Grecki kryzys większy niż greckie długi

Grecki kryzys jest większy niż wszystkie długi Hiszpanii, Portugalii, Irlandii czy jeszcze jednego „I” od Italy, czyli PIIGS, koalicji państw zagrożonych niewypłacalnością.  Nawet jeżeli deklaracje złożone w Brukseli zatrzymają falę uderzeniową greckiego długu, to drgania, w jakie wpadło euro, zostaną z nami na długo. Pakiet stymulacyjny nie wystarczy. Przed Unią Europejską stoi fundamentalna decyzja, co dalej zrobić z euro, żeby Europa mogła zachować miejsce w świecie najwyżej rozwiniętych państw.

Zanim do akcji wkroczą bankierzy i ekonomiści, potrzebna jest decyzja polityczna. Uznanie  błędu. System miał wmontowany błąd genetyczny. Wspólna europejska waluta sterowana przez różne ośrodki decyzyjne nie była skrojona na trudne czasy.

Kiedy w 2004 r. niemiecka komisja Petera Hartza uwalnia firmy od świadczeń socjalnych, w Hiszpanii do władzy dochodzą socjaliści, zwiększają podatki i przywileje pracownicze. Koszty pracy w  PIIGS przez ostatnie 10 lat rosły o 20 proc. szybciej niż w Niemczech i 30 proc. szybciej niż w Holandii. Jedna waluta i dwie różne filozofie polityczne.

Milton Friedman przestrzegał,  że system nie wytrzyma dłużej niż dziesięć lat. W dziesięć lat później całkiem współczesny noblista, Paul Krugman,  bogatszy o doświadczenia krachu 2008-2009, przyznaje rację Friedmanowi. W felietonie dla „New York Times” pisze:  „Euro było źródłem wielu zawirowań na rynku i opóźniło proces wyjścia z recesji”.

Teraz to samo euro, duszone długami przekraczającymi 100 proc. PKB w skali całej Unii,  może  ściągnąć na Europę wieloletnią stagnację gospodarczą. Na wszystkie państwa. Na te z rozrzutną polityką fiskalną i na te ze stosunkowo prężnym i konkurencyjnym biznesem. Zapowiedź tego, co nas czeka, przyniosły ostatnie dane o stanie niemieckiej gospodarki.  Po pierwszych oznakach ożywienia w III kwartale 2009 roku, dziś znowu gospodarka hamuje, a eksport spada do najniższego poziomu od 60 lat.

W swojej ostatniej książce Kenneth Rogoff z Harvard University wylicza, że zadłużenie powyżej 90 proc. PKB hamuje wzrost gospodarczy o jeden punkt procentowy i kolejne dwa punkty przy każdych następnych 10 proc. PKB długu. W tej grupie mieści się coraz więcej państw europejskich, włącznie z Wielką Brytanią. Ale i są tam znaczące rynki zbytu dla europejskich produktów: Japonia – 200 proc. PKB,  Argentyna, Ukraina, no i oczywiście Stany Zjednoczone szybko zbliżające się do 90 proc.

Polscy politycy lubią podkreślać naszą relatywnie bezpieczną sytuację. Wciąż daleko nam do złowieszczych 90 proc. PKB. Ale koszty obsługi 196,8 mld zł, które Polska pożyczy tylko w tym roku na światowych rynkach, nie są już tak bezpieczne. Różnica bazowa między oprocentowaniem niemieckiego a polskiego kredytu pozostaje wysoka, na poziomie 300 pkt.

Hiszpania dla przykładu w 2008 roku miała dług  niższy od naszego. Poniżej 40 proc. PKB, w tym roku przekroczy 66 proc., a w 2011 mimo mechanizmów oszczędnościowych, 74 proc. Im dłużej w czasie odkładane są działania  oszczędnościowe, tym dłużej trwa stabilizowanie budżetu. Według agencji ratingowej Fitch, na zimno oceniającej fakty, a nie obietnice reform, polskie zadłużenie może w tym roku przekroczyć pułap 56,6 proc. PKB.

