Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Słono zapłacimy za czysty klimat

Rada Unii Europejskiej ds. Środowiska przesądziła o przyspieszeniu o dwa lata kolejnej reformy unijnego systemu handlu emisjami dwutlenku węgla. Chodzi o wprowadzenie tzw. Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej. To zła wiadomość dla Polski, bo oznacza dla nas wzrost cen energii.
Słono zapłacimy za czysty klimat

Infografika: Darek Gąszczyk

Rada UE ds. Środowiska to jedna z tzw. unijnych rad sektorowych. Zasiadają w niej ministrowie środowiska ze wszystkich państw Unii Europejskiej. Na swym ostatnim posiedzeniu, które odbyło się 18 września, rada przegłosowała wprowadzenie od 2019 r. tzw. Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej – z angielska Market Stability Reserve, w skrócie MSR. Początkowo planowano, że ten mechanizm, mający na celu podnoszenie cen uprawnień do emisji CO2 (w razie gdyby były one zdaniem Komisji Europejskiej za niskie), zostanie uruchomiony dopiero w 2021 r. Zwolennicy owego rozwiązania, w tym Niemcy, Francja i Wielka Brytania, naciskali jednak żeby przyspieszyć jego start aż o cztery lata, czyli od 2017 r.

Wprowadzenie rezerwy stabilizacyjnej już w 2019 r. to zatem pewien kompromis, powstały w wyniku sprzeciwu ze strony części unijnych państw, w tym Polski, wobec propozycji tak dużego przyspieszenia owej reformy. Kompromis ten i tak zresztą nie podobał się przeciwnikom szybszego startu MSR. Podczas ostatniego posiedzenia Rady UE ds. Środowiska przeciw wprowadzeniu Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej w 2019 r. głosowało sześć państw: Bułgaria, Chorwacja, Cypr, Polska, Rumunia i Węgry (warto odnotować, że nie wsparły nas dwa kraje Grupy Wyszehradzkiej: Słowacja i Czechy). Nie wystarczyło to jednak, żeby odrzucić to rozwiązanie, bo na tym szczeblu decyzje podejmuje się większością głosów.

Głosowanie przez Radę UE ds. Środowiska było ostatnim na unijnym szczeblu w tej sprawie, co oznacza, że już nie ma możliwości, by zablokować przyspieszenie kolejnej reformy unijnego systemu handlu emisjami. Polski rząd sam jednak zapędził się w te sidła, dając się ograć przez unijnych biurokratów. W jaki sposób? Samo wprowadzenie rynkowej rezerwy stabilizacyjnej wymagało głosowania na najwyższym unijnym szczeblu. Czyli podczas posiedzenia Rady Europejskiej, na którym poszczególne państwa unijne reprezentują ich premierzy, a decyzji nie przyjmuje się większością głosów – potrzeba tam jednomyślnej zgody wszystkich państw.

Klamka w Brukseli zapadła

Decyzję o wprowadzeniu Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej (w 2021 r.) Rada Europejska podjęła na jednym ze swych zeszłorocznych szczytów. Polska nie skorzystała wtedy z prawa weta. To był błąd, bo zaraz potem zwolennicy „ambitniejszej” polityki klimatycznej w UE zaczęli naciskać na szybsze uruchomienie tego mechanizmu. Ich starania zakończyły się sukcesem, ale zmiana daty została uznana za jedynie korektę proponowanej reformy unijnego handlu emisjami. Jako tylko korekta nie wymagała już zaakceptowania przez Radę Europejską, wystarczyło to zrobić na niższym szczeblu – przez radę sektorową, która podejmuje decyzje większością głosów. Finał już znamy.

Czym jest Rynkowa Rezerwa Stabilizacyjna (MSR)? To kolejna – po przyjętym przed dwoma laty tzw. backloadingu – zaproponowana przez władze UE metoda, mająca na celu znaczący wzrost cen uprawnień do emisji CO2. Działająca na zasadzie podobnej do interwencyjnych skupów zboża przez państwo. Jeśli uprawnienia do emisji będą zdaniem Brukseli zbyt tanie, to wówczas „zdejmować się” będzie z rynku ich część, żeby podbić ich cenę.

