Autor: Ignacy Morawski

Ekonomista, założyciel serwisu SpotData.

Stary Keynes puka do drzwi

Czy mizerne tempo wychodzenia z kryzysu finansowego wynika ze słabej stymulacji fiskalnej i monetarnej, czy też z niepewności wywołanej niekonwencjonalnymi zachowaniami władz? Widać w tym sporze echa starych podziałów. Z niebytu zaczynają powracać m.in. stare koncepcje Johna Maynarda Keynesa o tym, że słaby popyt może trwale zakleszczyć gospodarkę na niższym poziomie rozwoju.
Stary Keynes puka do drzwi

John Maynard Keynes (zdjęcie z domeny publicznej)

Kiedy historyk Robert Skidelsky opublikował parę lat temu książkę „The Return of the Master”, jego tezę o hucznym powrocie idei Johna Maynarda Keynesa można było traktować z lekkim przymrużeniem oka. W końcu sam Skidelsky całe życie naukowe poświęcił Keynesowi. Kiedy Paul Krugman pisze na swoim blogu, że paleo-keynesizm wraca, można to potraktować jako przejaw jego przekory. Każdy, kto śledzi debatę ekonomiczną na świecie, nie może jednak nie zauważyć, że stary Keyenes rzeczywiście puka do drzwi. W latach 70. zaczęto wierzyć, że koncepcje Keynesa umarły bezpowrotnie. W latach 80. i 90. przywrócono część z nich do życia, ale w nowych szatach. Dziś bezpardonowo wracają keynesowskie idee w czystej postaci. Przynajmniej próbują wrócić.

Nie mam zamiaru przywracać tu całej historii sporów między wielkimi postaciami XX-wiecznej ekonomii – Keynesem, Hayekiem, Friedmanem i innymi. Ale spójrzmy na jedną z najważniejszych zagadek dotyczących świata rozwniętego, żeby zrozumieć, w jaki sposób zapomniane konepcje niepostrzeżenie prześlizgują się do dyskusji o współczesnych wyzwaniach – dlaczego kraje rozwnięte tak wolno wychodzą z kryzysu finansowego?

Produkt krajowy brutto Stanów Zjednoczonych rósł w latach 2010-2013 w tempie ok. 2 proc., w porównaniu ze średnim tempem wzrostu na poziomie 3 proc. w trzydziestu latach przed Wielką Recesją. W Wielkiej Brytanii spadek tempa wzrostu jest jeszcze głębszy – do 1 z 3 proc. W strefie euro wszystkie kraje oprócz Niemiec doświadczyły podobnego obniżenia dynamiki rozwoju (tu należałoby nawet mówić o wejściu w regres).

Jest bardzo wiele wyjaśnień tego zjawiska, ale ponieważ kryzys z lat 2008-2009 bardzo przypominał to, co działo się w latach 1929-1930, powróciły echa sporów z tamtych czasów. Jedni twierdzą, że za pokryzysową mizerię odpowiada niedostateczny popyt, inni, że wręcz odwrotnie – przyczyną jest niepewność wywołana próbami stymulacji popytu.

Co istotne, wśród tych, którzy winią niedostateczny popyt, coraz więcej jest odwołań właśnie do starych keynesowskich koncepcji, a szczególnie tej, że gospodarka może utkwić w złym stanie równowagi, w którym oczekiwania co do przyszłej aktywności są niskie, inwestycje niskie, a bezrobocie wysokie. Bez dużo bardziej aktywnej polityki zarówno fiskalnej jak i monetarnej może być trudno „przeciągnąć” gospodarkę do starego, dobrego stanu równowagi.

Mainstreamowe makro dobrze działało w recesji

Żeby zrozumieć podziały wśród ekonomistów, warto najpierw cofnąć się kilka lat wstecz i zobaczyć, jak wyglądało tzw. mainstreamowe makro przed kryzysem. W uproszczeniu, można powiedzieć, że koncepcje lansowane przez najsłynniejszych ekonomistów XX wieku – Miltona FriedmanaJohna M. Keynesa – złączyły się w jedno, tworząc teorię, której fundamenty akceptowała większość badaczy. W 2009 r. Olivier Blanchard pisał nawet, że makroekonomia jest w zaskakująco dobyrm stanie i że udało się jej osiągnąć wysoki poziom konsensusu.

