Autor: Sebastian Stodolak

Dziennikarz, filozof, muzyk, pracuje w Dzienniku Gazecie Prawnej.

Pandemia może zmienić „Big Pharmę” na dobre

Pandemia koronawirusa ujawniła w sposób wyraźny różne słabości branży farmaceutycznej, ale – dzięki pandemii – być może pojawiła się szansa na uzdrowienie sektora.
Pandemia może zmienić 'Big Pharmę” na dobre

Nie warto chyba w szczegółach opisywać, z czym “zwykłemu Kowalskiemu” kojarzą się koncerny farmaceutyczne. Wystarczy powiedzieć, że mniej więcej z tym, co obrazowo przedstawia w swoich filmach Patryk Vega: zarabianiem kosztem zdrowia pacjentów i z użyciem nieetycznych metod. Istnieje powszechne przekonanie, że farmacji nie zależy na leczeniu chorób, wręcz przeciwnie – tłamsi ona rozwój nowych, skutecznych lekarstw. Bo jak miałaby zarabiać na wyleczonej chorobie?

W opowieściach o “Big Pharmie” jest dużo ubarwień i przeinaczeń, ale jedno jest prawdą: dzisiaj inwestowanie w nowe leki już się niemal nie opłaca. Szacuje się, że o ile jeszcze trzy dekady temu, zwrot z nowego medykamentu wynosił ok. 25-30 proc, o tyle dzisiaj wynosi ok. 3-5 proc. i wciąż spada. Co się stanie, jeśli ta marża całkowicie zaniknie?

Chów wsobny

Pandemia koronawirusa pozwala świeżym okiem spojrzeć na problemy branży farmaceutycznej. Sprawia, że są lepiej widoczne, gdyż zaburza „tradycyjny” model zarabiania oparty na sprzedawaniu ludziom tego samego, tyle że w nowych opakowaniach. O zmniejszaniu się liczby nowych, naprawdę oryginalnych lekarstw piszą Joshua Krieger, Danielle Li i Dimitris Papanikolaou w artykule „Missing Novelty in Drug Development” („Brakuje nowości w tworzeniu leków” – tłum. red.) z 2019 r. Przeanalizowali 64 tys. różnych lekarstw i doszli do wniosku, że te, które dzisiaj reklamuje się jako nowe, coraz częściej są tylko wariantami już dostępnych na rynku środków. Naukowcy nazywają je lekami typu “me-too” (ja też – tłum. autora), jeśli mowa o prostej kopii oraz “me-better” (ja lepiej – tłum. autaro), jeśli mowa o wersji z niewielkimi ulepszeniami. Okazuje się, że obecnie co 6. preparat w fazie testów ma w 80 proc. strukturę podobną do innych leków. Przykład: Mevacor, preparat leczący zaburzenia metabolizmu, w 1987 r. przypominał swoich poprzedników w 25 proc. W październiku 1991 pojawił się lek na to samo schorzenie – Pravachol, do tego, co już jest dostępne na rynku w 61 proc. Dwa miesiące później wypuszczono Zocor. Podobieństwo – 82 proc.

Rynek farmaceutyczny przypomina dzisiaj chów wsobny. Jak jednak przekonać ludzi do kupna leku A, skoro B i C są właściwie tym samym? To zależy od kraju.

W USA i w Nowej Zelandii reklamy leków na receptę można kierować bezpośrednio do konsumentów, dlatego koncerny inwestują w taki marketing, wychodząc z założenia, że skoro realnych różnic nie ma, trzeba je wymyślić. To kosztuje. Jak podaje Lisa Schwartz i Steven Woloshin w pracy “Medical Marketing in US” („Medyczny marketing w USA” – tłum. red.), całkowite wydatki reklamowe na rynku amerykańskim wzrosły z 17,7 mld dolarów w 1997 r. do 30 mld w 2016 r.

Reszta świata ogranicza reklamy leków lub wprost ich zakazuje. Koncerny muszą sobie jakoś radzić, skoro pacjent jako konsument nie jest do końca suwerenny. Stąd bierze się np. powszechna praktyka uzależniania od siebie lekarzy, a właściwie korumpowania ich, by wypisywali pacjentom konkretne leki.

Strach przed nowością

Dlaczego jednak koncerny nie inwestują w nowe leki, tylko w generyki? Nie da się wskazać jednej przyczyny takiego stanu rzeczy, ale elementem niemal każdego możliwego wyjaśnienia jest strach. Strach przed nowością.