Skąd wziął się pomysł na taką modyfikację unijnego systemu handlu emisjami CO2 i jakie będą skutki jego wcielenia w życie? Trzeba zacząć od tego, że ów system jest trzonem unijnej polityki klimatycznej, mającej na celu zmniejszenie ilości gazów cieplarnianych w atmosferze. Wprowadzono go w 2003 r. Obejmuje on ponad 10 tys. najbardziej energochłonnych, a w ślad za tym wypuszczających do atmosfery najwięcej dwutlenku węgla, instalacji przemysłowych w UE (z tego na Polskę przypada przeszło 800 takich obiektów). Chodzi głównie o elektrownie i elektrociepłownie, ale na „czarnej liście” są też huty metali i szkła, zakłady chemiczne, papiernicze, wapiennicze, rafinerie, cementownie, wytwórnie opon, glazury, terakoty, wanien itd.

W ramach EU ETS (European Union Emissions Trading System – Europejski System Handlu Emisjami) każdy z tych zakładów dostawał za darmo określony przydział uprawnień do emisji CO2, z puli przyznanej danemu krajowi. Jeśli firma wypuszczała do atmosfery więcej gazu niż przewidywał jej przydział (limit), musiała za to zapłacić, dokupując uprawnienia do dodatkowej emisji. Transakcje można było przeprowadzić z tymi, którzy nie wykorzystali swojego limitu. Stąd w nazwie systemu słowo „handel”. Głównym celem przyjętego rozwiązania było bowiem to, żeby miało ono choć w pewnym stopniu rynkowy charakter i żeby unijnym firmom opłacało się zmniejszać emisję CO2 (przez inwestycje w tzw. niskoemisyjne czy energooszczędne technologie), bo niewykorzystaną część uprawnień mogły korzystnie sprzedać lub przynajmniej nie płacić za „nadwyżkową” emisję. – Ten rynkowy charakter EU ETS miał też obniżać koszty unijnej polityki klimatycznej, sprawiać, że będą one bardziej dostosowane do zmieniających się warunków – przypomina Konrad Szymański, były europarlamentarzysta.

Od 2013 r. zakłady objęte EU ETS tracą stopniowo przydzielane im dotąd bezpłatnie uprawnienia do emisji CO2. Po to, aby z jednej strony podbić cenę tych uprawnień na rynku handlu emisjami, a z drugiej, by docelowo, po 2020 r., owe zakłady musiały płacić za każdą wyemitowaną tonę dwutlenku węgla. Uprawnienia do emisji sprzedają już nie tylko ci, którzy mają ich nadwyżkę (to w tych nowych zmienionych warunkach nie wystarczyłoby, by zaspokoić popyt), ale także – na specjalnych aukcjach – wyznaczone do tego rządowe agendy każdego z państw. Zmiana te miała doprowadzić do większego tempa redukcji emisji CO2 na obszarze UE.

Sytuację zmienił kryzys gospodarczy

Po drodze wydarzyło się jednak coś, co kompletnie zaskoczyło konstruktorów i orędowników unijnej polityki klimatycznej. Był to kryzys gospodarczy, który zaczął się w 2008 r. Skutkował tym, że w wielu unijnych krajach zaczęło się kurczyć zużycie energii, głównie w wyniku spadku produkcji, a w ślad za tym spadła emisja CO2. Dzięki temu oraz m.in. za sprawą częściowego przestawienia się wielu producentów energii i fabryk na niskoemisyjne czy zeroemisyjne technologie (do tych drugich zalicza się odnawialne źródła energii) dziesiątki firm przemysłowych zamiast deficytu uprawnień do emisji dwutlenku węgla notowały ich sporą nadwyżkę. Efektem była dużo wyższa od popytu podaż uprawnień do emisji CO2. W 2013 r. ich nadwyżka sięgnęła 1,5 mld ton i ciągle rosła, co doprowadziło do drastycznego spadku cen uprawnień do emisji C02. Z 15 euro za tonę w 2010 r. do 5 euro w 2013 r. A przecież według założeń unijnej polityki klimatycznej ta cena miała rosnąć, by coraz bardziej opłacało się inwestować w niskoemisyjne czy zeroemisyjne technologie.

Komisja Europejska postanowiła więc zreformować unijny system redukcji ilości CO2 w atmosferze. Po to, by uprawnienia do emisji CO2 znów zaczęły w szybkim tempie rosnąć. Tym razem jednak władze UE sięgnęły po biurokratyczne, nie mające nic wspólnego z rynkiem, narzędzia. Pierwszym z nich był tzw. backloading. Czyli zawieszenie części rządowych aukcji, na których sprzedaje się uprawnienia do wypuszczania dwutlenku węgla do atmosfery i przesunięcie ich na lata 2019-2020. W sumie chodziło o 900 mln ton, ale było to jednak i tak zdecydowanie mniej niż wynosiła ciągle zwiększająca się nadwyżka uprawnień do emisji C02. Dlatego ich ceny zaczęły wprawdzie rosnąć, ale nie w takim tempie, w jakim życzyła sobie tego Bruksela. Dlatego władze UE postanowiły sięgnąć po kolejne administracyjne narzędzie, które nazwały Rynkową Rezerwą Stabilizacyjną, w skrócie MSR (Market Stability Reserve).