Rollecaster

Świat wpada w kryzysowy rollecaster. Z zapaści finansowej wyszliśmy dzięki hojnym programom stymulacyjnym. To taki eufemizm dla miliardowych kredytów, które miały zasypać pieniędzmi bagno, w jakim tonęły banki.  Kredyty  natychmiast wpędziły Europę i Amerykę w kryzys zadłużenia. Mija miesiąc i rządy znowu wygrzebują się z dołka. Z tą samą dumą, z jaką niedawno ogłaszały kolejne  programy stymulacyjne, teraz obiecują programy oszczędnościowe. Olbrzymie koszty obsługi długów zmuszają państwa do zamrożenia  wydatków we wszystkich sektorach gospodarki.

Problem w tym, że długi nie są  tylko problemem rządów.  W formie obligacji zalegają w bankach. Samej tylko Francji Grecja winna jest jakieś 120 mld euro. Dla przykładu Credit Agricole, właściciel  greckiego Emporiki Bank, odnotował z tego tytułu blisko miliardowy spadek wpływów.  Podobnie wyglądają notowania największych szwedzkich banków.  RZB, Swedbank czy Erstebank posiadają obligacje węgierskiego, estońskiego, łotewskiego rządu, co również ciągnie je w dół. Ostatni raport Barclays Capital o trudnych rynkach kredytowych cały nasz region zaklasyfikował jako bańkę środkowoeuropejską z łącznymi długami na poziomie 2 trylionów euro.

Teraz, kiedy rządy zamrażają  swoje wydatki, hamują wzrost gospodarczy, cierpi nie tylko biznes, rynek pracy, ale też banki pozostawione z toksycznymi długami. A to w końcu od nich zależy pobudzenie rynku inwestycyjnego. Stąd też ten szum na łączach. Z jednej strony rządy mówią o konieczności oszczędzania, a MFW o konieczności utrzymania pakietów stymulacyjnych.

Wykupić nie sztuka

Carmen Reinhart, profesor międzynarodowych stosunków ekonomicznych na uniwersytecie stanowym w Maryland, współautorka najnowszej książki Kennetha Rogoffa, „Tym razem będzie inaczej”, w wywiadzie dla telewizji Bloomberg powiedziała: „Bogate kraje Europy spróbują uratować Grecję. Odsuną od siebie to, co wydaje im się najczarniejszym scenariuszem. Ale pieniądze kiedyś się kończą. Wszystkim nie da się pomóc. Konieczne będą zmiany systemowe”.

Dziś trudno powiedzieć,  czy kanclerz Angela Merkel to samo miała na myśli, kiedy w Brukseli mówiła: „Nie zostawimy Grecji samej”. Europa w Brukseli mówiła wymijająco. Nie mamy pewności, czy pomoc znaczy pożyczka, czy gwarancje kredytowe, czy tylko pomoc w nadzorowaniu greckich finansów.

Grecja to zaledwie 3 proc. strefy euro, wartej 16 trylionów. Brukselę stać na wykupienie jej długów w wysokości ponad 380 mld euro. Co więcej, dziś nikt jeszcze nie musi jeszcze sięgać po portfel.  Grecki minister finansów twierdzi, że problemy zaczną się dopiero w drugiej połowie kwietnia, kiedy pierwsze krótkoterminowe papiery dłużne trzeba będzie wykupić.

Ale rzecz nie w tym, kogo i kiedy będzie stać na ratowanie Aten. Grecja to dla UE egzamin dojrzałości. Czy zdoła subordynować jednego z najbardziej krnąbrnych członków strefy euro?  Wymusić autentyczną zmianę polityki fiskalnej.  Wprowadzić instrumenty kontroli, które przekonają spekulantów, że Europa to nie Argentyna 1999 roku ani nawet Wielka Brytania 1992 roku, z której George Soros mógł wytrząść miliardy dolarów, grając na dewaluację funta sterlinga. Czy euro będzie walutą, o którą państwom takim jak Polska warto będzie zabiegać? Minister finansów Jacek Rostowski w ostatnim wywiadzie dla  „Rzeczpospolitej” wyraził taką nadzieję: „Ten kryzys powinien doprowadzić do stworzenia mechanizmów, które wzmocnią integrację europejską, co będzie dla nas korzystne” .

