Koniec kryzysu, początek gospodarczej sklerozy

Kryzys 2008-2009 zajmie poczytne miejsce w historii. Nie tylko ekonomii i  socjologii, ale też jako studium politycznych decyzji. Zanim ostatecznie nastąpi stabilizacja, będzie jeszcze sporo materiału do rozważań, jaką drogą mogą albo powinni podążać politycy definiujący system ekonomiczny na następnych 10-15 lat. Przygotowując świat nie tyle do następnego  boomu, ile do krachu, który kiedyś znowu nastąpi.
Koniec kryzysu, początek gospodarczej sklerozy

15 września 2008 r. upadł Lehman Brothers. Był to początek fali ostrych spadków na giełdach światowych (CC By NC ND Christopher Penn)

Skutki zapaści finansowej widoczne będą  przez cały 2010 rok. Ale czy ktoś 12 miesięcy temu marzył, że tak szybko wyjdziemy z zapaści? Że Wielka Depresja oznaczać będzie, jak napisał „The Economist”, Wielką Stabilizację? Najgorsze za nami. Duże międzynarodowe instytucje finansowe nie tylko ocalały, ale miały  pokaźny zysk w trzecim i czwartym kwartale. Gospodarka w całym rozwiniętym świecie powoli nabiera rozpędu. Wzrost gospodarczy w USA w czwartym kwartale może nawet osiągnąć 4,5 proc.

Kryzys  jest za nami, ale przeciętne bezrobocie w krajach Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) wciąż utrzymuje się powyżej 9 proc. W Stanach Zjednoczonych przekroczyło już 10 proc. Jak wynika z analiz Bloomberga, w najlepszym razie za rok będzie na poziomie 9,4 proc. Na koniec roku mieliśmy wysyp prognoz i ekonomicznych analiz. Z wyjątkiem Chin i Indii nigdzie nikt nie mówi o powrocie do czasów sprzed kryzysu. Do  dynamicznej  gospodarki pełnej możliwości i niczym nie pohamowanego rozwoju.

Dziś mówi się o stabilizacji płynnie przechodzącej w stagnację. Czy gospodarczą sklerozę. To termin ukuty swego czasu przez wybitnego niemieckiego ekonomistę Herberta Gierscha (Kiel Institute for the World Economy). Giersch pisał o euro-sklerozie lat 70. – z niskim wzrostem gospodarczym, dużym i często permanentnym bezrobociem w niektórych przemysłowych rejonach kontynentu. Dziś tacy ekonomiści, jak Benn Steil, dyrektor amerykańskiego International Economics, mówią o world-sclerosis – światowej sklerozie czy stagnacji, która w równym stopniu charakteryzować może Europę, co i Stany Zjednoczone. Nie tylko z wysoką stopą bezrobocia, ale też znacznym uzależnieniem funkcjonalności najbiedniejszych regionów od interwencji państwa.

A teraz grecki lodowiec

Po serii napawających otuchą  wskaźników makroekonomicznych z trzeciego kwartału i tendencji wzrostowej, zarówno jeżeli chodzi o wymianę handlową, jak i  rosnącą produkcję w samej strefie euro i wokół niej  (Polska, Rumunia, Czechy), nadeszło wiele niepokojących danych grudniowych. Przez „Financial Times” nazywanych greckim lodowcem.

Trudna sytuacja budżetowa Grecji nie tylko wstrzymała  rozwój  kraju, ale może też spowolnić wychodzenie z kryzysu całej Europy.  Co prawda premier George Papandreou obiecał zredukować rekordowy w strefie euro niemal 15-procentowy deficyt do wymaganych 3 proc., ale w najlepszym razie nastąpi to dopiero za cztery lata. Jak na razie koszty pracy zamiast spadać, rosną. Rządząca partia przed wyborami obiecała podwyżki i dotrzymuje obietnic. Nic dziwnego, że wbrew zapewnieniom o reformach inwestorzy nerwowo wyprzedają rządowe obligacje. W połowie grudnia  różnica w stopie oprocentowania między niemieckimi i greckimi obligacjami rządowymi  sięgnęła rekordowego pułapu dla całej strefy w 11 – letniej historii 2,5 proc. Rating Fitch obniżył notowania Grecji do BBB+, Moody`s  z A1 na A2 i na tym pewnie nie koniec. Dewaluacja rządowych obligacji dotyczy dziś większości europejskich państw, a te najbardziej zagrożone dorobiły się już niezbyt pochlebnego  przezwiska PIIGS (świnie od Portugal Ireland Italy Grece).