Inwestycja w oryginalny lek to koszt minimum miliarda dolarów i nawet kilkanaście lat testów.

To może wydawać się nieracjonalne. Dlaczego Big Pharma miałaby bać się inwestycji w nowe leki (nazywa się je “first-in-class”), skoro te przynoszą o 15-35 proc. większe zyski niż leki “me-too” i “me-better”? Częściowo dlatego, że wyższy zwrot dotyczy tylko tych leków, które uda się wpuścić na rynek, a ryzyko, że się nie uda jest olbrzymie. Fazę badań laboratoryjnych (przedklinicznych) przechodzi zaledwie ok. 1 proc. preparatów, a trwa nawet 4 lata. Potem są trzyetapowe badania kliniczne, których procedury określa regulator. Etap pierwszy ma potwierdzić skuteczność leku. Etap drugi określa dawkowanie. Dopiero etap trzeci to badania na istotnej liczbie ludzi, mające zbadać wpływ leku na zdrowie większej populacji. Nie jest trudno się domyślić, że im nowsza struktura chemiczna leku, tym trudniej o pomyślne przejście wszystkich etapów. Np. na drugim etapie badań klinicznych, który trwa do dwóch lat, odpada ok. 70 proc. nowatorskich leków. Inwestycja w oryginalny lek to koszt minimum miliarda dolarów i nawet kilkanaście lat testów. Krieger, Li i Papanikolaou zauważają, że wysokie ryzyko inwestycji w nowy lek generuje w koncernach farmaceutycznych niepewność, co do przyszłych przepływów finansowych. Nie sposób ex ante oszacować dokładnie kosztu takiej inwestycji i wykluczyć wariantu, w którym wymusi ona zewnętrzne finansowanie. Inwestycje w leki typu “me-too”, chociaż też do tanich nie należą, są znacznie bardziej przewidywalne, zarówno pod względem czasu trwania, jak i tego, czy w ogóle wejdą na rynek. Nie generują nadzwyczajnych kosztów.

Menedżer odpowiedzialny np. za badania leków onkologicznych ma przydzielony przez centralę firmy budżet. Jeśli podejmie się ryzykownego projektu, który nie wypali, będzie musiał szukać dodatkowego finansowania, żeby jego departament mógł działać. Świadomy tego ryzyka wybiera bezpieczniejsze projekty, żeby nie musieć tłumaczyć się zarządowi z porażki. Zdaniem badaczy, menedżerowie mogą więc wybierać maksymalizację swojej użyteczności dla firmy, a nie maksymalizację wartości dla udziałowców. Jak widać w normalnych czasach gorsza waluta (wtórne leki) wypiera lepszą (leki oryginalne). Ale dzisiaj czasy nie są normalne. Pandemia wywołuje rynkowe szoki, w większości branż negatywne. Zerwany łańcuch dostaw zaburza produkcję, niepewni konsumenci ograniczają popyt. Apetyt na ryzykowne projekty maleje.

Pozytywnie zszokowani

Wpływ pandemii na przychody, produkcję i zyskowność w branży farmaceutycznej nie jest jednak jednoznaczny. Z jednej strony na pewno oddziałuje negatywnie na łańcuchy dostaw. Np. produkcja substancji czynnych, kluczowego składnika leków, spadła w Chinach o 10-20 proc. Skoro spada produkcja półproduktu, spada jego eksport, a to zaburza produkcję produktu finalnego. Jednym z głównych odbiorców substancji czynnych z Chin są Hindusi, którzy z kolei w aż 50 proc. zaspokajają zapotrzebowanie Amerykanów na leki generyczne. Produkcja generyków spada, w Stanach pojawiają się niedobory lekarstw, a agresywne podniesienie cen, które mogłoby uratować przychody, to ruch w czasach pandemii z różnych, w tym politycznych, powodów szczególnie ryzykowny.

Wyniki finansowe największych koncernów farmaceutycznych z pierwszego kwartału tego roku są całkiem niezłe. Szwajcarski gigant Roche zanotował 7 proc. wzrost sprzedaży (rdr), Johnson & Johnson 3 proc., Novartis 11 proc. GlaxoSmithKlain 19 proc., AstraZeneca 16 proc.