To prawda, że Grecja wielokrotnie obiecywała poprawę i nigdy nie dotrzymała słowa. Mało tego, fałszowała dane ekonomiczne, żeby wyłudzać tańsze kredyty pod gwarancje Unii. Ale pamiętajmy, że UE też wielokrotnie obiecywała naprawę systemu. Zaraz po wybuchu kryzysu w 2008 roku powstała komisja ds. nadzoru finansów Jacques de Larosiere`a, która mówiła o większej spójności i kompetencjach komisji do kontroli polityki finansowej wszystkich państw. To też poszło w niepamięć.

Teraz Komisja Europejska, po raz pierwszy w 11-letniej historii euro, chce narzucić państwu członkowskiemu bardzo ścisły reżim i kontrolę, przez złośliwych nazywaną finansowym protektoratem. Rząd w Atenach musi wysyłać do Brukseli szczegółowe raporty. Najbliższy ma być gotowy 16 marca. W razie jakichkolwiek wątpliwości komisja zastrzega sobie prawo do prowadzenia własnych kontroli albo zaostrzenia rygorów.

Wszystko to są działania, o jakich marzy minister Rostowski – szybszej i większej integracji fiskalnej Europy. Jeżeli eksperyment się powiedzie, to „wada genetyczna”, o której mówił Krugman, może być naprawiona.

Piniata

Zanim to jednak nastąpi, spekulanci wyszli już na wielkie łowy. Jak to ostatnio opisał dziennik „The Wall Street Journal” – rozpoczęła się wielka piniata. Piniata to meksykańska tekturowa kukła, wypchana łakociami. Na urodziny dziecka rodzice wieszają ją na drzewie. Każdemu z gości dają kij i tak długo wszyscy walą w nią, aż cukierki polecą im do nóg.

Podobnie zachowują się  dziś wielkie banki inwestycyjne i fundusze hedgingowe.  Wykorzystują sytuację, w której rządy Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Włoch, Irlandii nie mogą dewaluować swojej waluty. Euro jest wspólne. Tak jak nikt nie podciągnie piniaty wyżej, żeby dzieci nie mogły trafić. Sznurek został przycięty na jedną długość i trzyma piniatę w miejscu tak długo, aż dzieci nie rozerwą kukły na strzępy.

Drastyczne porównanie genialnie oddaje to, co się dziś dzieje z rządowymi obligacjami PIIGS.  A dokładniej z greckimi CDS (credit default swaps), ubezpieczeniami rządowych obligacji. Ich wysokość zależy od ryzyka, jakie ponosi ubezpieczający, a to zmienia się dziś niemal z godziny na godzinę. Z każdą nową publikacją „Financial Times”, „Le Monde”, „The Telegraph”, „El Paise” ryzyko rośnie lub maleje. Zależenie od tego, czy gazety cytują panią kanclerz, która chce nieść pomoc,  premiera Grecji, który mówi, że jej nie potrzebuje, a może Sarkozyego, który mówi, że i tak nie da. Posiadacze rządowych obligacji wychodzą na rynek w nadziei, że zarobią na różnicy ubezpieczenia. Kupowali obligacje, kiedy były na poziomie 3 proc. wartości pożyczki, dziś są między 4 a 5 proc. i cały czas skaczą. Skaczą, bo JP Morgan czy Goldman Sachs próbują jeszcze bardziej je rozchwiać. Kiedy uznają, że piniata wychyliła się już najbliżej ich kija, kiedy spread, czyli różnica między ubezpieczeniem greckich i niemieckich obligacji, jest optymalnie duży, to kupują CDS-y i natychmiast sprzedają je dalej funduszom hedgingowym. Te zakładają, że wcześniej czy później Unia przyjdzie odkupić od nich cukierki. Wszyscy zarabiają z wyjątkiem samej piniaty – w tym wypadku Grecji, która zostaje z absurdalnie wysoko wywindowanymi kosztami obsługi swoich długów i rozchwianym rynkiem obligacji.

