Krugman: to przez ekonomistów

Ekonomiści nie potrafią dziś zapobiegać krachom. Dlatego potrzebna jest nowa ekonomia.

Jak ekonomiści mogli aż tak się pomylić?

I. Biorąc piękno za prawdę

az być może trudno w to uwierzyć, ale jeszcze nie tak dawno ekonomiści gratulowali sobie z powodu sukcesów, które – jak wtedy wierzyli – sprawdzały się zarówno w teorii, jak i w praktyce i miały oznaczać złoty wiek dla całej profesji. Jeśli chodzi o stronę teoretyczną, oznaczało to rozstrzygnięcie wewnętrznych dyskusji i sporów. Dlatego też, w wygłoszonym w 2008 roku wykładzie zatytułowanym „Stan makro” (odnoszącym się do makroekonomii studium problemów o szerokim zasięgu, takich jak recesje), Olivier Blanchard z MIT (Instytut Technologii w Massachusetts),  będący obecnie głównym ekonomistą Międzynarodowego Funduszu Walutowego, ogłosił, że „makroekonomia ma się świetnie”. Powiedział też, że problemy ubiegłych lat zostały już rozwiązane i dodał, że „ogólna wizja jest teraz o wiele bardziej spójna”. Jeśli zaś chodzi o praktykę, ekonomiści wierzyli, że mają wszystko pod kontrolą: „najważniejszy problem, czyli kwestia zapobiegania depresjom, został rozwiązany” – zadeklarował Robert Lucas z uniwersytetu w Chicago w swoim przemówieniu z 2003 roku, skierowanym do Amerykańskiego Stowarzyszenia Ekonomicznego. W 2004 roku Ben Bernanke, były profesor uniwersytetu Princeton, a obecnie prezes Systemu Rezerwy Federalnej Stanów Zjednoczonych, wychwalał „wielkie umiarkowanie” w gospodarce poprzednich dwóch dekad, które częściowo przypisywał poprawie sposobu prowadzenia polityki gospodarczej.

Jednak w zeszłym roku wszystko się posypało.

Niewielu ekonomistów przewidziało nadchodzący kryzys, choć ta niezdolność przewidywania okazała się najmniej istotnym problemem. Poważniejszym błędem było niedostrzeganie możliwości wystąpienia katastrofalnej w skutkach zawodności gospodarki rynkowej. W złotym wieku ekonomiści specjalizujący się w finansach zaczęli wierzyć w to, że rynki są z natury stabilne, co więcej, że akcje i pozostałe aktywa są zawsze prawidłowo wyceniane. W powszechnie stosowanych modelach nie było niczego, co mogłoby wskazywać na zbliżające się zeszłoroczne załamanie gospodarcze. Tymczasem specjaliści w dziedzinie makroekonomii nie byli już tak jednogłośni. Podzielili się oni na dwa obozy, z których jeden utrzymywał, że gospodarki wolnorynkowe nigdy nie zbaczają z dobrego kursu, a drugi twierdził, że zboczenie z kursu jest możliwe, ale na drogę prowadzącą do dobrobytu w każdej chwili pomoże nam wrócić wszechmocny System Rezerwy Federalnej. Żadna z ze stron nie była przygotowana na sytuację, w której gospodarka zboczyła z drogi pomimo wielkich wysiłków starającego się utrzymać ją w ryzach Systemu Rezerwy.

W wyniku wybuchu kryzysu rysy i pęknięcia w dziedzinie ekonomii stały się bardziej niż kiedykolwiek widoczne. Lucas twierdzi, że plan stymulacyjny administracji Baracka Obamy to „tandetna ekonomia”. Wtóruje mu, również pracujący na uniwersytecie w Chicago, John Cochrane, dodając, że jest to ekonomia bazująca na „bajkach”. W odpowiedzi na te zarzuty Brad DeLond z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley napisał o „intelektualnym upadku” szkoły chicagowskiej, a ja osobiście skrytykowałem ją, pisząc, że kształci ekonomistów rodem z głębokiego średniowiecza makroekonomii, kiedy to cała z trudem zdobyta wiedza na jej temat została zapomniana.

Co się stało z ekonomiczną profesją? I co stanie się z nią w przyszłości?

Moim zdaniem ekonomia trochę się pogubiła, ponieważ ekonomiści wzięli piękno w postaci imponujących wzorów matematycznych za prawdę. Aż do czasu Wielkiego kryzysu większości ekonomistów kapitalizm jawił się jako system bliski ideałowi lub wręcz idealny. Choć wizja ta nie miała pokrycia w rzeczywistości – wystarczy wspomnieć o panującym w tym czasie ogromnym bezrobociu – w miarę upływu czasu wspomnienia z Wielkiego kryzysu zamazywały się, a ekonomiści ponownie zaczynali wychwalać stary, wyidealizowany system gospodarczy, w którym racjonalne jednostki współdziałają w ramach doskonałych rynków, tym razem atrakcyjnie przybranych w skomplikowane równania matematyczne. Ten ponowny flirt z wyidealizowanym rynkiem gospodarczym był częściowo reakcją na zmiany na scenie politycznej, a częściowo odpowiedzią na system bodźców finansowych. Jednak, o ile urlopy naukowe udzielane przez Hoover Institution czy perspektywy objęcia posady na Wall Street też odegrały tu rolę, podstawową przyczyną porażki ekonomistów była chęć zaprezentowania tego kompleksowego, świetnie prezentującego się na płaszczyźnie intelektualnej podejścia, które dawało im możliwość popisania się swoją biegłością w dziedzinie matematyki.

Niestety, konsekwencją tej wyidealizowanej i złagodzonej wizji gospodarki było zignorowanie przez większość ekonomistów wszystkiego, co mogło pójść niezgodnie z planem. Przymykali oni oczy na fakt, że ludzka racjonalność ma swoje ograniczenia, co może z kolei prowadzić do pojawienia się baniek spekulacyjnych i bankructw, na problemy instytucji, które wymykały się spod kontroli, na niedoskonałości rynków, zwłaszcza finansowych, które w każdej chwili mogły spowodować nagły i niespodziewany kryzys systemu rządzącego gospodarką, czy wreszcie na niebezpieczeństwo sytuacji, w której tworzący przepisy i regulacje sami nie wierzą w ich działanie.

Jeszcze trudniej jest ocenić, jaka będzie przyszłość ekonomicznej profesji. Możemy być jednak pewni, że ekonomiści będą musieli nauczyć się żyć w warunkach pewnego bałaganu. Mówiąc inaczej, będą musieli przyjąć do wiadomości znaczenie irracjonalnego, czasem nieprzewidywalnego zachowania rynków z ich często idiosynkratycznymi wadami oraz zaakceptować fakt, że do ładnie brzmiącej ekonomicznej „teorii wszystkiego” jeszcze długa droga. W praktyce będzie to oznaczało ostrożniejsze rady w dziedzinie polityki gospodarczej oraz mniejszą chęć do naruszania systemów chroniących gospodarkę w wierze, że rynki są w stanie same rozwiązywać wszystkie pojawiające się problemy.