Dla pozostałych państw starej Europy wyjście z dołka  i koniec kryzysu też nie oznacza nagłej poprawy gospodarczej. Wielka Brytania jest ostatnim krajem G20, wychodzącym z recesji. Deficyt budżetowy sięga 178 miliardów funtów, co stanowi  12,6 proc. PKB. Gospodarka Wielkiej Brytanii w 2009 roku skurczyła się o 4,75 proc. Jeszcze pół roku temu rząd premiera Browna mówił o kontrakcji nie większej niż 3,2 proc. Bezrobocie sięga rekordowego poziomu końca lat 70. Wśród osób do 30 roku życia jest najwyższe w historii i przekracza dziś 32 proc. Dotyczy to w równym stopniu osób wkraczających na rynek pracy wprost po szkole, jak osób z wyższym wykształceniem.

Według dziennika „Daily Telegraph” po raz pierwszy mamy do czynienia z tak masową falą Brytyjczyków opuszczających kraj. Agencje ratingowe, niezwykle surowe dla Grecji, Irlandii, nie zapomniały też o Wielkiej Brytanii. Rating AAA chwilowo pozostaje bez zmian, ale w kolejnych raportach dla inwestorów największe fundusze, jak Schroders, określają królestwo jako kraj z niestabilną sytuacją budżetową, zagrożoną wybuchami niepokojów społecznych i dalszą degradacją gospodarki, a w najlepszym razie pełzającym wzrostem. Rząd zmuszony do gaszenia palących problemów fiskalnych chce łatać dziury podatkami dla najbogatszych, przekraczającymi 50 proc. dochodu. Wpływy z podatków dla najbogatszych nie oznaczają rozwiązania problemu deficytu, przeciwnie, według tygodnika „The Economist” podatki mogą spowodować odpływ kapitału i  spowolnić proces tworzenia nowych miejsc pracy.

Widoki na szybkie wyrwanie się z recesji okazały się też przedwczesne w Niemczech. Co prawda nadzieje na poprawę sytuacji gospodarczej wzrosły. Indeks Ifo – poziom optymizmu w biznesie – wzrósł w grudniu do najwyższego poziomu od 15 miesięcy, ale indeks przewidywań gospodarczych spadł do 50,4 pkt z 51,1 w listopadzie. Oficjalne dane rządu mówią o wzroście  gospodarczym na poziomie 1,7 proc. w 2010 i 1,7 proc. w 2011.

Rządowi ekonomiści niemieccy zastrzegają się jednak, że wiele zależy od  atmosfery na świecie. Zwłaszcza w Azji; wzrost eksportu Niemcy głównie zawdzięczają pakietom stymulacyjnym Chin i odradzającej się produkcji w Indiach i zapotrzebowaniu na nową technologię. Niemniej niemieckie firmy w dalszym ciągu wykorzystują zaledwie 70 proc. swojego potencjału (83-84 proc. to stan gwarantujący  stały wzrost gospodarczy).

Obecne prognozy nie biorą pod uwagę efektów kończących się pakietów stymulacyjnych i negatywnej reakcji  przedsiębiorstw pozostawionych samym sobie. Dużo zależy też od  polityki fiskalnej rządu nowej konserwatywnej koalicji, która wciąż waha się co do redukcji podatków i rynkowych bodźców napędzających gospodarkę.

Wolfgang Franz, prezydent Europejskiego Instytutu Badań Ekonomicznych (ZEW), publikującego wskaźniki nastrojów w gospodarce twierdzi, że pierwsze oznaki optymizmu to wynik poprawy sytuacji finansowej samych firm i malejących kosztów produkcji, a dokładniej, redukcji liczby pracowników i wolniejszego spadku wzrostu płac. W przypadku Niemiec wzrost płac w trzecim kwartale wyniósł 3,2 proc., co jest znacznie poniżej ponad 4 proc. wzrostu rok wcześniej.

Oszczędności dla firm nie oznaczają  jednak poprawy sytuacji na rynku. Przeciwnie – spadek tempa wzrostu płac w 16 największych gospodarkach Unii w czwartym kwartale odbije się na ponownym  spadku popytu.