Mechanizm ten ma działać podobnie, jak interwencyjne skupy zbóż przez państwo, gdy ich cena jest zbyt niska. Czyli, jeśli cena uprawnień do emisji CO2 spada poniżej poziomu, jakiego życzy sobie Bruksela, to wtedy wycofuje się z rządowych aukcji część uprawnień, przeznaczonych do sprzedaży. A wracają one tam dopiero wtedy, gdy cena tych papierów osiągnie oczekiwany poziom.

To jednak nie wszystko, bo do Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej trafią uprawnienia do emisji 900 mln ton C02, zawieszone w ramach backloadingu. Uprawnienia, które wtedy, gdy je zawieszano, miały z powrotem trafić na rynek. Taka decyzja oznacza de facto wyższą redukcję emisji CO2 do 2020 r. niż ta, na którą zgodziły się kraje członkowskie, podpisując w 2008 r. unijny pakiet klimatyczno-energetyczny.

Infografika: Darek Gąszczyk

Infografika: Darek Gąszczyk

Drogo i z Gazpromem

Jakie będą tego skutki? Przede wszystkim grozi nam szybki wzrost cen uprawnień do emisji CO2, co najboleśniej uderzy w Polskę, mającą energetykę opartą na węglu bardziej niż jakikolwiek inny kraj UE. Wyższe ceny tych uprawnień to u nas wyższe ceny energii, co dotknie nie tylko zwykłych odbiorców, ale także polskie firmy, obniżając ich konkurencyjność. Według analityków rynku handlu emisjami, m.in. z Carbon Plus, cena uprawnień do emisji CO2 na skutek wcześniejszego (w 2019 r.) wprowadzenia rynkowej rezerwy stabilizacyjnej (MSR) wzrośnie do 2020 r. do poziomu 17-20 euro. Obecnie kosztują one mniej niż połowę – 8 euro.

Polskie elektrownie węglowe już dziś muszą dokupować uprawnienia do emisji CO2, a do 2020 r. będą musiały nabywać ich coraz więcej. Dla przykładu: Polska Grupa Energetyczna (PGE), największy polski producent prądu, już w tym roku ma dokupić prawie połowę potrzebnych uprawnień do emisji dwutlenku węgla (reszta to uprawnienia „darmowe”), a w latach 2013-2020 średniorocznie 65 proc. Podobnie będzie w przypadku całego sektora energetycznego w naszym kraju.

Przeliczmy to na złotówki. Polska energetyka będzie musiała dokupić w latach 2013-2020 uprawnienia do emisji około 800 mln ton dwutlenku węgla. Przy obecnej cenie 8 euro za tonę oznacza to więc wydatek w wysokości 6,4 mld euro. Ale przecież w 2019 r., na skutek wprowadzenia Rynkowej Rezerwy Stabilizacyjnej, cena tych papierów ma gwałtownie wzrosnąć. Czyli koszty te będą dużo wyższe niż owe 6,4 mld euro. Producenci prądu będą próbowali je wkalkulować w ceny sprzedaży. O ile podrożeje przez to u nas energia elektryczna, na razie trudno oszacować. Ale będzie to wzrost znaczny, biorąc pod uwagę, że już dziś ponad połowę hurtowej ceny energii elektrycznej w naszym kraju stanowią zawarte w niej ekologiczne parapodatki (w tym dopłaty do energetyki odnawialnej) oraz podatek akcyzowy.

Będą też skutki geopolityczne. Polskie koncerny energetyczne już dziś ze względu na unijną politykę klimatyczną budują liczne elektrownie i bloki gazowe, zastępując nimi kotły węglowe. Dlatego, że gaz jest dwa razy mniej „emisyjny” niż węgiel (to znaczy, że jego spalaniu towarzyszy mniejsza emisja CO2). Bez zwiększenia krajowego wydobycia gazu (na co na razie się nie zanosi) i drogim (droższym niż rosyjski) surowcu, dostarczanym przez gazoport w Świnoujściu, będzie to oznaczać zwiększenie zakupów od Gazpromu. Grozi nam więc większe niż dziś uzależnienie od dostaw z Rosji, co nie wydaje się dla nas ani korzystne, ani bezpieczne.

Infografika: Darek Gąszczyk
Infografika: Darek Gąszczyk

Otwarta licencja


Tagi