II. OD SMITHA DO KEYNESA I Z POWROTEM

Stworzenie ekonomii jako odrębnej dziedziny nauki przypisuje się zwykle Adamowi Smithowi, autorowi wydanego w 1776 roku „Bogactwa narodów”. W ciągu kolejnych 160 lat powstało wiele teorii ekonomicznych, których myślą przewodnią było hasło „ufaj rynkowi”. Owszem, ekonomiści przyznawali, że istnieją przypadki, w których rynki mogą zawieść – najważniejszy przykład to tzw. efekty zewnętrzne, czyli sytuacja, w której ludzie narzucają innym koszty, których sami tak naprawdę nie ponoszą (chodzi tu o dziedziny takie jak korki komunikacyjne czy zanieczyszczenie środowiska). Jednak podstawowe założenie neoklasycznej ekonomii (nazwanej tak na cześć teoretyków późnodziewiętnastowiecznych, którzy rozwinęli teorie klasyków) było jednoznaczne: powinniśmy pokładać wiarę w systemie rynkowym.

Wiara ta została całkowicie zachwiana z chwilą nadejścia Wielkiego kryzysu. Jednak, nawet w obliczu całkowitej klęski, niektórzy ekonomiści obstawali przy teorii, że niezależnie od tego, co się dzieje, gospodarce trzeba ufać. „Kryzysy to nie samo zło”, stwierdził w 1934 roku Joseph Schumpeter. Tak, w 1934 roku! Są one, jak twierdził, po prostu „formą czegoś, co musi mieć miejsce”. Większość ekonomistów wybrała jednak inną drogę do próby zrozumienia i zapobieżenia kryzysom w przyszłości. Zwrócili się mianowicie ku poglądom Johna Maynarda Keynesa.

Wbrew temu, co można na jego temat usłyszeć, Keynes nie był zwolennikiem gospodarki kontrolowanej przez rząd. Swoją analizę sytuacji, zawartą w wydanym w 1936 roku dziele „Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza”, opisał jako „umiarkowanie konserwatywną w podejściu”. Keynes chciał poprawić system kapitalistyczny, a nie zastąpić go innym. Podważył jednak podejście, które przyjmowało, że gospodarki wolnorynkowe są w stanie funkcjonować bez nadzoru. Jednocześnie ze szczególną pogardą odniósł się do rynków finansowych, które postrzegał jako zdominowane przez krótkowzroczne spekulacje, nie baczące na fundamentalne zasady. Nawoływał też do aktywnej interwencji rządowej: drukowania większej ilości pieniędzy oraz, w razie konieczności, zapewnienia dużych funduszy na roboty publiczne celem zwalczenia bezrobocia w okresie zapaści gospodarczej.

Trzeba też pamiętać, że Keynes nie poprzestał na wygłaszaniu pustych zapewnień. Jego „Ogólna teoria” to głęboka i szczegółowa analiza, która była w stanie przemówić do najlepszych młodych ekonomistów tamtej epoki. Niemniej jednak historia ekonomii ostatniego półwiecza pokazuje, że mamy raczej do czynienia z odstąpieniem od teorii Keynesa i powrotem do neoklasycyzmu. Odrodzenie się neoklasycyzmu zostało zapoczątkowane przez Miltona Friedmana z uniwersytetu w Chicago, który już w 1953 roku utrzymywał, że neoklasyczny model ekonomii działa bardzo dobrze i można opisać go jako „zarówno owocny, jak i godny zaufania”. Ale w takim razie co z kryzysami?

Kontratak Friedmana przeciwko Keynesowi rozpoczął się od doktryny zwanej monetaryzmem. Monetaryści w zasadzie zgadzali się z poglądem, że gospodarka rynkowa potrzebuje zaplanowanej stabilizacji. „Teraz wszyscy jesteśmy keynesistami” – powiedział kiedyś Friedman, choć później twierdził, że cytat był wyrwany z kontekstu. Monetaryści utrzymywali jednak, że bardzo ograniczona, określona forma interwencji rządowej – mianowicie zalecenie bankom centralnym, aby utrzymywały stałe tempo wzrostu krajowej podaży pieniądza, sumy gotówki w obiegu i depozytów bankowych – to wszystko, czego potrzeba, żeby zapobiec kryzysom. Friedman i Anna Schwartz, z którą współpracował, słyną ze stwierdzenia, że gdyby Rezerwa Federalna wykonała właściwie swoje zadanie, Wielki kryzys nigdy by się nie wydarzył. W późniejszych latach Friedman stanowczo sprzeciwiał się zamierzonym działaniom rządu mającym na celu zmniejszenie bezrobocia do stanu poniżej „naturalnego” poziomu (obecnie uważa się, że w Stanach Zjednoczonych wynosi on około 4,8 procent). Przewidywał, że zbyt ekspansywna polityka doprowadzi do jednoczesnego wystąpienia inflacji i wysokiego bezrobocia, co znalazło potwierdzenie w stagflacji lat siedemdziesiątych, znacząco zwiększając wiarygodność ruchu antykeynesowskiego.

W końcu jednak antykeynesowska kontrrewolucja posunęła się znacznie dalej niż stanowisko Friedmana, które wydaje się stosunkowo umiarkowane w porównaniu z tym, co mówili jego następcy. Pośród ekonomistów finansowych lekceważąca wizja Keynesa, przedstawiająca rynki finansowe jako „kasyno”, została zastąpiona teorią „efektywnego rynku” głoszącą, że rynki finansowe zawsze odpowiednio ustalają ceny aktywów na podstawie dostępnych informacji. Tymczasem wielu ekonomistów zupełnie odrzuciło model Keynesa tłumaczący gwałtowne spadki w gospodarce. Niektórzy wrócili do poglądu Schumpetera i innych apologetów Wielkiego kryzysu, którzy postrzegali recesję jako zjawisko pozytywne, fragment przystosowywania się gospodarki do zmian. Nawet ci, którzy nie podzielali tych radykalnych poglądów, twierdzili, że jakakolwiek próba zwalczania zastoju gospodarczego byłaby bardziej szkodliwa niż pożyteczna.

Nie wszyscy makroekonomiści byli gotowi podążyć tą drogą. Wielu stało się „nowymi keynesistami”, dalej wierzącymi w aktywną rolę rządu. Ale nawet oni w dużej mierze akceptowali pogląd, że inwestorzy i konsumenci są racjonalni i że rynki zazwyczaj się nie mylą.

Oczywiście były także wyjątki od tych trendów. Kilku ekonomistów kwestionowało założenie, że zachowanie jest racjonalne, miało wątpliwości co do przekonania, że rynkom finansowym można ufać, i wskazywało na długą tradycję kryzysów finansowych o druzgocących konsekwencjach ekonomicznych. Szli jednak pod prąd, nie mogąc robić zbyt wielkich postępów wobec wszechobecnego i, z perspektywy czasu, niezbyt mądrego samozadowolenia.