Z drugiej strony w czasach, gdy tematem przewodnim rozmyślań 8 mld Ziemian jest dzisiaj głównie ich własne zdrowie, należy się spodziewać wzrostu popytu na różnego typu medykamenty. Łańcuchy dostaw mogą być pozrywane, dystrybucja zaburzona, ale firmy, które przezwyciężą te trudności zgarną olbrzymią premię. I wiele firm to robi. Wyniki finansowe największych koncernów farmaceutycznych z pierwszego kwartału tego roku są całkiem niezłe. Szwajcarski gigant Roche zanotował 7 proc. wzrost sprzedaży (rdr), Johnson & Johnson 3 proc., Novartis 11 proc. GlaxoSmithKlain 19 proc., AstraZeneca 16 proc. Wzrostom obrotów oczywiście towarzyszą wzrosty dochodu.

Innowacyjne pogawędki nie pomagają innowacyjności

Pandemia – przynajmniej w początkowej fazie, gdy konsumenci i rządy zaopatrywali się w leki w panice i na wszelki wypadek – wywarła pozytywny wpływ na przychody wielu firm. Chociaż ten dodatkowy zarobek nie pochodzi ze sprzedaży nowych, przełomowych leków, to może przełożyć się na ich powstanie. Krieger, Li i Papanikolaou piszą, że pozytywne szoki, które wzmacniają obroty w branży farmaceutycznej przekładają się na podejmowanie większego ryzyka w badaniach nad nowymi lekami. I to nie tylko w tych dziedzinach, w których owe szoki występują.

Jeśli np. szok dotyczy leków dla osób starszych, firmy będą więcej inwestowały w nowe leki dla osób młodszych. Oczywiście, żeby to zjawisko było trwałe, nie wystarczy jednorazowy krótki szok. Firmy muszą mieć silną pozycję finansową także w przyszłości. I wygląda na to, że będą miały. Rządy ogłaszają kolejne rundy finansowania badań nad lekami i szczepionką na COVID-19. Każdy, kto wynajdzie odpowiednie medykamenty może spodziewać się ofert kupna z całego świata. Pojawiają się też propozycje, by wprowadzić rządowe programy nagród dla najbardziej innowacyjnych firm. Jaspreet Pannu, lekarka i ekspertka od epidemii, w artykule “Running ahead of Pandemics: Achieving In-Advance Antiviral Drugs” („Biegnąc przed pandemią: wcześniejsze zdobycie antywirusowego leku” – tłum. red.) pisze, że odpowiednio wysokie (mowa o milionach dolarów) nagrody mogłyby skłonić firmy do opracowania lekarstw nawet na jeszcze nieistniejące choroby. Farmacja jest bowiem w stanie wymyślać leki zwalczające nie tylko pojedyncze wirusy, ale całe rodziny wirusów o pandemicznym potencjale, takie „leki na wszelki wypadek”, ale potrzebuje bodźców finansowych. Bez nich nikt nie zainwestuje w coś, na co popyt może się nigdy nie zmaterializować, a przyznawane już na wczesnych etapach badań klinicznych nagrody zdaniem Pannu wyśmienicie się do tego nadają.

2xP

Przekonanie, że innowacyjność firm rośnie, gdy rośnie pewność stabilnego przychodu, nie jest intuicyjne. Jeśli mamy gwarancję, że nasz biznes będzie się kręcił sprawnie, bez specjalnych wysiłków z naszej strony, po co je w ogóle podejmować? Ta kontrintuicyjność nie jest przypadkowa. Pod wieloma względami branża farmaceutyczna nie przypomina tradycyjnych firm, które zwiększają swój zysk, oferując coraz lepsze i nowsze produkty. Bayer to nie Mercedes.

Decydują o tym dwa słowa zaczynające się na P. Procedury i patenty. Wspomniałem już o czasochłonności procedur zatwierdzania leków do obrotu. W dużej mierze jest uzasadniona – lepiej dobrze przetestować dany lek niż dopuścić do masowego obrotu śmiercionośną tabletkę. Czym innym jest ostrożność uzasadniona naukowo, a czym innym ostrożność biurokratyczna. Ta pierwsza każe redukować ryzyko ze świadomością, że jego całkowita redukcja jest niemożliwa. Uznaje zatem dopuszczalny margines ryzyka – dlatego opis każdego leku ma w rubryce “skutki uboczne” kilka punktów.