Francuski odpowiednik niemieckiego indeksu badającego optymizm przedsiębiorców Insee forecasting wskazuje na słabnący entuzjazm co do szans na ożywienie gospodarcze. Gospodarka Francji, według oficjalnych danych rządu, będzie wychodzić z recesji w 2010 roku, ale bardzo powoli. Prognozy na pierwszy i drugi kwartał według Insee wahają się miedzy 0,3-0,4. proc. W tym samym czasie bezrobocie najprawdopodobniej wzrośnie do 9,4 proc. w czwartym kwartale i 9,8 w pierwszych dwóch kwartałach 2010 r.

Łącznie prognozy Niemiec, Francji, Holandii, Włoch zakładają, że  proces wychodzenia z recesji zostanie spowolniony w czwartym i pierwszym kwartale przyszłego roku. Oznaki wyraźnej poprawy powinniśmy zobaczyć nie wcześniej niż latem. Wcześniej jednak malejący popyt możemy odczuć w Polsce jeszcze w grudniu. Po wyjątkowo dobrym wzroście produkcji w poprzednim kwartale europejski zastój dotknie prawdopodobnie naszych producentów. Co nie zmienia bardzo dobrej prognozy dla Polski na następne kwartały. Według ZEW – Polska znajdzie się w czołówce państw Europy Wschodniej i Środkowej.

Bezrobocie – efekt uboczny pakietów stymulacyjnych

Dziś wszystkie oczy prognostyków, ekonomistów, a za nimi polityków i publicystów zwrócone są na dane makroekonomiczne. Na fluktuacje deficytów, indeksy ważące produkcję przemysłową, eksport, wskaźniki bezrobocia. To normalne instrumenty dla lepszego zrozumienia sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Zakładamy, że zanim poprawa gospodarcza dotrze do naszych portfeli, zobaczymy ją we wskaźnikach, krzywych i makroekonomicznych trendach.

To prawda. Ale te same wskaźniki nie są już tak użyteczne, kiedy gospodarka zaczyna wyłaniać się z dołka. Dwóch wybitnych włoskich ekonomistów pracy, Tito Boeri i Pietro Garibaldi, studiując uwarunkowania tzw. euro-sklerozy, próbując wyciągnąć wnioski z zapaści lat 70., zwrócili uwagę, że w każdym kryzysie przychodzi moment, kiedy politycy i decydenci obserwują nie te wskaźniki, które powinni. To, czy gospodarka przyśpieszy, czy będzie pełzać zależy często od mikroekonomicznych decyzji. Odważnych i szybkich decyzji poszczególnych rządów.  Od tego zależeć będzie, które państwa zaczną szybko się rozwijać, a które czeka długotrwałe pełzanie.

Warto prześledzić przykład, jakim zajęli się Tito Boeri i Pietro Garibaldi z początku lat 80. Włochy i Niemcy wychodziły już wtedy z recesji. Zamówienia rosły, ale bezrobocie wciąż było spore. Okazało się, że nie tyle brakowało miejsc pracy, ile robotników chętnych przemieszczać się za pracą. Europa lat 70. była mało mobilna. Ludzie otrzymywali godne świadczenia socjalne i woleli zostać w domu na bezrobociu niż pracować w innym mieście. Dopiero kiedy za przykładem Margaret Thatcher rządy zaczęły ograniczać świadczenia dla bezrobotnych, pracownicy ruszyli się z domu i podejmowali pracę tam, gdzie im ją oferowano.

Dziś mamy podobne zjawisko. Pakiety stymulacyjne, które uratowały wiele państw i zakładów pracy przed bankructwem, trafiły też w ręce najbardziej dotkniętych recesją. Rządy  zwiększyły pomoc socjalną. Niemieckie świadczenia  zostały przedłużone, bezrobotni Amerykanie otrzymali długotrwałe  ubezpieczenia. Efekt może być ten sam, co 30 lat temu. Nawet jeżeli pojawią się możliwości zatrudnienia, pracownicy nie będą zainteresowani podążaniem za pracą. Będą czekali, aż praca przyjdzie do nich. Nawet jeżeli gdzieś będzie rosła produkcja i zatrudnienie, średnia  pozostanie niska i gospodarka będzie się ślimaczyć.