III. FINANSE WEDŁUG PANGLOSSA

Z oczywistych przyczyn w latach trzydziestych rynki finansowe nie cieszyły się dobrą opinią. Keynes porównał je do „gazetowych konkursów, w których uczestnicy typują sześć najładniejszych osób spośród stu, a wygrywa ten, kogo wybór jest najbliższy statystycznym preferencjom wszystkich uczestników. Z tego powodu żaden uczestnik nie wybiera osób, które faktycznie mu się podobają, tylko takie, które jego zdaniem wybraliby inni uczestnicy”.

Keynes krytykował przyzwolenie na to, by rynki, na których spekulanci bawią się w podchody, samoczynnie podejmowały ważne decyzje finansowe: „Gdy wzrost kapitału kraju staje się produktem ubocznym działalności kasyna, nietrudno o błędy.”

Jednak mniej więcej od 1970 roku badania nad rynkami finansowymi zdominował duch Wolterowskego doktora Panglossa, który upierał się, że żyjemy w najlepszym z możliwych światów. Na uniwersytetach przestano w zasadzie poruszać kwestie dotyczące irracjonalności inwestorów, baniek finansowych czy niszczącego wpływu spekulacji. Dużo mówiło się za to o „hipotezie rynku efektywnego” głoszonej przez Eugene’a Famę z Uniwersytetu w Chicago. Zakłada ona, że rynki finansowe wyceniają aktywa dokładnie na poziomie ich rzeczywistej wartości, biorąc pod uwagę wszystkie publicznie dostępne informacje na ich temat. (Dla przykładu cena akcji danej firmy zawsze dokładnie odpowiada faktycznej wartości firmy określanej na podstawie danych dotyczących dochodów firmy, jej perspektyw biznesowych itp.). Już w latach osiemdziesiątych ekonomiści, a w szczególności Michael Jensen z Harvard Business School, przekonywali, że skoro rynki finansowe zawsze właściwie ustalają ceny, prezesi korporacji powinni – nie tylko dla własnego zysku, ale także dla dobra całej gospodarki – maksymalizować ceny akcji. Innymi słowy, ekonomiści specjalizujący się w finansach chcieli, aby zwiększaniem kapitału całego kraju zajęło się, jak to określił Keynes, „kasyno”.

Trudno zaprzeczyć, że ta zmiana w sposobie myślenia była wynikiem różnych doświadczeń. Wspomnienia z 1929 roku stopniowo się zacierały. Z drugiej jednak strony rynek byka, upowszechniający bajki o zyskach na spekulacjach, nadal przeplatał się z rynkiem niedźwiedzia. Dla przykładu w latach 1973-1974 akcje straciły 48 proc. wartości. A fakt, że w 1987 roku w wyniku kolejnego krachu wartość indeksu Dow Jones z niewiadomych przyczyn spadła o 23 proc. w ciągu jednego dnia. powinien był prowadzić do zwątpienia w zasadę racjonalnego zachowania rynku.

Choć wydarzenia te byłyby dla Keynesa dowodem zawodności rynków, nie osłabiły siły idealistycznych przekonań. Teoretyczny model stworzony przez ekonomistów specjalizujących się w finansach, oparty na przekonaniu, że inwestorzy racjonalnie znajdują równowagę między ryzykiem a oczekiwaną stopą zwrotu (tzw. model wyceny aktywów kapitałowych, w skrócie CAPM), jest doprawdy niezwykle wytworny. A jeśli przyjmie się jego założenia, staje się również niezwykle przydatny. CAPM nie tylko podpowie, jak zarządzać portfelem, lecz także, co ważne z punktu widzenia branży finansowej, jak wycenić instrumenty pochodne – należności z tytułu innych należności. Elegancja i oczywista przydatność nowej teorii zaowocowały serią nagród Nobla, które przyznano jej twórcom, jej adepci natomiast otrzymali nagrody nieco bardziej przyziemne – uzbrojeni w nowe modele i znakomitą znajomość matematyki (bardziej zaawansowane wykorzystanie CAPM wymaga obliczeń z dziedziny fizyki) poczciwi profesorowie szkół ekonomicznych błyskawicznie zostali specjalistami na Wall Street, pobierając odpowiednie dla tego miejsca wynagrodzenia.

Oddając im jednak sprawiedliwość, trzeba dodać, że ekonomiści specjalizujący się w finansach nie wybrali hipotezy rynku efektywnego tylko dlatego, że była wytworna, wygodna i lukratywna. Przedstawili również liczne dane statystyczne, które z początku wydawały się bardzo przekonujące. Dane dotyczyły jednak dziwnie ograniczonego obszaru. Ekonomiści specjalizujący się w finansach rzadko poruszali z pozoru oczywistą (choć tak naprawdę trudną do rozwiązania) kwestię dotyczącą tego, czy wartość aktywów ma sens w odniesieniu do takich kwestii fundamentalnych występujących w świecie realnym, jak np. zarobki. Zamiast tego zastanawiali się, czy wartość jednych aktywów ma sens w odniesieniu do innych. Larry Summers, obecnie główny doradca ds. ekonomii w administracji Obamy, wyśmiał kiedyś dyskurs uniwersytecki, opowiadając przypowiastkę o „ekonomistach ds. ketchupu”, którzy „udowodnili, że cena litrowych butelek ketchupu zawsze jest dwa razy wyższa od ceny półlitrowych butelek ketchupu”, a następnie wywnioskowali, że rynek ketchupu jest idealnie efektywny.

Jednak ani drwina, ani nawet bardziej elegancka krytyka ze strony ekonomistów, takich jak Robert Shiller z Uniwersytetu Yale, niewiele zmieniła. Teoretycy byli ciągle przekonani o słuszności swoich modeli, tak samo zresztą jak wiele osób podejmujących konkretne decyzje. Jedną z nich był Alan Greenspan, ówczesny prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej i długoletni zwolennik deregulacji w dziedzinie finansów. Greenspan zignorował wezwania do wprowadzenia ograniczeń w zakresie kredytów subprime i nie zajął się problemem rosnącej bańki na rynku nieruchomości, przede wszystkim dlatego, że wierzył, iż zgodnie z założeniami współczesnej ekonomii finansów wszystko jest pod kontrolą. Pierwsze ostrzeżenie nadeszło w 2005 roku, kiedy to podczas konferencji zorganizowanej dla uczczenia urzędowania Greenspana na stanowisku prezesa Fed jeden z uczestników, Raghuram Rajan (notabene z Uniwersytetu w Chicago) zdobył się na odwagę i wygłosił odczyt, w którym ostrzegał, że poziom ryzyka, jaki bierze na siebie system finansowy, jest potencjalnie niebezpieczny. Wyśmiali go prawie wszyscy łącznie z samym Summersem, który uznał jego ostrzeżenia za „chybione”.