Podążaj za pieniędzmi

Biurokratyczna ostrożność ma natomiast charakter absolutny – jej celem jest całkowite wyeliminowanie ryzyka. Czy z dbałości o zdrowie? Nie. Z dbałości o posady urzędników. Urzędnik kalkuluje (choć raczej nieświadomie) i zakłada, że “istnieje 0,0001 proc. ryzyka, że lek A będzie szkodliwy. Jeśli tak będzie, to obarczą mnie winą za dopuszczenie go do obrotu. Lepiej dmuchać na zimne.” Mechanizmy biurokratycznej ultra ostrożności w kwestii zdrowia publicznego opisywał w swoich artykułach już Milton Friedman, np. w „Barking Cats” („Szczekające koty” – tłum. red.) z 1973 r.

Agencje dopuszczające leki do obrotu mają z definicji charakter biurokratyczny, choć pozują na naukowe. Ostrożność uzasadniona naukowo jest wzmacniana ostrożnością biurokratów. W efekcie procedury testowania leków są nieustannie zaostrzane, co podnosi koszty inwestycji i zmniejsza konkurencję w branży (małych nie stać), Leki ratujące życie wchodzą do obrotu później niż mogłyby. Skutki są opłakane – dwuletnie opóźnienie w dopuszczeniu do obrotu terapii trombolitycznej (leczenie zakrzepów) spowodowane przez amerykańską FDA (Agencję Żywności i Leków) przełożyło się na ok. 22 tys. zgonów. A to tylko jeden z przykładów. Niestety ofiary toksycznej tabletki widać, a ofiar braku dostępu do leków nie. Biurokracja może więc je spokojnie ignorować.

Jeśli chodzi o patenty, to i one mają swoje uzasadnienie. Gdyby nie można było opatentować nowego leku, zyski producenta znacząco by spadły, bo natychmiast po rozpoczęciu sprzedaży inne firmy kopiowałyby na potęgę. Patent to bodziec do podejmowania działań badawczych. Przynajmniej w teorii.

Prawa związane z ochroną własności intelektualnej są dzisiaj zbyt skomplikowane i zbyt restrykcyjne.

W praktyce jest mniej różowo. Jak zwraca uwagę ekonomista Alex Tabarrok, prawa związane z ochroną własności intelektualnej są dzisiaj zbyt skomplikowane i zbyt restrykcyjne, co w efekcie sabotuje ich teoretyczną funkcję. Powstaje np. problem “żyły złota”. Załóżmy, że firma X produkuje i patentuje całkiem oryginalny lek. W teorii jest chroniony, w praktyce inne firmy i tak wkrótce zaczynają go imitować z drobnymi udoskonaleniami i zmianami (leki me-too i me-better), obniżając zysk firmy X. Możliwe więc, że patent sam z siebie nie daje wystarczającego bodźca do innowacyjności (nowy lek powstałby także i bez patentu), a jego jedyną funkcją jest rozłożenie w czasie utraty przewagi konkurencyjnej. Z kolei dla firm-imitatorów ominięcie ochrony patentowej wciąż jest kosztem, który warto ponieść. Powstaje więc przewrotna zachęta (perverse incentives) do tego, by inwestycje w badania i rozwój były w praktyce inwestycjami w badania nad finezyjnym kopiowaniem tego, co już istnieje. I tak dzieje się z dużą częścią 150 mld dolarów inwestowanych rocznie w farmaceutyczne B+R. Tabarrok zauważa, że prawo patentowe należałoby osłabić, by zmniejszyć koszty produkcji generyków. Wówczas branża mogłaby zaoszczędzone zasoby przeznaczyć na leki innowacyjne.