Niemcy już dziś mówią o tzw. „niepracującej większości”. Ludziach z  rozbudowanymi roszczeniami,  niezainteresowanych podjęciem pracy za wszelką cenę. Rząd, dopłacając do miejsc pracy młodym Francuzom, tworzy sytuację, gdzie firmy  zabiegają o pracowników, choćby fikcyjnych, byle dostać dotacje. To tworzy całą nową klasę pracowników z łaski. Może nie są bezrobotni, ale też trudno powiedzieć, żeby napędzali rozwój gospodarczy kraju.

Nawet w Ameryce, która zawsze słynęła z mobilności, mamy zjawisko większego niż kiedykolwiek „przywiązania do ziemi”. Według amerykańskiego biura statystyk Census Bureau, mobilność jest dziś najniższa od 1948 roku, kiedy zaczęto ją badać. Podobnie jak w Europie 30-40 lat temu, tak i teraz pojawia się niepokojące zjawisko trwałego bezrobocia. Coś, co w Polsce poznaliśmy na przykładzie dawnych PGR-owskich wsi i miasteczek, teraz zaczyna być problemem w europejskich zagłębiach Ruhry, Saary, w  amerykańskiej Zachodniej Wirginii, w Michigan czy Detroit. Im dłużej ludzie pozostają bez pracy, tym trudniej jest przywrócić ich do normalnego funkcjonowania.

Politycy zawsze chcą dobrze

Kryzys oferuje nam lekcję pokory dla ekonomii. Walcząc zbyt gorliwie z jednymi wskaźnikami, zaburzamy równowagę innych. Krach finansowy w Japonii na początku lat 90. skończył się wieloletnią zapaścią po tym, jak rząd, walcząc z rozpasaniem finansowym, zbyt rygorystycznie ograniczył dostęp do nowatorskich instrumentów finansowych i zamroził inwestycje. Po japo–sklerozie mieliśmy zbyt nowatorskie rozwiązania w Argentynie i sztywne powiązanie peso z dolarem dla utrzymania tempa masowego napływu kapitału. Argentyna wychodziła z zapaści 5 lat.

Teraz mamy kryzys wywołany ryzykowną polityką amerykańskiego rządu , który na oślep przyznawał pożyczki gwarantowane przez uzależnione od rządu giganty kredytowe. Jak w Japonii czy Argentynie, a przedtem jeszcze w dalekiej Azji za zbyt agresywną polityką sztucznego pobudzania gospodarki stały szlachetne intencje polityków.

Kolejne rządy Clintona i Busha obiecywały amerykańskiej klasie średniej szybką przeprowadzkę do własnych, zamiast wynajmowanych domów. Niska stopa procentowa zachęcała do zaciągania kredytów. System podatkowy, faworyzujący inwestycje w instrumenty dłużne (opodatkowane 36 proc. podczas gdy emisja akcji opodatkowana jest 42 proc.), zachęcał firmy do zaciągania długów. Korzystając z kolejnej ulgi, pozwalającej na odpisywanie od podstawy podatków oprocentowania kredytów na zakup domu, można było zwielokrotnić swoje inwestycje. Jakby tego mało, koszt kredytów hipotecznych był dalej redukowany polityką finansowanych  przez państwo potężnych kas pożyczkowych Fannie Mae i Freddie Mac. Kasy zachęcały banki i kasy pożyczkowe udzielające kredytów, żeby natychmiast sprzedawały im dług z ograniczonym zyskiem zamiast czekać na pełną aprecjację kredytu. Państwowe instytucje dalej odsprzedawały długi w formie pochodnych instrumentów innym finansowym instytucjom. A jak nie udało im się, to traktowały je jako inwestycje.

W praktyce oznaczało to, że długi prywatnych osób były gwarantowane przez budżet państwa. Rząd wydał na to biliony dolarów. Banki czuły, że bezkarnie mogą udzielać pożyczek, przerzucając odpowiedzialność na państwo. Mało tego, procedura kwalifikowania i sprawdzania kredytobiorców była nadzorowana przez  kilka firm arbitralnie wybranych przez polityków, których zyski nie zależały od wypłacalności kredytobiorców, ale od liczby wydanych pozwoleń.