W październiku zeszłego roku Greenspan przyznał jednak, że jest w „szoku”, ponieważ „wszystkie intelektualne filary runęły”. Upadek intelektualnych filarów oznaczał również upadek samych rynków, który doprowadził do głębokiej recesji, w wielu aspektach najgorszej od czasów Wielkiego kryzysu. Co powinni więc zrobić decydenci? Niestety makroekonomia, która powinna jasno wytyczyć drogę naprawy pogarszającej się gospodarki, sama znalazła się w tarapatach.

IV. PROBLEM Z MAKROEKONOMIĄ

„Wplątaliśmy się w kolosalny zamęt przez to, że zabraliśmy się nieudolnie do kontrolowania delikatnej maszyny, której funkcjonowania nie rozumiemy. W rezultacie nasze szanse na bogactwo mogą zostać na jakiś czas, być może długi, zmarnowane”. Słowa te napisał John Maynard Keynes w eseju zatytułowanym „Wielki zastój 1930 roku”, w którym próbował wytłumaczyć katastrofę ogarniającą ówczesny świat. Światowe szanse na bogactwo faktycznie zostały na długi czas zmarnowane. Dopiero druga wojna światowa spowodowała ostateczny koniec Wielkiego kryzysu.

Dlaczego diagnoza Wielkiego kryzysu jako „kolosalnego zamętu” przedstawiona przez Keynesa była początkowo tak podziwiana? I dlaczego około roku 1975 ekonomiści podzielili się na przeciwne obozy w kwestii wartości opinii Keynesa?

Lubię wyjaśniać istotę ekonomii keynesowskiej, opierając się na prawdziwej historii, która służy także jako przypowieść dotycząca kłopotów w skali mikro, jakie mogą dotknąć całe gospodarki. Rozważmy trudności, z jakimi zetknęła się spółdzielnia Capitol Hill Baby-Sitting Co-op.

Spółdzielnia, której problemy opisano w 1977 roku w artykule opublikowanym w magazynie „The Journal of Money, Credit and Banking”, była stowarzyszeniem około 150 młodych par, które uzgodniły wzajemną pomoc przy opiece nad dziećmi, gdy któraś z par chciała spędzić wieczór poza domem. Aby każda para uczciwie wykonała swój przydział pracy, spółdzielnia wprowadziła formę pokwitowania za wykonaną usługę w postaci tekturowych kuponów upoważniających okaziciela do otrzymania pół godziny opieki nad dzieckiem. Początkowo, przystępując do spółdzielni, jej członkowie otrzymywali 20 kuponów, a opuszczając szeregi członków, zobowiązani byli do zwrotu takiej samej ich liczby.

Niestety okazało się, że większość członków spółdzielni chciała utrzymywać rezerwę ponad 20 kuponów, prawdopodobnie na wypadek sytuacji, gdyby pragnęli wyjść z domu kilka razy z rzędu. W wyniku tego stosunkowo niewiele osób chciało wydać otrzymane pokwitowania i spędzić wieczór poza domem, natomiast chętnych do opieki nad dziećmi i powiększenia zapasu kuponów było wielu. Ponieważ jednak możliwość wyświadczenia usługi opieki pojawiała się wyłącznie, gdy ktoś chciał spędzić czas poza domem, niełatwo było znaleźć ofertę pracy, co powodowało, że członkowie spółdzielni jeszcze bardziej niechętnie wychodzili wieczorami z domów, a to z kolei jeszcze bardziej utrudniało znalezienie pracy przy opiece nad dziećmi.

Streszczając całą sytuację w kilku słowach, spółdzielnia wpadła w recesję.

Co sądzą Państwo o tej historii? Proszę jej nie lekceważyć i nie uznawać za głupią czy trywialną. Ekonomiści stosują przykłady o małej skali, by rzucić światło na wielkie zagadnienia od czasu, kiedy Adam Smith dostrzegł korzenie postępu gospodarczego w fabryce szpilek. Co więcej, podejście takie jest ze wszech miar właściwe. Powstaje pytanie, czy ten konkretny przykład, w którym recesja jest problemem niewystarczającego popytu, gdzie popyt na usługi opieki nad dziećmi nie jest wystarczający do zapewnienia pracy wszystkim chętnym, dociera do sedna tego, co dzieje się podczas recesji na większą skalę.

Czterdzieści lat temu większość ekonomistów zgodziłaby się z taką interpretacją. Jednak od tego czasu makroekonomiści podzielili się na dwie wielkie frakcje, tj. ekonomistów z wybrzeża (salt water economists), reprezentujących głównie uniwersytety zlokalizowane wzdłuż wybrzeża USA, w mniejszym lub większym stopniu podzielających wizję Keynesa na temat charakterystyki recesji, oraz ekonomistów z głębi kraju (fresh water economists), głównie z uczelni leżących w głębi kraju, którzy uznają tę wizję za pozbawioną sensu.

Ekonomiści z głębi kraju są zasadniczo neoklasycznymi purystami. Wierzą, że cała warta zachodu analiza ekonomiczna zaczyna się od przesłanki, że ludzie są istotami racjonalnymi, a rynki działają, czyli od przesłanki, która została podważona przez historię spółdzielni opieki nad dziećmi. Według nich ogólny brak wystarczającego popytu nie jest możliwy, gdyż ceny zawsze zmieniają się tak, by dopasować podaż do popytu. Jeżeli ludzie chcą mieć więcej kuponów na opiekę nad dziećmi, wartość tych kuponów wzrośnie tak, że będą warte, powiedzmy, czterdzieści a nie trzydzieści minut opieki, lub równoważnie koszt godziny opieki nad dzieckiem spadnie z 2 kuponów do 1,5 kuponu. A to rozwiązałoby problem: siła nabywcza kuponów w obiegu wzrosłaby, zatem ludzie nie odczuwaliby już potrzeby gromadzenia większej ich liczby i nie byłoby recesji.

Ale czy recesja nie wygląda jak okres, w trakcie którego popyt nie jest wystarczający, by zatrudnić wszystkich chętnych do podjęcia pracy? Pozory mogą mylić, mówią teoretycy z głębi kraju. W ich ocenie poważna ekonomia twierdzi, że ogólne braki popytu nie mogą się zdarzyć, a to oznacza, że się nie zdarzają. „Ekonomia keynesowska okazała się błędna”, twierdzi John H. Cochrane z Uniwersytetu Chicago.

Jednak recesje się zdarzają. Dlaczego? W latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku czołowy makroekonomista z głębi kraju, laureat Nagrody Nobla, Robert Lucas twierdził, że recesje wywoływane są przez przejściowe zamieszanie, gdy pracownicy i firmy mają trudności z odróżnieniem ogólnych zmian dotyczących poziomu cen wynikających z inflacji lub deflacji od zmian we własnej sytuacji biznesowej. Lucas ostrzegał, że każda próba walki z cyklem gospodarczym przyniesie efekt przeciwny do zamierzonego. Dodawał też, że polityka aktywizacji tylko zwiększa zamieszanie.

