Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Do jakiego absurdu można dojść walcząc z emisjami CO2?

Główny na razie pożytek z wielkiej debaty o relacjach człowiek-klimat, to przejawiana coraz powszechniej troska o otoczenie naturalne. Nawet w sferze ostatniej posługi dla bliźniego. Generalnie człowiek, czy żywy i w grupie, czy sam i martwy, szkodzi naturze.
Do jakiego absurdu można dojść walcząc z emisjami CO2?

Naukowcy zabrali się za badanie emisji CO2 na cmentarzach (CC BY-NC-SA mliu92)

Mierniki dwutlenku węgla przekroczyły bramy cmentarne. Nie po to, aby mierzyć dymy ze świec, zniczy i kadzideł. W 2007 roku municypalni zarządcy Centennial Park – cmentarza na peryferiach Adelajdy w stanie Południowa Australia zamówili badanie dotyczące emisji CO2 w procesie kremacji. Wyczytali w nim, że kremacja jednego ciała uwalnia do atmosfery przeciętnie jakieś 160 kg tego gazu, podczas gdy normalny pochówek w ziemi „wzbogaca” atmosferę znacznie mniejszym ładunkiem CO2 (jedyne 39 kg). Twarze dyrektorek i dyrektorów cmentarza wydłużyły się, bowiem studium miało odeprzeć ataki frakcji ekologicznych wskazujących na groźne efekty uboczne kremowania.

W roku finansowym 2009/2010 w Centannial Park pochowano 935 osób, a skremowano 3 471. Zarząd cmentarza sporo zainwestował w krematoria, a trzeba wiedzieć, że wymagają one troskliwego utrzymania. Po 6-8 tysiącach kremacji trzeba np. całkowicie wymienić ceglaną wymurówkę pieca. Dowiadujemy się tego z lektury rocznego raportu, który wykazuje przychody z działalności podstawowej w wysokości ok. 8 mln dolarów australijskich i nadwyżkę z działalności podstawowej wynoszącą 1 mln dolarów australijskich. Dane te przytaczamy, żeby zwrócić uwagę na rzetelne podejście do problemu ze strony władz miejskich.

Zarząd Centennial Park nie był na szczęście zmuszony do podejmowania trudnych decyzji o ograniczeniu liczby kremacji z powodów środowiskowych, bowiem w dalszej części studium pojawiło się objaśnienie, że pielęgnacja grobów ziemnych i ich otoczenia powoduje w następnych latach emisje CO2 sumujące się w ilości przekraczające te 160 kg uwalniane w trakcie kremacji. Kremacja jest zatem ekologicznie OK., a tradycyjny ziemny pochówek byłby bardziej przyjazny dla środowiska, gdyby nie zachodnie umiłowanie porządku i przestrzennego ładu, przejawiające się np. ciągłym strzyżeniem cmentarnych powierzchni trawiastych. Generalnie, wypada tu zaś zauważyć, że człowiek, czy żywy i w grupie, czy sam i martwy, szkodliwy jest.

Niestety, na tym sprawa się nie kończy. Zawsze znajdzie się jakiś nudzący się akurat naukowiec. Tym razem byli to doktor prawa Jeremiah Chiapelli i Ted Chiapelli z Western Carolina University w Cullowhee w Karolinie Północnej. Trzy lata temu zamieścili w Journal of Environmental Health artykuł o popijającej babuni (Drinking Grandma). Nie chodziło przy tym o picie. Zajęli się ci dwaj środowiskowym efektem pochówków, ze szczególnym uwzględnieniem aspektu upiększeń. Zauważyli, że dopiero w latach wojny secesyjnej, z naturalnej troski o uczucia rodzin poległych żołnierzy, rozwinął się za Atlantykiem proceder balsamowania ciał. Chodziło o to, by doczesne szczątki dotarły na rodzinny cmentarz w stanie pozwalającym bliskim na ostatnie spojrzenie i pożegnanie. Ingrediencję balsamiczną stanowił wtedy arszenik. Tak się ten pomysł w Stanach spodobał, że do dziś w szacownych kręgach dać się pochować bez balsamowania, to jak udać się bez fraka na bal do cesarza.

Arszenik zarzucono w końcu XIX wieku. Z oczywistych powodów. Wysoka dostępność powodowała nadumieralność w niektórych środowiskach. Dziś zastępuje go formalina, czyli rozpuszczony w wodzie formaldehyd. Narodowe Stowarzyszenie Mistrzów Ceremonii Pogrzebowych (amerykańskie) podaje, że do jednego balsamowania trzeba zużyć 13 – 13,5 litra tej substancji. Ponieważ balsamowaniu poddawanych jest w USA rocznie ok. 2 mln ciał, to ostatecznie, po jakim czasie, do gruntu trafia w całym kraju nie mniej niż 26 mln litrów trującego płynu. Wniosek płynie z tego taki, że w pobliżu amerykańskich cmentarzy wody gruntowe są raczej nieświeże.