Przez ostatni rok politycy często zarzucali finansistom chciwość i nieliczenie się z dobrem własnej instytucji. Wiele można pewnie  powiedzieć o systemach nagradzania finansistów, których premie zależą od zysku z poprzedniego roku, a nie bieżących wyników, ale też wiele mechanizmów finansowych zostało wykreowanych przez polityków liczących na szybsze efekty. W ciągu 8 lat liczba właścicieli domów w USA wzrosła o 5,5 mln. To najdynamiczniejszy wzrost od końca drugiej wojny światowej. Nic dziwnego, że tak atrakcyjne warunki inwestycyjne  przyciągały  też kapitał spekulacyjny.  Instytucje finansowe promowały inwestycje w akcje, oparte na kredytach hipotecznych mortgage-backed securities (MBS) i zabezpieczone na aktywach asset-backed securities (ABS).

W poszukiwaniu antidotum

To, co ekonomiści dziś zarzucają  politykom, to nawet nie chęć przyśpieszenia gospodarczego, co raczej brak instrumentów ratunkowych. Prof. Nouriel Roubini, który pierwszy przewidział kryzys w 2007 roku , już wtedy pisał o zagrożeniu, jakim jest brak mechanizmów weryfikacji wartości MBS-ów.  Kiedy rynek hipoteczny zaczął się chwiać w końcu 2007 roku, banki zaczęły na gwałt wyprzedawać ABS i MBS. Jedyną dostępną metodą weryfikacji były ratingi  kredytowe, a na nich nie można było polegać.

Jednym słowem, banki i inwestorzy mieli w rękach losy na loterie, gdzie prawdopodobieństwo wygranej było nie mniej przypadkowe od skreślania cyfr na kuponie. Nikt nie chciał tego kupować. Banki i fundusze emerytalne musiały szukać nowych pieniędzy na pokrycie strat. W popłochu sprzedawały obligacje rządowe, udziały w zagranicznych firmach i bankach, wszystko co mogło dać szybką gotówkę i było większym ryzykiem niż złoto. Chcąc nie chcąc, pogrążyli w  kryzysie resztę świata, włącznie z tymi bankami i instytucjami, które nie miały w swoim portfelu toksycznych długów.

„Jeżeli politycy i rządy chcą  w przyszłości pobudzać rynek, zdejmując  ryzyko z poszczególnych graczy – pisze w „International Economics” Benn Steil – to konieczne jest stworzenie mechanizmów i instytucji, które natychmiast wezmą na siebie te koszty, zamiast zrzucać je na nic nie podejrzewających zwykłych ludzi inwestujących swoje oszczędności”. Innymi słowy, jeżeli politycy chcą kosztem pieniędzy podatników wpływać na zachowanie rynków, to powinni zapewnić odpowiednie środki na pokrycie ewentualnych strat.

Steil zwraca uwagę na szereg rozwiązań, wniosków, które politycy powinni wziąć sobie do serca po doświadczeniach ostatniego kryzysu. Najważniejszym z  nich jest jednak większa elastyczność w stosowaniu różnych mechanizmów ochronnych. Przewidywanie konsekwencji makroekonomicznych rozwiązań zarówno na poziomie światowych finansów, jak i mikroekonomii. Podobnie jak  nagły zastrzyk pomocy bezrobotnym może osłabić motywację do pracy, tak też pakiety stymulacyjne mogą uzależnić całe branże  od państwowych pieniędzy i ograniczyć modernizację. Już dziś powinniśmy się zastanawiać, jak  z przemysłu samochodowego stworzyć normalną konkurencyjną branże, która będzie produkować auta, a nie sprzedawać państwu miejsca pracy.

Jak można pobudzić autentyczny rynek kredytowy, dopóki firmy korzystające z pakietów stymulacyjnych nie mogą być poddane rynkowej weryfikacji swojej wartości? Brak mikroekonomicznych pomysłów na rozwiązanie nowych problemów powstałych w trakcie walki z kryzysem to obecnie największe zagrożenie dla światowej gospodarki.

Ryzyko ratuje

Kryzys pokazał, że regulacje narzucane indywidualnym bankom, określanie wysokości depozytów i zasad, jakimi mają się kierować, nie chroni całego systemu finansowego. W październiku 2008 roku banki zachowały się podręcznikowo. Odmawiały kredytów innym bankom, broniły się przed skomplikowanymi instrumentami inwestycyjnymi, blokowały nawet  kredyty obrotowe dla  silnych finansowo firm. Wszystko zgodnie z procedurami w obronie interesów własnych klientów. Wszyscy robili co do nich należy, tyle że wszyscy wszystkich rujnowali. Dziś widać, że nie tyle chodzi o ścisłe regulowanie zasad postępowania, ile o zezwolenie bankom i instytucjom finansowym na większą elastyczność i poszukanie bardziej złożonych metod ewaluacji zagrożeń. Banki w trudnych czasach muszą mieć możliwość reagowania nawet na granicy ryzyka. Ratując innych, ratują również siebie. To rewolucyjny koncept i daleki od pomysłów polityków postulujących więcej zamiast mniej rygorów.