Twórcza destrukcja status quo

Na szczęście, pandemia może pomóc rozwiązać problemy z oboma P. Świat nie może sobie pozwolić na to, by lek na COVID-19 powstał dopiero za 10 lat. Dotarło to nawet do biurokratów. W końcu zagrożenie dotyczy także ich. Dlatego większość rządów i regulatorów upraszcza procedury związane z poszukiwaniem i zatwierdzaniem nowych lekarstw. FDA stworzyła specjalne, przyśpieszone ścieżki testów dla leków związanych z koronawirusem. Nagle okazało się, że urzędnicy mogą być dostępni 24 godziny na dobę, a innowatorzy nie muszą ubiegać się o audiencję. Pozwolono także na swobodniejsze modyfikacje lekarstw będących już w fazie testów. Jeśli coś nie działa, można na bieżąco naprawiać, zamiast od razu wyrzucać do kosza cały projekt. Zmieniają i usprawniają się także same firmy farmaceutyczne. Setki przedsiębiorstw szukają leków na COVID-19, co oznacza, że setki muszą jednocześnie uruchomić badania kliniczne. To wymusza konkurencję o zasoby, a dokładniej rzecz biorąc o ludzi, którzy mają w nich uczestniczyć. Trzeba ich szukać na całym świecie. I tak np. testy kliniczne selinexoru, który ma być wykorzystywany do leczenia pacjentów z ostrymi objawami COVID-19, będą prowadzone jednocześnie w Wielkiej Brytanii, Włoszech, Francji, Hiszpanii, Niemczech i Austrii. Obróbka danych w ramach takich badań musi przyspieszyć i przyspiesza dzięki analizie big data i sztucznej inteligencji (AI). Dzisiaj na AI wydaje się w farmacji niecałe pół miliarda dolarów rocznie. W ciągu pięciu lat wydatki te mają przekroczyć dwa miliardy. A patenty?

Nadeszły nowe czasy i prawa patentowe niczego już nie gwarantują. W razie potrzeby rządy i tak, na mocy specustaw, przejęłyby chronione nimi leki.

Niektóre firmy myślą jeszcze starymi kategoriami, przede wszystkim chcą ubiec innych w dostarczeniu rozwiązania i opatentować je, zgarniając kokosy. Np. w marcu firma Gilead przejęła i zabezpieczyła prawa do Remdesiviru, leku, który dawniej stosowano w leczeniu eboli, a który dzisiaj (być może) nadaje się także do leczenia objawów COVID-19. Cel był jasny: móc dyktować dowolną cenę. Opinia publiczna się oburzyła, firma uległa presji i zrzekła się swoich roszczeń. Inna firma, AbbVie, która była w posiadaniu leku Kaletra (stosowany do terapii HIV, ale również może przydać się do walki z koronawirusem) w marcu zrzekła się dobrowolnie wszystkich praw do niego. Jej szefostwo zrozumiało, że nadeszły nowe czasy i prawa patentowe niczego już nie gwarantują. W razie potrzeby rządy i tak, na mocy specustaw, przejęłyby chronione nimi leki. W zrozumieniu tego szefom AbbVie pomógł rząd Izraela, który skorzystał z receptury Kaletry za darmo i bez konsultacji, jeszcze zanim firma zrzekła się swoich praw.

Wartość życia w trakcie pandemii

Markus Scholz i N. Craig Smith na łamach “MIT Sloan Management Review” w artykule: “In the Face of a Pandemic, Can Pharma Shift Gears?” (‘W obliczu pandemii: Czy firmy farmaceutyczne zmienią bieg?” – tłum.red.) zauważają, że dzisiaj konkurencja między koncernami lekowymi musi być zastąpiona współpracą. Co to znaczy w praktyce? Otwarty dostęp do wyników badań, wspólne testy i proces produkcji oraz odejście od standardowych metod wyceny leków. Nie są to tylko postulaty. To już się dzieje.

Chociaż Big Pharma jest wciąż zbyt mocno skoncentrowana na zdobyciu przewagi nad konkurencją, to wydaje się bardziej otwarta. Największe firmy, w tym Roche, Sanofi, Johnson & Johnson, zadeklarowały, że będą dzielić się zasobami oraz danymi z badań klinicznych z rządami i będą sobie pomagać w zwiększaniu zdolności do przeprowadzania takich badań. Scholz i Smith zwracają uwagę, że firmy będą musiały współpracować także, gdy wynajdą już nowy lek, bo jeden koncern nie jest w stanie wyprodukować wystarczająco szybko szczepionki dla całego świata.

Jeśli zmiany regulacyjne wprowadzone przez rządy w zakresie procedur zostaną z nami na trwałe i obejmą także inne leki niż tylko te związane z COVID-19, prawo patentowe zostanie zrewidowane i dostosowane do praktyki, a firmy farmaceutyczne wyzbędą się dawnych przyzwyczajeń, to pandemia może doprowadzić do wzrostu innowacyjności zasiedziałej i kiszącej się we własnym sosie branży. To wielkie pocieszenie. Dziś ludzie umierają na COVID-19, ale w przyszłości być może powstanie więcej nowych, lepszych lekarstw, które będą ludzi ratować. Pandemia otwiera drogę do tego.

 

Otwarta licencja


Tagi