Po Miltonie Friedmanie pozostało przekonanie, że każda gospodarka ma swoje naturalne tempo wzrostu i bezrobocia, na które polityka makroekonomiczna nie ma szans wpływać w dłuższym okresie. Bank centralny powinien zająć się stabilizowaniem wartości pieniądza, czyli de facto inflacji. Po Keynesie utrzymało się zaś przekonanie, że władze mogą i powinny wpływać na realne zmiany gospodarcze w krótkim i średnim okresie, a stabilizowanie wahań popytu i wahań inflacji to jedno i to samo. Wyłaniający się z tego obraz był następujący: gospodarka ma tendencję do wahania się wokół trendu, trochę tak jak wahadło waha się wokół jednej linii pionowej. Linia trendu to stan równowagi, którego osiągnięcie jest celem polityki makroekonomicznej – głównie polityki pieniężnej. Stan równowagi jest jeden, a to, co wpływa na jego poziom, określić jest bardzo trudno. Makroekonomia stała się de facto sztuką wygładzania wahań gospodarczych.

W czasie Wielkiej Recesji mainstreamowe makro działało wręcz idealnie. Kiedy gospodarki doznały bardzo silnego, negatywnego szoku popytowego, wynikającego z zamrożenia systemu finansowego, banki centralne zaczęły szybko ciąć stopy procentowe. Kiedy stopy procentowe w rozwniętych gospodarkach sięgnęły zera, władze zaczęły stosować inne instrumenty stymulacyjne – banki centralne zaczęły skupować aktywa, w celu obniżenia rynkowych stóp procentowych o dłuższych terminach zapadalności, a rządy wprowadziły stymukacje fiskalne, polegające na cięciach podatków i zwiększeniu wydatków. Polityka ta zyskiwała wsparcie większości ekonomistów. W sondażu przeprowadzonym przez Booth School of Business Uniwersytetu Chicago (czyli mekkę neoliberalizmu), 90 proc. ekonomistów przyznało, że stymulus z 2009 r. pomógł gospodarce w krótkim okresie, a 60 proc. – że również w długim.

Pozytywne efekty tej polityki widoczne sa gołym okiem. Jak pokazał Barry Eichengreen, od wiosny 2008 r. do pierwszych miesięcy 2009 r. produkcja przemysłowa w krajach rozwniętych podążała bardzo podobną ścieżką co w latach 1929-1930. Od lutego 2009 r. nastąpił gwałtowny zwrot, nagle koniunktura zaczęła się poprawiać. Zatem skala pierwszego uderzenia kryzysowego była podobna  jak na początku Wielkiej Depresji, ale udało się uniknąć tak dramatycznych konsewkencji. Główną przyczyną tej zmiany była najprawdopodobniej stymulacja fiskalna i monetarna.

Jednak po początkowym sukcesie polityki makro w wyprowadzaniu świata z Wielkiej Depresji, pojawił się problem – mizerne ożywienie, o którym wspomniałem na początku. Jak to wytłumaczyć? Skoro polityce makro udało się poradzić z gigantycznym wstrząsem finansowym w 2008 r., to dlaczego nie daje ona rady przywrócić PKB na przedkryzysową ścieżkę?

Pokryzysowy świat – wersja keynesistów

Odpowiedź na to pytanie ujawniła najstarsze podziały, jakie istnieją wśród ekonomistów. Jedni twierdzą, że szybsze ożywienie blokuje niepewność wywołana przez wysokie deficyty budżetowe i nadmierne regulacje. Inni uważają, że władze wciąż zbyt mało robią, czy pobudzić popyt, który po 2008 r. doznał trwałego uszczerbku. Paradoksalnie, zagadki związane z wychodzeniem z recesji dzielą bardziej niż sama recesja.

