Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

Rozrzutna Ameryka kontra oszczędna Europa

Europa i Niemcy są przynajmniej współodpowiedzialne za to, że amerykańska gospodarka ciągle ma kłopoty – taki pogląd, rozpowszechniany przez finansistów formatu George'a Sorosa, jest coraz silniej reprezentowany w administracji Baracka Obamy. Tymczasem gdy Ameryka wydaje kolejne pieniądze na walkę z kryzysem, Europa przyzwyczaja się do oszczędności.

Rzecznik Białego Domu Robert Gibbs, publicznie komentując  słabe wyniki gospodarcze USA, mówi, że z Europy wieje „przeciwny wiatr”, który „hamuje rozwój” w Ameryce. Wcześniej jedynie ekonomiści sympatyzujący z obecnym rządem w Waszyngtonie oskarżali Europejczyków o to, że  ich oszczędnościowa polityka niszczy powoli odradzającą się koniunkturę w gospodarce światowej. Czy grozi nam ekonomiczna zimna wojna poprzez Atlantyk?

Amerykańska krucjata przeciw europejskiej polityce gospodarczej trwa już parę miesięcy, choć na początku nie wyglądała szczególnie groźnie. W maju sekretarz skarbu USA Timothy Geithner objeżdżał Stary Kontynent wzywając do kontynuacji programów stymulacyjnych i dalszych wydatków publicznych ożywiających gospodarkę. Europejczycy jednak nie posłuchali tych „dobrych rad” i na szczycie UE w połowie czerwca zdecydowali, że będą prowadzić bardziej restrykcyjną politykę budżetową i zmniejszać długi publiczne. Stało się to krótko przed szczytem G-20 w Toronto, gdzie Barack Obama zamierzał wzywać światowych liderów do większych wysiłków na rzecz ożywienia globalnej koniunktury. Niektórzy w Ameryce zaczęli traktować postępowanie Europejczyków jako wojenną prowokację .

– Jeśli euro nadal będzie się osłabiało i spadnie do kursu parytetowego wobec dolara, zdziwicie się jakie żądania sankcji pojawiają się w amerykańskim kongresie. I ja będę je popierał – ostrzegał w połowie czerwca niemiecką opinię publiczną noblista prof. Paul Krugman, uważany za „nadwornego” ekonomistę Białego Domu. Co prawda jego zdaniem „na razie” należy najpierw zająć się Chińczykami, ale w kolejce nacji szkodzących światowej gospodarce następni są Europejczycy. Ostatecznie w Toronto udało się uniknąć wymiany ognia. Barack Obama i Angela Merkel znaleźli dyplomatyczne formuły, który pozwoliły im zakamuflować różnice ocen w sprawie potrzeb gospodarki światowej. Jak się okazało, nie na długo.

Dziś w Europie oszczędzają niemal wszyscy. Niemcy chcą w ciągu trzech lat zaoszczędzić 80 mld euro, a w 2016 r. zamierzają mieć już zbalansowany budżet. Podobnie ambitni są Francuzi, zaś Brytyjczycy chcą zaoszczędzić ponad 150 mld euro do 2016 r. Prawie co tydzień do tego grona dochodzą kolejne państwa UE. To, że cnota oszczędzania stała się tak modna na Starym Kontynencie, jest w głównej mierze zasługą Angeli Merkel. Na wiosnę tego roku szefowej niemieckiego rządu udało się niemal całkowicie zmienić podejście europejskich przywódców do finansów publicznych, a wykorzystała do tego kryzys w Grecji.

Dziś widać, że opieszałość w udzielaniu pomocy bankrutującym Grekom nie wynikała z braku zdecydowania czy nieudolności  Merkel, lecz była przemyślaną strategią Berlina. Wizja ogłaszających kolejno upadłość europejskich państw tak wystraszyła Europejczyków, że w większym stopniu zaczęli podzielać niemiecki punkt widzenia na przyszłość strefy euro i UE. Niemcy, w których świadomości ciągle żywa jest pamięć o hiperinflacji w czasach Republiki Weimarskiej oraz turbulencjach finansowych po zakończeniu II wojny światowej, zarazili innych swoim strachem przed walutową niestabilnością. Właśnie ta zmiana paradygmatu finansowego w Europie, której dokonali Niemcy, tak bardzo nie podoba się w Ameryce.