Jednak już w latach osiemdziesiątych nawet tak surowo ograniczona akceptacja idei, że recesja jest zjawiskiem negatywnym, została przez wielu ekonomistów z głębi kraju odrzucona. W zamian za to nowi liderzy ruchu, zwłaszcza Edward Prescott, który pracował wtedy na Uniwersytecie Minnesoty (widzą już Państwo, skąd pochodzi określenie „ekonomiści słodkiej wody”), twierdzili, że wahania cen oraz zmiany popytu tak naprawdę nie mają nic wspólnego z cyklem gospodarczym. To raczej cykl gospodarczy odzwierciedla wahania tempa postępu technologicznego, które wzmacniane są przez racjonalny odzew pracowników dobrowolnie pracujących więcej, gdy otoczenie jest sprzyjające, i mniej, gdy takie nie jest. Bezrobocie to zamierzona decyzja pracowników, by mieć wolne.

Gdyby przedstawić ją w takiej prostej formie, teoria ta brzmi głupio. Czyżby Wielki kryzys naprawdę był tylko Wielkim urlopem? Mówiąc szczerze, uważam, że to podejście rzeczywiście nie jest mądre. Jednak podstawowa przesłanka teorii „prawdziwego cyklu gospodarczego” Prescotta była osadzona w pomysłowo skonstruowanych modelach matematycznych, gdzie odwzorowanie faktycznych danych przeprowadzono przy użyciu wyszukanych technik statystycznych, a sama teoria zdominowała nauczanie makroekonomii na wielu uniwersytetach. W 2004 roku Edwardowi Prescottowi i Finnowi Kydlandowi z Uniwersytetu Carnegie Mellon przyznano Nagrodę Nobla, co odzwierciedla wielki wpływ tej teorii.

Natomiast ekonomiści z wybrzeża wzdragali się przed takim podejściem. Tam, gdzie ekonomiści z głębi kraju byli purystami, ekonomiści z wybrzeża byli pragmatykami. Choć ekonomiści tacy jak N. Gregory Mankiw z Uniwersytetu Harvarda, Olivier Blanchard z MIT i David Romer z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley przyznali, że trudno pogodzić keynesowskie spojrzenie na recesję oparte na popycie z teorią neoklasyczną, jednak dowód na to, że recesje są faktycznie sterowane popytem, uznali za zbyt atrakcyjny, by go odrzucić. Byli zatem gotowi odejść od hipotezy idealnych rynków i/lub idealnej racjonalności, dodając wystarczająco dużo wad, by uwzględnić mniej lub bardziej dokładną wizję recesji według Keynesa. Ponadto w opinii ekonomistów z wybrzeża aktywna polityka zwalczania recesji nadal była pożądana.

Jednak ci, jak sami się opisują, ekonomiści nowego keynesizmu, nie oparli się urokom racjonalności ludzi i idealnych rynków. Starali się, by ich odstępstwa od neoklasycznej ortodoksji były możliwie niewielkie. Oznaczało to, że w obowiązujących modelach nie było już miejsca na zagadnienia takie jak bańki czy załamanie systemu bankowego. Fakt, że takie rzeczy nadal zdarzały się w rzeczywistości – w latach 1997-98 na większości terenów Azji doszło do poważnego kryzysu finansowo-makroekonomicznego, a w 2002 roku w Argentynie do zastoju osiągającego poziom depresji – nie znalazł odzwierciedlenia w głównym nurcie nowego keynesizmu.

Można by podejrzewać, że różnice w spojrzeniu na rzeczywistość występujące między ekonomistami z głębi kraju a ekonomistami z wybrzeża doprowadzały do ciągłych sporów na temat polityki ekonomicznej. Z pewnym zaskoczeniem należy jednak stwierdzić, że w okresie od około 1985 do 2007 roku dyskusje między nimi dotyczyły głównie teorii, a nie praktyki. Myślę, że spowodował to fakt, iż nowi keynesiści, w odróżnieniu od pierwotnych keynesistów, nie uważali, że polityka fiskalna, np. zmiany w wydatkach państwa czy podatkach, jest potrzebna, by zwalczać recesję. Twierdzili oni, że polityka monetarna administrowana przez technokratów z Systemu Rezerwy Federalnej jest zdolna zapewnić wszelkie środki naprawcze, jakich wymaga gospodarka. Podczas uroczystości z okazji dziewięćdziesiątych urodzin Miltona Friedmana Ben Bernanke, wcześniej profesor Uniwersytetu Princeton kojarzony z nowym keynesizmem, a w tamtym czasie już członek Rady Zarządzającej Systemu Rezerwy Federalnej, powiedział o Wielkim kryzysie: „Ma Pan rację. Wywołaliśmy go. Bardzo nam przykro. Ale dzięki Panu, to się już nie powtórzy”. Komunikat był wyraźny i mówił, że wszystko czego potrzeba, by uniknąć depresji, to bardziej przemyślany System Rezerwy Federalnej.

Tak długo, jak polityka makroekonomiczna pozostawała w rękach maestra Greenspana, bez programów stymulujących na kształt keynesowski, ekonomiści z głębi kraju nie mogli zbytnio narzekać. (Nie wierzyli, że polityka monetarna odnosi jakikolwiek pozytywny skutek, ale nie uważali jej też za szkodliwą.)

Trzeba było kryzysu, by ukazać zarówno jak niewielka była wspólna płaszczyzna porozumienia oraz jak nawet ekonomia nowego keynesizmu silnie zbliżyła się do postawy Panglossa.

V. NIKT NIE MÓGŁ TEGO PRZEWIDZIEĆ. . .

W ostatnich, żałosnych dyskusjach ekonomicznych uniwersalną puentą stała się fraza „nikt nie mógł tego przewidzieć…”. Właśnie to mówi się o katastrofach, które można było przewidzieć, powinny być przewidziane i właściwie były przewidziane przez kilku ekonomistów, z których drwiono z powodu ich uciążliwości.

Weźmy na przykład gwałtowny wzrost i spadek cen domów. Niektórzy ekonomiści, w szczególności Robert Shiller,  dostrzegli zjawisko bańki i ostrzegali o bolesnych konsekwencjach pęknięcia bańki. Jednak czołowi decydenci nie zauważyli tego, co dla innych było oczywiste. W 2004 roku Alan Greenspan zignorował kwestię bańki na rynku mieszkaniowym, twierdząc, że „poważne zniekształcenie cen na skalę krajową jest bardzo mało prawdopodobne”. Wzrost cen domów, jak mówił Ben Bernake w 2005 roku, „w dużej mierze odzwierciedla mocne podstawy gospodarki”.

Jak mogli nie zauważyć bańki? Oddając im sprawiedliwość, trzeba powiedzieć, że stopy procentowe były niezwykle niskie, co mogło częściowo tłumaczyć wzrost cen. Możliwe też, że Greenspan i Bernake chcieli uczcić sukces Systemu Rezerwy Federalnej, jakim zakończyło się wyciąganie gospodarki z recesji w 2001 roku. Przyznanie, że sukces opierał się na powstaniu gigantycznych rozmiarów bańki, przytłumiłoby świętowanie.