To prawda, że rynek CDS-ów jest szczególnie groźnym instrumentem. Niektórzy porównują to do ubezpieczeń na samochód. Ubezpieczenie jest własnością posiadacza samochodu. Teraz wyobraźmy sobie, że firma ubezpieczeniowa wystawia je na sprzedaż. Kupuje je sąsiad i pierwsze co robi wybija nam szybę, żeby zgarnąć odszkodowanie. My zostajemy z uszkodzonym autem, kosztami naprawy, on z pieniędzmi.  Sporo napisano na temat moralnych aspektów transakcji takimi instrumentami pochodnymi. Rynek derywatów jest brutalny, niesprawiedliwy, ale jest też swoistym bezpiecznikiem. Spekulanci zarabiają najwięcej tam, gdzie mimo wysokiego prawdopodobieństwa niewypłacalności, państwo gwarantuje, że zapłaci odszkodowanie. Spekulanci podnoszą to ryzyko i faktycznie mogą pomnożyć straty rządu, ale mogą też zmusić go do  dewaluacji albo lepszego pilnowania swoich finansów. W przypadku całej UE mówimy o naprawie systemu tak, żeby polityka finansowa była wspólna z polityką każdego z rządów.  Żeby ryzyko załamania finansów w Grecji  nie było większe od załamania w Niemczech. Żeby sąsiadowi nie opłacało się polować na nasz samochód wysokiego ryzyka. To wymaga jednak reform systemowych, o których mówi profesor Reinhart, do jakich  nawołuje Krugman, na jakie liczy prof. Rostowski i jakie proponował Jacques de Larosiere.

Polowanie na spekulantów

Jeżeli dobrze wsłuchamy się w głosy w państwach najwyższego ryzyka PIIGS, to zobaczymy, że nie wszyscy w reformach widzą zbawienie.  Lewicowi politycy w hiszpańskim rządzie za swoje problemy głównie winią spekulantów z Nowego Jorku i londyńskiego City, którzy chcą osłabić euro. Minister finansów Hiszpanii Elena Salgado, w dniu szczytu w Brukseli powiedziała, że zamieszanie na rynku potrwa kilka dni, a później „będziemy mogli działać jak dawniej” . Pytana przez dziennikarzy, czy nie należy jednak pokusić się o jakieś reformy, żeby ratować europejskie finanse i samo euro, odpowiedziała: „Musimy lepiej kontrolować rynki finansowe, a zwłaszcza te derywatywy, żeby znowu  nam coś nie wybuchło”. Żebyśmy nie pomyśleli, że to tylko taki wypadek przy pracy rozgoryczonej pani minister, to zacytuję wcześniejszą wypowiedź samego premiera Hiszpanii. Według Zapatero Komisja Europejska powinna bliżej przyjrzeć się samym spekulantom – „To nie przypadek, że atakują spoza strefy euro”. Niewybredna sugestia, że Ameryka uknuła spisek przeciwko Europie. Wcześniej w podobnym tonie wypowiadał się premier Grecji George Papandreou za kryzys winiąc ludzi  „z ukrytymi złymi motywami”.

Nie bez znaczenia jest to, co dziś  mówią hiszpańscy politycy, bo to oni będą ustalali agendę  na najbliższe pół roku swojej prezydencji w UE. Wśród zgłaszanych już postulatów reform znalazły się ograniczenia dla amerykańskich funduszy inwestycyjnych. Dopuszczane będą tylko spełniające europejskie normy i podporządkowane europejskim organom nadzoru. Co oczywiście może być jednym z wielu kroków na rzecz unifikacji sytemu finansów Europy. Gorzej, jeżeli reformy ograniczą się do zakładania kagańca spekulantom.

Otwarta licencja


Tagi