Dla Amerykanów znacznie straszniejsze niż inflacja jest widmo bezrobocia. Według najnowszych danych utrzymuje się ono na poziomie 9,7 proc., co przy wysokim zadłużeniu gospodarstw domowych i słabej sieci zabezpieczeń socjalnych martwi rządzących polityków. Tym bardziej że realna jest groźba drugiej fali recesji (double dip). Wbrew oczekiwaniom i utrzymującym się przez ponad rok trendom, nie zwiększyły się zamówienia amerykańskiego przemysłu. Dodatkowo  według badań instytutu Conference Board pogorszyły się nastroje wśród konsumentów za oceanem i ten pesymizm prawdopodobnie będzie jeszcze się pogłębiał. Tym bardziej że amerykańska gospodarka rozwija się coraz wolniej (w I kwartale był to wzrost o 3,7 proc., zaś w drugim już tylko o 2,4 proc.). Fed nie tylko już obniżył prognozy jej wzrostu w 2010 r. do poziomu między 3-3,5 proc., ale przyznał, że jeszcze przez jakiś czas będzie musiał działać poprzez politykę zerowych stóp procentowych. – Kiedy USA musiały podjąć kilka trudnych decyzji, by rozkręcić koniunkturę, Europa zrobiła  bardzo niewiele, co zaszkodziło nam i globalnemu wzrostowi – mówił w tym kontekście w rzecznik Białego Domu Robin Gibbs.

W USA coraz częściej pojawiają się głosy, że Europejczycy i ich nastawione na eksport gospodarki profitują z amerykańskich programów stymulacyjnych, za które płacą podatnicy w USA. Tak uważa m.in. prof. Paul Krugman, laureat nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii oraz stały felietonista „New York Times”. Jednak jego argumentacja jest znacznie bardziej wyrafinowana. Przekonuje on Europejczyków, że ich podejście do finansów publicznych szkodzi nie tylko Ameryce, ale także im samym, zaś finansowa dominacja Niemiec utrudnia życie mniejszym państwom.

– Jeśli Niemcy wydadzą mniej o 80 mld euro, będzie to odczuwalne także w krajach sąsiedzkich. Kurs konsolidacyjny Niemiec tłumi koniunkturę nie tylko u nich samych, ale hamuje również wzrost w innych państwach – mówił w wywiadzie dla dziennika „Handelsblatt”. Podobnego zdania jest George Soros – Europa nie ma do czynienia z kryzysem walutowym czy kryzysem finansów publicznych. To kryzys bankowy i banki powinny zostać dokapitalizowane. Zamiast dusić inflację, Niemcy powinny zgodzić się na podwyżki płac w innych krajach, co pozwoliłoby im złapać oddech – oceniał w tym samym czasie słynny miliarder w wywiadzie dla tygodnika „Die Zeit”.

W opinii Krugmana niemiecka nadwrażliwość w sprawie zagrożenia inflacją sprawiła, że traktat z Maastricht został błędnie skonstruowany, a teraz sprawia, że Europejski Bank Centralny nie może prowadzić bardziej agresywnej polityki pieniężnej, która bardzo pomogłaby europejskiej gospodarce. Jego zdaniem byłoby jeszcze gorzej, gdyby szefem EBC został Niemiec, czyli obecny prezes Bundesbanku Axel Weber.

– On się opiera nawet umiarkowanym zakupom obligacji rządowych przez EBC i martwi się inflacją, kiedy jej nie ma. Wybór Webera to ryzyko dla euro. Przy konserwatywnym prezesie EBC znacznie wzrośnie niebezpieczeństwo, że dojdzie do efektu domina ,od Grecji poprzez Hiszpanię, Portugalię i Włochy. To byłaby katastrofa dla wszystkich – ostrzega Krugman. Co prawda Amerykanin nie wskazał, kto byłby lepszym od Niemca strażnikiem pieniądza Europejczyków (liczącym się konkurentem Webera jest szef włoskiego banku centralnego Mario Draghi), ale zapewne jeszcze to uczyni – ośmioletnia kadencja Francuza Jeana-Claude’a Tricheta kończy się dopiero jesienią 2011 r.

W polemikach z Niemcami zarówno Krugman, jak i Soros nie stronią od argumentów, które nie są czysto ekonomiczne. – Niemcy wpychają swoich sąsiadów w deflację. Grozi to fazą stagnacji, prowadzi do nacjonalizmu, niebezpieczeństw socjalnych i ksenofobii. W ten sposób zagraża to demokracji – oceniał Soros. Takie zarzuty z ust człowieka, który cudem uniknął holokaustu, brzmią niezwykle ostro. Z kolei Krugman w jednym ze swoich felietonów w „New York Timesie” snuł paralele między Angelą Merkel a jednym z ostatnich kanclerzy Republiki Weimarskiej Heinrichem Brüningiem (1930-32), który poprzez swoją ortodoksyjną politykę oszczędnościową zniechęcił Niemców do demokracji parlamentarnej i umożliwił przejęcie władzy przez Adolfa Hitlera.