Chodziło też o coś innego – o ogólne przekonanie, że bańki po prostu się nie zdarzają. Kiedy czyta się ponownie zapewnienia Greenspana, uderzające jest to, że nie były one oparte na dowodach. Były oparte na twierdzeniu a priori, że na rynku nieruchomości bańka po prostu nie może zaistnieć. Teoretycy specjalizujący się w finansach byli jeszcze bardziej stanowczy w tej sprawie. W wywiadzie z 2007 roku Eugene Fama, ojciec hipotezy rynku efektywnego, oświadczył: „termin «bańka» doprowadza mnie do szału”. W dalszej części wywiadu tłumaczył, dlaczego możemy ufać rynkowi nieruchomości: „Rynki nieruchomości są mniej płynne, ale ludzie, kupując domy, są bardzo ostrożni. Zazwyczaj jest to największa inwestycja, jaką podejmą, więc uważnie się rozglądają i porównują ceny. Procedura przetargowa wymaga dużej precyzji.”

Rzeczywiście, ludzie kupujący domy starannie porównują ceny, to znaczy porównują cenę ich potencjalnego zakupu z cenami innych domów. Nie mówi to jednak nic o tym, czy ogólnie ceny domów są uzasadnione. Znów mamy do czynienia z „ekonomią ketchupową”: skoro litrowa butelka ketchupu kosztuje dwa razy więcej od butelki półlitrowej, teoretycy specjalizujący się w finansach twierdzą, że cena ketchupu jest odpowiednia.

Mówiąc krótko, wiara w efektywne rynki finansowe zaślepiła wielu, jeśli nie większość, ekonomistów, co spowodowało wystąpienie największej bańki finansowej w historii, przy czym teoria rynku efektywnego również, już na samym początku, odegrała istotną rolę w nadmuchaniu bańki.

Teraz, gdy niezdiagnozowana bańka spekulacyjna pękła, ukazało się nam prawdziwe ryzyko rzekomo bezpiecznych aktywów, a system finansowy ukazał swoją kruchość. Z amerykańskich gospodarstw wyparował majątek równy 13 bilionom USD. Zniknęło ponad 6 milionów miejsc pracy i wydaje się, że stopa bezrobocia osiągnie najwyższy poziom od 1940 roku. Jakie więc wskazówki oferuje nowoczesna ekonomia w tej trudnej sytuacji? I czy powinniśmy jej ufać?

VI. SPRZECZKA O IMPULS

W latach 1985–2007 na polu makroekonomii zapanował fałszywy pokój. Nie było żadnej prawdziwej zgodności poglądów między frakcją „słono”- a „słodkowodną”. Były to jednak lata „wielkiego umiarkowania” – dłuższego okresu, podczas którego inflacja była pod kontrolą, a recesje były stosunkowo łagodne. Ekonomiści z wybrzeża wierzyli, że System Rezerwy Federalnej ma wszystko pod kontrolą. Ekonomiści z głębi kraju natomiast, choć nie uważali działań Rezerwy Federalnej za korzystne, nie byli skłonni zajmować się tą sprawą.

Kryzys zakończył ten fałszywy pokój. Nagle okazało się, że zawężona technokratyczna polityka, którą obie strony gotowe były zaakceptować, już nie wystarcza. Potrzeba szerszych działań ze strony polityki przywołała stare konflikty, bardziej zagorzałe niż kiedykolwiek wcześniej.

Czemu jednak ta zawężona technokratyczna polityka nie wystarczała? Można na to pytanie odpowiedzieć jednym słowem – nic.

W czasie normalnej recesji Rezerwa Federalna reaguje, kupując od banków obligacje skarbowe, czyli krótkoterminowe zobowiązania rządowe. Powoduje to spadek stóp procentowych zobowiązań rządowych. Inwestorzy, zainteresowani wyższą stopą zwrotu, przerzucają się na inne aktywa, obniżając również inne stopy procentowe, które zwykle w końcu prowadzą do ożywienia gospodarki. Z poprzednią recesją, która zaczęła się w 1990 roku, System Rezerwy Federalnej radził sobie, obniżając krótkoterminowe stopy procentowe z 9 do 3 proc. W czasie recesji, która zaczęła się w 2001 roku, Fed obniżył stopy procentowe z 6,5 do 1 proc. Podczas obecnej recesji próbował radzić sobie, obniżając stopy procentowe z 5,25 do zero procent.

Jak się okazało, zero nie jest wartością wystarczająco niską, aby zakończyć obecną recesję, a Rezerwa Federalna nie może obniżyć stóp procentowych poniżej zera, ponieważ przy stopach zbliżonych do zera inwestorzy raczej robią zapasy gotówki niż ją pożyczają. Więc przed końcem 2008 roku, przy stopach procentowych właściwie na poziomie, który makroekonomiści nazywają „zero zmierzające w dół”, kiedy recesja się pogłębiała, konwencjonalna polityka pieniężna straciła całą energię.

Co teraz? Po raz drugi Ameryka stawia czoła zjawisku „zera zmierzającego w dół”. Poprzednim razem miało to miejsce podczas Wielkiego kryzysu. Właśnie spostrzeżenie, że stopy procentowe mają dolną granicę, sprawiło, że Keynes nawoływał do zwiększenia wydatków państwa: kiedy polityka pieniężna jest nieefektywna, a sektor prywatny nie chce zwiększyć wydatków, sektor publiczny musi zająć jego miejsce i wspierać gospodarkę. Keynesowską odpowiedzią na taką kryzysową sytuację ekonomiczną, jaką mamy teraz, jest impuls fiskalny.

Takie keynesowskie myślenie jest podstawą polityki pieniężnej administracji Obamy, co doprowadza ekonomistów z głębi kraju do wściekłości. Przez około 25 lat tolerowali dążenia Rezerwy Federalnej zmierzające do zarządzania gospodarką, ale keynesowskie odrodzenie na wielką skalę to już coś zupełnie innego. W 1980 roku Lucas z Uniwersytetu Chicago pisał, że keynesowska ekonomia była tak absurdalna, że „na seminariach ludzie nie traktują już keynesowskiego teoretyzowania poważnie; publiczność zaczyna między sobą szeptać i chichotać”. Przyznanie, że mimo wszystko Keynes miał w dużej mierze rację, byłoby zbyt upokarzające.

I tak Cochrane z Uniwersytetu Chicago, oburzony pomysłem, że wydatki państwa mogłyby złagodzić ostatnią recesję oświadczył: „Nikt nie uczył tego słuchaczy studiów magisterskich od lat sześćdziesiątych. To [keynesowskie poglądy] są bajki, udowodniono już, że są błędne. W nerwowych czasach sięganie do bajek, które słyszeliśmy jako dzieci, jest bardzo uspakajające, ale to nie sprawia, że stają się one mniej błędne”. (To pokazuje jak głęboki jest podział między ekonomistami z głębi kraju i z wybrzeża; tak głęboki, że Cochrane nie wierzy, że ktokolwiek uczy pojęć, które w rzeczywistości są wykładane na takich uczelniach jak Princeton, MIT czy Harvard).

