecnie – większość krajów świata trapi kryzys, to dla wzrostu gospodarki światowej saldo eksportu jest neutralne. I choć dobrze wiemy, że handel zagraniczny przyczynia się do wzrostu gospodarczego, a tym samym i do wzrostu dobrobytu, to jednak dzieje się tak zawsze w warunkach utrzymującego się dodatniego tempa wzrostu gospodarki światowej. W warunkach kryzysu natomiast, a w szczególności w fazie depresji, mamy do czynienia raczej z tzw. sytuacją z keynesowską. Najogólniej polegałaby ona na tym, że eksport jest eksportem bezrobocia, a import importem bezrobocia.

Widać więc wyraźnie, że jeśli nawet w obecnym kryzysie świat ustrzeże się protekcjonizmu, tak negatywnie ocenianego przez wielu ekonomistów i przynajmniej werbalnie przez wielu polityków gospodarczych, to i tak trudno oczekiwać, iż eksport będzie w stanie wyprowadzić świat z depresji, jeśli dodatkowo uwzględnimy stan braku równowagi finansowej, zarówno wewnętrznej (deficyty budżetowe w wielu krajach) jak i zewnętrznej (saldo na rachunkach obrotów bieżących i kapitałowych).

Reasumując, należy powiedzieć, że każdy z elementów potencjalnego wzrostu wzięty z osobna nie gwarantuje rychłego ożywienia. Nie stwarza takich możliwości ani prywatna konsumpcja, ani inwestycje, ani też eksport. Szansa tkwi natomiast w kombinacji tych elementów.

Problem jednak w tym, czy dynamiczną kombinację czynników wzrostu da się osiągnąć w każdym kraju wziętym z osobna, czy też bardziej skuteczne będzie stworzenie takiej kombinacji w układzie międzynarodowym, z wykorzystaniem swoistego podziału pracy lub raczej podziału ról poszczególnych krajów. Rozwój gospodarki światowej może potoczyć się dwoma torami. Może ponownie wejść w falę kolejnego protekcjonizmu, jak w czasach Wielkiego Kryzysu, choć zapewne nie byłby to protekcjonizm identyczny z ówczesnym. Myślimy tu raczej o protekcjonizmie w ramach wielkich państw i ich koalicjantów oraz ugrupowań międzynarodowych i tych formalnych, jakim jest na przykład Unia Europejska, i tych mniej formalnych, jakim jest G-8, G-20 czy nawet ewentualne G-2. W warunkach współczesnych  małe gospodarki nie mają zbyt dużych szans rozwoju. Nie mają przede wszystkim szans ani w zakresie ochrony własnego rynku przed różnego rodzaju turbulencjami gospodarczymi, ani  obrony swoich walut przed ewentualnymi atakami spekulacyjnymi. Odnosi się to w szczególności do sytuacji protekcjonistycznych, gdzie w grę wchodzi jeszcze podział w zakresie uczestnictwa w dostępie do zasobów, a właściwie udział w podziale ograniczonych zasobów ustalony z reguły w ramach czy to porozumień dwustronnych, czy  multilateralnych. Zakładamy, że ta droga wychodzenia z kryzysu nie zostanie wybrana.

Jednocześnie uważamy, że również dotychczasowa droga nieograniczonej liberalizacji przepływów kapitału, towarów i usług nie będzie mogła być kontynuowana. Doprowadziła ona bowiem do głębokiej nierównowagi gospodarki światowej i z tego powodu stała się źródłem napięć, które były przyczyną obecnego kryzysu. Organizacje światowe i instytucje międzynarodowe (MFW, Bank Światowy, EBOR itd.) oraz różne ugrupowania państw,  jak G-20, G-7, G-2 (Chiny – USA) poszukują wspólnych rozwiązań. W różnych więc układach myśli się o regulacji światowych przepływów i przybliżeniu stanu najbliższego równowadze. Osiąganie światowej równowagi to niestety nie tylko sprawa regulowania strumieni dóbr, kapitałów i technologii. Jest to również kwestia zmian postępowania ludzi, konsumentów i producentów, kredytodawców i dłużników, rządów i obywateli.