Jedną z postulowanych zmian jest odwrócenie do góry nogami dotychczasowych zaleceń Basel II, które zezwalały na utrzymywanie niższego progu bezpieczeństwa kapitałowego i podnoszenie poprzeczki ryzyka w  okresie prosperity, a zwiększanie buforu kapitałowego oraz rygoru inwestycyjnego w złych czasach. Dwaj nowojorscy ekonomiści, Hyun Song Shin z banku centralnego i Tobias Adrian z Princeton, w artykule Liquidity, Monetary Policy and Financial Cycles („Economics and Finance” luty 2008) dowiedli, że wymogi kapitałowe dla instytucji finansowych powinny być przeciwne do cyklów ekonomicznych. Należałoby wymagać od banków budowania większych rezerw w okresie prosperity i ograniczania ich w czasie kryzysu. Uwalniając część pieniędzy na podstawie prostych wskaźników makroekonomicznych, mogą zapobiec zapaści finansowej na długo, zanim pojawi się zagrożenie. Obecny system, jak udowadniają, w sposób naturalny zagraża gospodarce w chwili, kiedy brakuje pieniędzy na rynku.

Kolejna zmiana, zgłaszana już na kwietniowej konferencji w Londynie, ale wciąż znajdująca wielu przeciwników w USA, to zobowiązanie agencji udzielających ratingów kredytowych do częściowej odpowiedzialności za złe kredyty. System działa w przypadku czeków i kart kredytowych. Firmy udzielające gwarancji, jak  Tele-check za frakcje od wartości transakcji, gwarantują przejęcie długu, gdyby popełniły błąd, sprawdzając klienta. Podobne rozwiązanie pomogłoby uniknąć plagi niewypłacalnych właścicieli domów czy porzuconych pod bankiem samochodów.

Ale prezydent Obama ani myśli dziś o wprowadzaniu bardziej wnikliwego systemu weryfikacji. Przeciwnie, namawia banki do rozluźnienia polityki kredytowej. W tym względzie jego polityka jest uderzająca podobna do polityki Busha i Clintona, usiłujących za wszelką cenę ożywić rynek.

Pomysłem, zgłaszanym już w latach 90. byłainstytucja nieubezpieczonych kredytów, które emitować mogłyby duże banki. Takie jak AIG czy Fannie Mae, które nie miałyby za swoimi plecami rządu gotowego wykupić je z tarapatów. Nie chodzi o depozyty zwykłych właścicieli kont, ale wielkie zobowiązania względem innych banków komercyjnych. Same zainteresowane byłyby wnikliwą analizą umów kredytowych i stopnia ryzyka.  Mało prawdopodobne, że doszłoby do  ostatniego kryzysu, gdyby wielkie instytucje  finansowe zakładały bankructwo w 2008 roku.

Interesujące, że do tych wniosków komisje amerykańskiego Kongresu dochodziły dwukrotnie. Raz  przy okazji  bankrutujących Kas Pożyczkowo-Oszczędnościowych (SNL) w latach 90. i teraz przy okazji obecnego kryzysu. To oznaczałoby jednak spuszczenie wielkich instytucji ze smyczy. Pozbawienie rządu  instrumentów wpływania na gospodarkę. Choćby pobudzania rynku łatwiejszym dostępem do kredytów w okresie kampanii wyborczej. Na to  nie zdecydował się wtedy Bill Clinton i teraz nie zdecyduje się Obama.

Po krótkiej przerwie na kryzys, kiedy wszyscy, z politykami na czele, zdawali się myśleć jak ekonomiści, znowu mamy dwie gospodarki. Tę widzianą oczami ekonomistów, i tę, która bliższa jest politykom.  Może nie tak dynamiczna, ale znowu sterowalna.

15 września 2008 r. upadł Lehman Brothers. Był to początek fali ostrych spadków na giełdach światowych (CC By NC ND Christopher Penn)

Otwarta licencja


Tagi