Tymczasem ekonomiści z wybrzeża, którzy pocieszali się przekonaniem, że wielki podział w makroekonomii się zawężał, byli zszokowani, gdy zdali sobie sprawę, że ekonomiści z głębi kraju w ogóle nie słuchali. Ci ostatni, którzy złorzeczyli impulsowi, nie brzmieli jak naukowcy, którzy rozważyli keynesowskie argumenty i uznali je za wybrakowane. Brzmieli raczej jak ludzie, którzy nie mieli pojęcia, o co chodzi w ekonomii keynesowskiej, i wracali do błędnych przekonań sprzed 1930 roku, wierząc, że mówią coś nowego i głębokiego.

Keynes nie był jedynym, którego poglądy wydawały się zapomniane. Brad DeLong z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkley, opłakując „intelektualny upadek” szkoły chicagowskiej, zwrócił uwagę na fakt, że obecne stanowisko szkoły jest równoznaczne z całkowitym odrzuceniem myśli Miltona Friedmana. Friedman uważał, że polityka Rezerwy Federalnej – a nie zmiana w wydatkach państwa – powinna być używana do stabilizowania gospodarki, ale nigdy nie stwierdził, że wzrost wydatków państwa nie może w żadnych okolicznościach wpływać na zwiększenie zatrudnienia. W zasadzie, gdy czyta się ponownie „Podstawy teoretyczne analizy pieniężnej”, podsumowanie myśli Friedmana z 1970 roku, jego pomysły wydają się uderzająco keynesowskie.

Friedman nigdy nie akceptował poglądu, że masowe bezrobocie oznacza dobrowolne zmniejszenie nakładu pracy, ani poglądu, że recesje tak naprawdę są dla gospodarki dobre. Jednak obecne pokolenie ekonomistów z głębi kraju podnosi oba te argumenty. Dlatego właśnie Casey Mulligan ze szkoły chicagowskiej sugeruje, że bezrobocie jest tak wysokie, ponieważ wielu pracowników wybiera niepodejmowanie pracy: „Pracownicy stają przed zachętami finansowymi, które skłaniają ich do tego, żeby nie pracować. (…) Zmniejszone zatrudnienie tłumaczy się bardziej redukcją podaży pracy (chęci ludzi do pracy), a mniej popytem na pracę (liczbą pracowników, których pracodawcy potrzebują)”. W szczególności Mulligan sugeruje, że pracownicy wybierają pozostanie na bezrobociu, ponieważ to zwiększa ich szanse na otrzymanie ulgi hipotecznej. Cochrane natomiast twierdzi, że wysokie bezrobocie jest właściwie dobre: „Powinniśmy mieć recesję. Ludzie, którzy całe życie wbijają gwoździe w Nevadzie, potrzebują odmiany”.

Osobiście uważam, że to szaleństwo. Czy masowe bezrobocie w całym kraju miałoby służyć wyprowadzeniu się cieśli z Nevady? Czy ktokolwiek może naprawdę sądzić, że straciliśmy 6,7 milionów miejsc pracy, bo mniej Amerykanów chce pracować? Było jednak nieuniknione, że ekonomiści z głębi kraju znajdą się w tym ślepym zaułku. Jeśli wychodzi się z założenia, że ludzie są w pełni racjonalni, a rynki w pełni efektywne, trzeba dojść do wniosku, że bezrobocie jest dobrowolne, a recesje pożądane.

Może i kryzys zepchnął ekonomistów z głębi kraju w stronę absurdu, ale zmusił też ekonomistów z wybrzeża do głębokiego zastanowienia. W odróżnieniu od szkoły chicagowskiej ich poglądy uznają możliwość przymusowego bezrobocia i traktują je jak coś złego. Jednak nowe keynesowskie modele, które zdominowały nauczanie i badania, zakładają, że ludzie są w pełni racjonalni, a rynki finansowe w pełni efektywne. Żeby wprowadzić do swoich modeli coś takiego, jak obecny zastój, „nowi keynesiści” są zmuszeni do wprowadzania wymyślonego czynnika, który z niewyjaśnionych przyczyn, czasowo ogranicza wydatki prywatne. (Sam stosowałem dokładnie to samo w niektórych moich pracach.) Jeśli analiza naszej obecnej sytuacji oparta jest na tym wymyślonym czynniku, w jakim stopniu możemy ufać prognozom modelu co do tego, dokąd zmierzamy?

Mówiąc krótko, stan makroekonomii nie jest dobry. Jakie są wobec tego dalsze losy profesji?

VII. WADY I NIEDOCIĄGNIĘCIA

W ekonomii jako dziedzinie problemy zaczęły się, ponieważ ekonomiści dali się uwieść wizji idealnego systemu rynkowego, w którym nie występują żadne tarcia. Jeśli ta profesja ma się uratować, musi pogodzić się z mniej atrakcyjną wizją  – wizją gospodarki rynkowej, która posiada wiele zalet, ale ma również niemałą ilość wad i niedociągnięć. Dobra wiadomość brzmi: nie musimy zaczynać od zera. Nawet w czasach świetności perfekcyjnych gospodarek trzeba było włożyć wiele wysiłku, żeby teoretyczne ideały wprowadzić w życie i zastosować w gospodarce realnej. To co prawdopodobnie nastąpi, a właściwie już nastąpiło, to przesunięcie gospodarki wad i niedociągnięć z peryferiów do centrum analiz ekonomicznych.

Istnieje już dość dobrze rozwinięty typ gospodarki spełniający kryteria, które mam na uwadze. Jest to nurt myślowy znany jako finanse behawioralne. Praktycy tego podejścia podkreślają dwie kwestie. Po pierwsze, inwestorzy świata realnego mają niewiele wspólnego z chłodno kalkulującymi inwestorami zgodnie z teorią efektywnego rynku; wszyscy oni ulegają owczemu pędowi, napadom nieracjonalnej żywiołowości i nieuzasadnionej paniki. Po drugie, nawet ci z nich, którzy usiłują podejmować decyzje w oparciu o chłodne kalkulacje, często znajdują się w sytuacji bez wyjścia, bo brak zaufania, wiarygodności i ograniczenia w dziedzinie zabezpieczeń skłaniają ich do podążania za ogółem.

Jeśli chodzi o pierwsze zagadnienie, nawet w okresie świetności hipotez efektywnego rynku wydawało się oczywiste, że inwestorzy świata realnego nie są racjonalni w takim stopniu, w jakim przewiduje to większość modeli. Larry Summers rozpoczął raz odczyt na temat finansów słowami: „UWAŻAJCIE NA GŁUPCÓW. Rozejrzyjcie się”. Ale o jakich głupcach (terminem preferowanym w literaturze akademickiej jest pojęcie „handlarzy hałasem”) tu mowa? Finanse behawioralne, sięgające do szerszego nurtu ekonomii behawioralnej, to dziedzina, która usiłuje odpowiedzieć na takie właśnie pytania. Łączy przy tym widoczny brak racjonalizmu inwestorów, ze stronniczością ludzkiego poznania, jak np. tendencją do przywiązywania większej wagi do małych strat niż niewielkich zysków czy tendencji do zbyt pochopnego wyciągania wniosków ze zbyt małej liczby danych (np. zakładając, że skoro w ciągu ostatnich kilku lat ceny nieruchomości rosły, ta tendencja będzie się utrzymywać).