O ile niemieccy politycy unikają odpowiedzi na zarzuty zza oceanu, to ekonomiści i publicyści w Niemczech wypowiadają się coraz ostrzej. Paul Krugman stał się już negatywnym bohaterem niemieckiej blogosfery. Zdaniem wydawcy tygodnika „Die Zeit” Josefa Joffe  analizy Krugmana są niesprawiedliwe i politycznie umotywowane (w domyśle: stoi za nimi Biały Dom). Jednak podobnie jak inni niemieccy polemiści, Joffe nie wchodzi na grząski teren historiozoficznych rozważań i koncentruje się na ściśle merytorycznej debacie. – Mistrz Obamy i bóg ds.deficit spending, czyli John Maynard Keynes, powinien dodać otuchy Europejczykom. Już w 1937 r. napisał on serię artykułów przeciwko sobie, które ukazały się w „Timesie”. Pisał wtedy, że nadszedł czas, kiedy dalsze wydatki publiczne przynoszą już tylko niewielką korzyść – pisał niedawno Joffe, triumfalnie przytaczając cytaty z tekstów Keynesa, który jest guru nie tylko Obamy, ale i Krugmana.

W Niemczech tylko nieliczni eksperci uważają dziś, że większy deficyt budżetowy może pomóc gospodarce. Bliski organizacjom związkowym Gustav Horn podobnie jak Krugman i Soros argumentuje, że nie nadszedł jeszcze czas na konsolidację budżetu. – Dopiero gdy koniunktura będzie trwała, możemy wziąć się za sanację finansów publicznych – mówił.  Co zaskakujące, częściowo tę keynesowską argumentację podziela przedstawiciel wielkiego biznesu – Michael Heise, główny ekonomista holdingu ubezpieczeniowego Allianz.- Niedoceniamy wpływu wzrostu gospodarczego na wpływy budżetowe i finanse państwa. I to w obu kierunkach – mówił. Przy innej okazji dodawał jednak, że Amerykanie muszą zauważyć, że kryzys w Europie jest kryzysem zaufania i dlatego konieczne jest konsolidacja, by rynki nabrały ufności co do przyszłości euro.

Zdaniem większości niemieckich ekonomistów Europejczycy w przeciwieństwie do USA nie mogą sobie pozwolić na dodatkowe zadłużenia także ze względu na coraz gorszą sytuację demograficzną. Społeczeństwa w UE się starzeją i zwiększanie deficytu nie jest w Europie inwestycją w przyszłość, lecz balastem dla kolejnych pokoleń. Poza tym Amerykanie mają jeszcze dolara i tak długo jak pozostanie on walutą światową, tak długo mogą niemal bez ograniczeń zaciągać pożyczki za granicą i spłacać je w krajowej walucie.

Do swojej obrony Niemcy ściągnęli niedawno zagraniczne posiłki. – Nie można oczekiwać, że wszędzie gospodarka będzie wyglądać tak samo – wsparł ich szef Światowej Organizacji Handlu (WTO) Pascal Lamy. – Możliwe, że amerykański ekonomista Paul Krugman, krytykując rząd w Berlinie, za mało rozumie Niemcy. Niemcy mają inną psychologię niż Amerykanie – wyjaśniał Francuz. W podobny sposób dla niemieckiej prasy wypowiadał były sekretarz skarbu USA W. Michael Blumenthal (ale już bez takich uszczypliwości wobec Krugmana).

W tej transatlantyckiej wojnie na koncepcje ekonomiczne Niemcy nie zadowalają się już defensywą i przechodzą do ataku. Wpływowy niemiecki publicysta Josef Joffe ocenia, że recepty, które przepisują innym Amerykanie, nie działają już nawet u nich samych. Przypominał on niedawno, że w USA po 2000 r. polityka zwiększania deficytu doprowadziła do minimalnego wzrostu, podobnie jak niewiele dała Japonii w latach 90. Czy to antyamerykańska propaganda z Niemiec? Niekoniecznie. Niedawno Edward Glaeser z Uniwersytetu Harvarda zauważył, że nie ma żadnego związku miedzy wydatkami państwa a sytuacją na rynku pracy. Z kolei w zeszłym tygodniu agencja ratingowa Moody´s podała, że rating Aaa dla USA nie jest wcale pewny. Długi w końcu kiedyś trzeba spłacać, a według szacunków ekspertów amerykańskiego Kongresu być może USA w dającej się przewidzieć przyszłości nie będzie miała zrównoważonego deficytu.

W ocenie znanego brytyjskiego historyka Nialla Fergusona. Amerykanie nie mogą uważać , że wobec ich zadłużenia obowiązywać będzie inna logika rynków niż wobec Niemiec czy Europy. – W trudnych czasach inwestorzy wybierają bezpieczne porty dla swoich pieniędzy. Jednak amerykańskie zadłużenie jest dziś tak samo bezpiecznym portem jak Pearl Harbour w 1941 r. – napisał niedawno Ferguson, zadając dotkliwy cios amerykańskiej samoocenie. Czyżby w tej wojnie Europejczycy postępowali rozważniej niż Amerykanie? Na to pytanie odpowiadają twierdząco już nie tylko niemieccy eksperci.

Otwarta licencja


Tagi