Mainstream wciąż twierdzi, że gospodarka wspierania przez luźną politykę pieniężną w końcu powróci trwale do swojego naturalnego tempa wzrostu. To tempo może być niższe niż przed kryzysem z różnych powodów, którymi polityka pieniężna i fiskalna nie mogą się zająć (demografia, postęp technologiczny, jakość kapitału ludzkiego itd.). Ale wahadło odchylone bardzo mocno w 2009 r. w końcu powróci do linii pionowej. Można powiedzieć, że najbardziej prominentnymi reprezentantami tego poglądu są ludzie władający Rezerwą Federalną USA.

Z mainstramu wyłamują się jednak ekonomiści, którym bliżej do starego Keynesa. Nie wierzą, że standardowa polityka pieniężna (skup aktywów można zaliczyć do narzędzi standardowych) jest w stanie przywrócić maksymalne bezinflacyjne tempo wzrostu. Lub przynajmniej pozwalają sobie na sugestie, że gospodarka mogła ze względu na trwały ubytek popytu utkwić w niższym stanie równowagi. A z tym problemem można sobie poradzić tylko narzędziami polityki fiskalnej, takimi jak np. zwiększenie inwestycji publicznych, albo niestandardowymi narzędziami polityki pieniężnej, jak podniesienie celu inflacyjnego w celu obniżenia realnych stóp procentowych.

>>czytaj też: Ekonomiczny bigos mainstreamowy

Współcześnie takie stanowisko reprezentuje kilku znanych ekonomistów, w tym głównie Lawrence Summers, Paul Krugman, czy Bradford DeLong. Pojawia się też bardzo wiele opinii, które bez odwołań do nazwiska Keynesa reprezentują dość podobny kierunek myślenia. Na przykład wpływowy ekonomista Fed David Wilcox szacuje, że silny wstrząs popytowy, jakiego amerykańska gospodarka doznała w czasie Wielkiej Recesji, może być jedną z przyczyn niższego potencjału wzrostowego obecnie. Stąd już tylko krok do przyznania, że popyt może zepchnać gospodarkę na niższą ścieżkę równowagi.

Zakleszczenie gospodarki w niskim stanie równowagi może wynikać z kilku czynników.

Pierwszy, akcentowany przez Krugmana, to tzw. pułapka płynności, czyli niemożność obniżenia realnych stóp procentowych do poziomu zapewniającego równowagę między oszczędnościami i inwestycjami. Jeżeli stopy nominalne banku centralnego znalazły się na poziomie zerowym, to silne obniżenie stóp realnych wymagałoby wyższych oczekiwań inflacyjnych – a te jest bardzo trudno osiągnąć standardowymi metodami.

Drugi czynnik, akcentowany np. przez Rogera Farmera, to słynne „animal spirits” – zwierzęce instynkty. Wahaniami gospodarki rządzą m.in. czynniki psychologiczne, takie jak fale optymizmu i pesymizmu. Przy bardzo silnym wzroście nastrojów negatywnych, a to jest doświadczenie lat 2008-2009, może dojść do sytuacji, w której złe oczekiwania zaczną się same utrwalać – firmy będą mniej inwestować, co będzie utrzymywało zatrudnienie i konsumpcję na niskim poziomie, co z kolei utrwali firmy w słuszności ich decyzji o niskich inwestycjach. W takiej sytuacji, ze względu na niski wzrost produktywności, inflacja może się pojawić nawet przy niskiej aktywności gospodarczej, co może dać mainstreamowym ekonomistom złudne wrażenie, że wzrost gospodarczy powrócił do jedynego stanu równowagi.

Pokryzysowy świat – wersja klasyczna

Naturalnie zupełnie inną interpretację zdarzeń ma obóz przeciwny, czyli ci, którzy źródeł mizernego ożywienia upatrują w czynnikach raczej podażowych niż popytowych. Jego przedstawiciele twierdzą, że gospodarki rozwnięte doskonale by sobie dały radę, gdby nie niepewność wywołana przez nadmierną stymulację fiskalną i monetarną oraz regulacje będące następstwem kryzysu.