Aż do kryzysu zwolennicy efektywnego rynku, tacy jak Eugene Fama, lekceważyli dowody przemawiające za teorią finansów behawioralnych, określając je mianem „ciekawostek” bez większego znaczenia. Pogląd ten znacznie trudniej obronić dziś, w dobie po pęknięciu wielkiej bańki, co rzuciło światową ekonomię na kolana. Taki rozwój wydarzeń został przewidziany przez ekonomistów behawioralnych, takich jak Robert Shiller z Yale, który przypisał go napadom „nieracjonalnej żywiołowości”.

Jeśli chodzi o drugą kwestię, załóżmy, że głupcy rzeczywiście istnieją. Jakie mają oni znaczenie? Niewielkie, jak dowodził Milton Friedman we wpływowej publikacji z 1953 roku, bowiem mądrzy inwestorzy będą zarabiać pieniądze, kupując wtedy, kiedy głupcy sprzedają, a sprzedając, kiedy głupcy kupują. W ten sposób rynek pozostanie stabilny. Jednak drugi nurt finansów behawioralnych głosi, że Friedman się mylił i że rynki finansowe mogą być bardzo niestabilne. Tę opinię wyjątkowo trudno dziś podważyć.

Prawdopodobnie najbardziej wpływowym dokumentem w tym duchu była publikacja z 1997 roku autorstwa Andreia Shleifera z Harwardu i Roberta Vishny z Chicago, której treść sprowadzała się do starego poglądu, że „rynek może pozostać irracjonalny dłużej niż ty możesz pozostać wypłacalny”. Jak wykazali, tzw. arbitrageurs – ludzie, którzy kupują po niskich cenach i sprzedają po wysokich – potrzebują kapitału, by wykonywać swoją pracę. Natomiast gwałtowny spadek cen aktywów, nawet jeśli wydaje się sprzeczny z fundamentami, prowadzi do uszczuplenia tego kapitału. W rezultacie mądrze zainwestowane pieniądze są wypierane z rynku, a ceny mogą zacząć spadać.

Skala obecnego kryzysu finansowego zdaje się stanowić lekcję poglądową na temat zagrożeń związanych z niestabilnością finansową. Ponadto ogólne założenia leżące u podstaw modeli niestabilności finansowej okazały się niezwykle istotne dla polityki gospodarczej: skoncentrowanie uwagi na uszczupleniu kapitału instytucji finansowych wsparło postępowanie przedsięwzięte po ogłoszeniu upadłości Lehman Brothers. Wygląda na to (trzymajcie kciuki), że takie działania z powodzeniem powstrzymały jeszcze większy krach finansowy.

A co na to makroekonomia? Niedawne wydarzenia ostatecznie zadały kłam twierdzeniu, że recesje stanowią optymalną, wliczoną w postęp technologiczny, reakcję na fluktuacje. Pogląd zbliżony do keynesowskiego jest jedynym wiarygodnym wyjaśnieniem. Jednak typowe modele nowego keynesizmu nie zostawiły miejsca na kryzys, z jakim mamy do czynienia, ponieważ przyjmowały wizję sektora finansowego zgodną z poglądami zwolenników efektywnego rynku.

Istniały jednak pewne wyjątki. Jeden z nurtów, zainaugurowany przez samego Bena Bernanke’a we współpracy z Markiem Gertlerem z Uniwersytetu Nowojorskiego, podkreślał, jak brak wystarczającego zabezpieczenia może wstrzymywać zdolność firm do pozyskania finansowania i wykorzystywania okazji do dobrych inwestycji. Pokrewny nurt – wprowadzony w dużej mierze przez moich kolegów Nobuhiro Kiyotaki z Princeton i Johna Moore’a z London School of Economics – dowodzi, że ceny aktywów takich jak nieruchomości mogą ucierpieć wskutek samonapędzającej się lawiny spadków, która w rezultacie może pogrążyć całą ekonomię w kryzysie. Jednak jak na razie wpływ wypaczonego systemu finansowego nie znalazł się w centrum uwagi żadnej teorii ekonomii, nawet keynesowskiej. Ten stan rzeczy musi oczywiście ulec zmianie.

VIII. KEYNES UJĘTY NA NOWO

Uważam więc, że w najbliższym czasie ekonomiści muszą stawić czoła kilku kwestiom. Po pierwsze, muszą pogodzić się z trudną do zaakceptowania rzeczywistością rynków finansowych, które pozostawiają wiele do życzenia i są przedmiotem zadziwiających złudzeń i histerii tłumu. Po drugie, będą musieli przyznać, co będzie szczególnie trudne dla tych, którzy kpili sobie z teorii Keynesa, że założenia ekonomii keynesowskiej tworzą najlepsze ramy dla wyjaśnienia procesów recesji i depresji zachodzących na rynku. Po trzecie natomiast, będą musieli zrobić, co w ich mocy, by uwzględnić realia rynków finansowych w makroekonomii.

Wielu ekonomistów uzna te zmiany za bardzo niepokojące. Sporo czasu minie – jeśli w ogóle coś takiego nastąpi – zanim nowe, bardziej realistyczne podejście do finansów i makroekonomii zaprezentuje taki sam poziom jasności, kompletności i czystego piękna, jakim odznacza się podejście neoklasyczne. Z tego powodu wielu ekonomistów będzie się kurczowo trzymać ujęcia neoklasycznego, mimo że nie udało im się wyjaśnić przy jego pomocy przyczyn największego od trzech pokoleń kryzysu gospodarczego. Stosowne wydaje się tu przywołanie słów H. L. Menckena: „Każdy złożony problem człowieka ma wyjaśnienie, które jest jasne, proste i fałszywe”.

Jeśli chodzi o ogólnoludzki problem recesji i depresji, ekonomiści muszą odrzucić jasne, ale fałszywe rozwiązanie zakładające, że wszyscy myślą racjonalnie, a rynek działa bez zarzutu. Wizja, która wyłania się po ponownym przeanalizowaniu założeń tej profesji, może nie być taka wyraźna. Na pewno nie będzie jasna. Możemy jednak mieć nadzieję, że będzie chociaż w części prawdziwa.

Paul R. Krugman (ur. 28 lutego 1953)

Jest publicystą piszącym dla „The Times” i zdobywcą Nagrody Banku Szwecji im. Alfreda Nobla w dziedzinie ekonomii z 2009 roku. Jego ostatnia książka to„ The Return of Depression Economics and the Crisis of 2008”.