Dla przykładu, aby osiągnąć stan równowagi w ujęciu rzeczowym, Chińczycy, Hindusi, Japończycy i większość Azjatów z Dalekiego Wschodu musi więcej konsumować. Podobny dezyderat odnosi się też chyba do Niemców. Z kolei Amerykanie, Irlandczycy, Anglicy, a zwłaszcza Bałtowie powinni więcej wytwarzać i więcej oszczędzać. Z tego m.in. wynika, że dolar amerykański, funt brytyjski powinny być słabe, zachęcające dla eksportu, a euro ze względu na Niemców powinno być mocne, tak jak mocny powinien być jen japoński i juan chiński. Z euro będzie nie lada problem, ponieważ powinno być zarówno słabe, jak i mocne (Irlandczycy – Niemcy). A może też trzeba wprowadzić limity deficytu w obrotach bieżących i nadwyżki tych obrotów w niektórych krajach. O tym również myślą niektórzy ekonomiści i politycy.

Zanim jednak powstanie odpowiedni ład międzynarodowy, gospodarka światowa, nawet po ewentualnym, powtórnym „tąpnięciu” koniunkturalnym, a więc z przebiegiem koniunktury zgodnie z kształtem litery „W”, zacznie w końcu wydobywać się z kryzysu. Zważywszy na utrzymujące się wysokie bezrobocie, rządy poszczególnych krajów będą bardzo ostrożnie dyscyplinować wydatki budżetowe i zaostrzać politykę pieniężną. Masa pieniądza wprowadzona w czasie silnej interwencji monetarnej pozostanie na rynku. Rodzi się więc pytanie o niebezpieczeństwo inflacji.

Z przyczyn, o których mówiliśmy wyżej przy omawianiu szans wzrostu popytu konsumpcyjnego, inflacja wydaje się mniej groźna niż nowa bańka spekulacyjna na rynku aktywów finansowych. Tani pieniądz, niskie stopy procentowe banku centralnego z jednej strony, i przecenione w wyniku kryzysu akcje firm z drugiej to niepowtarzalna okazja dla wielkich graczy giełdowych, zwłaszcza dla banków prowadzących działalność inwestycyjną. Łatwy dostęp do kredytów mają bowiem ci wielcy, którzy wyszli obronną ręką z kryzysu, zresztą przy pomocy państwa . Teraz może nastać ich czas. Hossa wywołana przez potentatów rynku kapitałowego przyciągnie silnych i drobnych inwestorów, zwanych pogardliwie leszczami. W scenariuszu pesymistycznym może się jeszcze zdarzyć tak, że rozgrywający hossę zdołają się w porę wycofać, a drobni gracze zapłacą za złudzenia swoistą składkę na fortuny potentatów. Wniosek i w tym przypadku nie jest zatem optymistyczny. Nie zawsze bowiem każdy przejaw ożywienia w gospodarce należy witać z entuzjazmem.

Na szczęście nie można także wykluczyć optymistycznego biegu wydarzeń. Przypuścimy, że wzrost produkcji w trzecim kwartale 2009 roku, odnotowany w wielu krajach, oznacza początek wyjścia z kryzysu i być może nowy etap nie tak spektakularnej jak dotychczas, ale jednak prosperity.

W takim przypadku moglibyśmy uznać, że wystąpił rzeczywiście efekt mnożnikowy interwencji rządów i banków centralnych. Kredyty banków centralnych ustabilizowały płynność finansową banków komercyjnych, a wydatki rządowe, generując dochody,  zapoczątkowały wzrost wydatków prywatnych.

Cykl koniunkturalny w następstwie interwencji ostatecznych pożyczkodawców przybrał kształt litery „V”. Oznaczałoby to, że dla teoretyków makroekonomii głównego nurtu, a zwłaszcza dla neoklasyków, nastała „czarna godzina”. Pogrzebany przez nich przed 30 laty John Maynard Keynes zmartwychwstał, albowiem interwencjonizm państwowy przyniósł pożądane efekty. Gdyby tak się stało, to można by parafrazować, że intelektualny dorobek ekonomii neoklasycznej ostatnich kilkudziesięcioleci przypomina pracę nad mapą wirtualnych gór.


Tagi