John Taylor (ten od słynnej reguły Taylora) uważa, że głównymi przyczynami blokującymi ożywienie w USA jest niepewność związania z regulacjami podatkowymi, skomplikowane regulacje sektora bankowego, nierozwiązujące problemu instytucji finansowych „zbyt dużych by upaść” („too big to fail”), czy zaburzenia sprawnego funkcjonowania rynku poprzez wydatki publiczne. W swojej książce „First Principles: Five Keys to Restoring America’s Prosperity” przekonuje, że kluczem od odzyskania przez Stany Zjednoczone wyższego wzrostu gospodarczego jest przywrócenie przewidywalności – zarówno w polityce pieniężnej, jak i fiskalnej oraz regulacyjnej.

Dość podobną opinię reprezentuję noblista Finn Kydland, znany z konstrukcji modeli, w których polityka stabilizacyjna – zarówno monetarna jak i fiskalna – nie może odgrywać żadnej roli, ponieważ wahania gospodarki są dość naturalną konsekwencją zmieniających się warunków technologicznych. Zdaniem Kydlanda mizerne ożywienie można wytłumaczyć rosnącym długiem publicznym oraz coraz bardziej wyraźną perspektywą strukturalnego wzrostu wydatków publicznych w przyszłości (chociażby związanych ze starzeniem się społeczeństwa). To sprawia, że firmy wyceniają wzrost podatków w przyszłości i są mniej chętne do inwestowania. Kydland nazywa taką sytuację fiscal sentiment, jakby w opozycji do animal spirits – nastroje rzeczywiście odgrywają ważną rolę, ale rząd dołuje je nie brakiem stymulacji, ale nadmierną stymulacją fiskalną.

W Europie głównym orędownikiem tezy, że to zaufanie do przewidywalności rządów jest kluczem do wyższego wzrostu gospodarczego, są Niemcy, a szczególnie prezes Bundesbanku Jens Weidmann.W ogóle, wydaje się, że na Starym Kontynencie bardziej rozpowszechnione niż w świecie anglosaskim jest przekonanie, że polityką pieniężną i fiskalną niewiele można zdziałać, że główny ciężar reform powinien spoczywać na polityce strukturalnej, szczególnie tej dotyczącej rynku pracy.

Jak w każdym poważnym sporze ekonomicznym, mamy zbyt mało danych by jednoznacznie rozstrzygnąć, kto ma rację.

>>czytaj też: Nie ma jedynie słusznych teorii ekonomii

Ja jestem skłonny twierdzić, że rację ma albo mainstream, albo keynesici. Wynika to z rażącej w oczy różnicy między wynikami gospodarczymi USA i Europy, którą trudno tłumaczyć bez odwołania do różnicy w polityce makroekonomicznej – Stany Zjednoczone w pokryzysowych latach znacznie wolniej zaciskały fiskalnego pasa oraz mocniej stymulowały gospodarkę narzędziami monetarnymi, co pozwoliło im utrzymać przynajmniej umiarkowany wzrost gospodarczy.

Europa zaangażowała się w drastyczne oszczędności, a Europejski Bank Centralny robił zbyt mało, by pieniądz płynął do produktywnych projektów inwestycyjnych, dlatego strefa euro radzi sobie znacznie gorzej. W samej Europie również widać różnice, które można tłumaczyć skalą stymulacji. Najlepiej radzą sobie Niemcy, dla których polityka EBC jest akurat bardzo luźna – kraj ten nie przeszedł kryzysu zadłużeniowego, więc zerowa nominalna stopa procentowa jest dla niego bardzo korzystna (dla peryferii stopa powinna być ujemna).

Najbliższe lata będą na pewno bardzo pomocne w rozstrzyganiu wielu sporów, im bowiem dalej od kryzysu, tym lepiej będzie można ocenić skutki poszczególnych decyzji politycznych. Ale jeżeli stary Keynes powrócił do współczesnej debaty, to chyba nieprędko z niej zniknie.

OF

John Maynard Keynes (zdjęcie z domeny publicznej)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Stary Kontynent produkuje rekordową liczbę jednorożców

Kategoria: Analizy
Globalny venture capital odnotowuje trend wzrostowy, w dużej mierze napędzany przez Europę. Startupy w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Szwecji i Holandii zebrały więcej pieniędzy w ciągu pierwszych sześciu miesięcy 2021 r. niż w jakimkolwiek analogicznym okresie.
Stary Kontynent produkuje rekordową liczbę jednorożców