Żeby nie było, że panowie Chiapelli to dziwacy jacyś. Po pierwsze opublikowali swoje dociekania w magazynie zaliczanym do prestiżowych przez Encyclopedia Brittanica, po drugie zaś nie działają w odosobnieniu. The Economist donosi mianowicie, że kremacja powoduje również wzrost obecności rtęci w środowisku. Źródłem emisji są wypełnienia dentystyczne, czyli tzw. plomby. W Wielkiej Brytanii są one podobno odpowiedzialne za 1/5 całkowitej emisji związków rtęci i dlatego wprowadzono przepis zobowiązujący cmentarze do zredukowania do 2012 roku o połowę ilości rtęci uwalnianej w kremacjach.

Kilka lat temu sensację budziła wiadomość o brytyjskiej firmie LifeGem, która proponowała pocieszenie w postaci diamenciku uformowanego z popiołów drogiego zmarłego. Węgiel zawarty w każdym z nas starcza do „wypalenia” diamentu o wadze od 0,1 do ok. 1,5 karata. Firma LifeGem może też wyczarować diamencik z włosów. Ceny zaczynają się od 2 tysięcy funtów za tę drobinę. Jeśli wierzyć zapewnieniom wytwórcy, wyprodukował on już ponad 4 tys. klejnotów.

Strach przed CO2 zmusza do inwencji. W Stapylton, na południe od Brisbane w Queensland, australijską późną zimą, czyli w końcówce europejskiego lata, w 2010 roku zaczął działać pierwszy zakład „wodnej kremacji”. Podobny miał zaraz potem ruszyć na Florydzie. „Wynalazcy” proponują starą jak świat metodę hydrolizy zasadowej, stosowanej od dawna przez rzezimieszków, złoczyńców i gangsterów tyle, że w mniej wyszukany i wzniosły sposób. Ciało umieszczone w odpowiedniej kapsule zalewane jest wodą z dodatkiem najsilniejszej zasady – wodorotlenku potasu i podgrzewane. Po paru godzinach powstaje sam płyn, który po odparowaniu zamieni się w garstkę białawego niby-popiołu. Podobno wodna kremacja przynosi czterokrotne zmniejszenie emisji CO2 w porównaniu z kremacją termiczną.

Inna nowinka, czerpiąca wprost ze sztuczek fizyków dla dzieci, pochodzi ze Szwecji i znalazła już ponoć zwolenników w Wielkiej Brytanii oraz Korei Południowej. Ta sztuczka to zmrożenie pięknej, świeżej róży i jej rozpad na kawałeczki po lekkim stuknięciu. Tu mrozi się co innego. Najpierw ciało jest zanurzane w ciekłym azocie, a potem potrząsane, aż nie rozpadnie się na drobiny. Z drobin tych wyparowuje woda i usuwane są metale ciężkie, np. wspomniana rtęć. Taka pozostałość może trafić do płytkiej mogiły i po jakimś roku zamieni się w kompost. Mnie osobiście ten sposób przeobrażenia – w swoim czasie – mógł zainteresować.

Zmiany klimatyczne to kwestie grobowo poważne. Żeby uzupełnić temat o dane finansowe, to czerpiąc z kwerendy panów Chiapelli informujemy za panami Harringtonem i Kryńskim (The effect of state funeral regulations on cremation rates: Testing for demand inducement in funeral market, Journal of Law & Economics, 45, 199), że na początku XXI wieku rynek pogrzebowy w USA miał wartość około 13 mld dolarów rocznie. Polski rynek funeralny jest wart prawdopodobnie nie mniej niż 2,5 mld zł. (385 tysięcy zgonów w 2009 roku razy 6 tys. zł zasiłku pogrzebowego to 2,31 mld zł.). O lepsze wyliczenia trudno. Aktualny raport roczny zarządcy cmentarza pod Adelajdą znalazłem po 2 minutach starań. Poszukiwania w sieci jakiegokolwiek sprawozdania Zarządu Cmentarzy Komunalnych (ZCK) w Warszawie przerwałem po pół godzinie. Na stronie ZCK jest informacja, że na Wólce Węglowej pochowano m.in. Jana Himilsbacha. Podano numer kwatery. Gdy jednak wpisać jego dane do internetowej wyszukiwarki pochowanych, okazuje się, że system nie potrafi wskazać jego grobu. A co z rtęcią na Wólce?

Naukowcy zabrali się za badanie emisji CO2 na cmentarzach (CC BY-NC-SA mliu92)

Otwarta licencja


Tagi