Gospodarka nie rozwija się, tylko jest na haju

Nie znam momentów w dziejach ludzkości, w których jakieś społeczeństwo wyszłoby z kryzysu gospodarczego metodą inflacyjną. Odwrotnie. Ludzie zapominają, że to była właśnie przyczyna kryzysów w latach 70. Ale ponieważ Paul Krugman i ja nie potrafimy się ze sobą zgodzić nawet co do pogody, wątpię, żebyśmy się zgodzili w kwestii skutków inflacji.
Gospodarka nie rozwija się, tylko jest na haju

Paul Krugman, ekonomista amerykański, twórca tzw. Nowej Geografii Ekonomicznej (c) PAP/PHOTOSHOT

Paul Krugman został apostołem inflacji, a jego „ewangelia” drukowania pieniędzy na gigantyczną skalę zyskuje coraz to nowych wyznawców. Na przykład dr Peter Gorenstein stwierdził ostatnio:

Inflacja jest ważnym narzędziem wydostania nas z obecnych tarapatów. Narzędziem bolesnym i niesprawiedliwym – ludzie odpowiedzialni, który oszczędzali, zapłacą za tych, którzy pożyczali, narobili długów i żyli ponad stan. Ale takie jest (niewypowiadane na głos) dążenie Fedu.

Niektórzy ekonomiści twierdzą, że podniesienie stóp procentowych przez Rezerwę Federalną w 1937 r. było gigantycznym błędem – musimy mieć świadomość, że ci ludzie podają nam uproszczoną i wypaczoną wersję tego, co się stało w latach trzydziestych.

Szczególnie przeraża beztroskie lekceważenie ciułaczy i osób o stałych dochodach. Ponieważ Krugman zdążył już zakomunikować, że ciułacze ponoszą część winy za nasze kłopoty gospodarcze, instynkt mi podpowiada, że demonizowanie ludzi odpowiedzialnych jeszcze bardziej się nasili.

Nie znam momentów w dziejach ludzkości, w których jakieś społeczeństwo wyszłoby z kryzysu gospodarczego metodą inflacyjną. Odwrotnie. Ludzie zapominają, że to była właśnie przyczyna kryzysów w latach 70. Rząd skorzystał z pomocy prasy drukarskiej. Wygląda na to, że czeka nas powtórka z tych smutnych czasów, tyle że będzie znacznie gorzej niż 40 lat temu.

Ale ponieważ Paul Krugman i ja nie potrafimy się ze sobą zgodzić nawet co do pogody, wątpię, żebyśmy się zgodzili w kwestii skutków inflacji, ponieważ różnice między nami są równie ogromne, jak między Austriakami i keynesistami. Podobnie jak wszyscy keynesiści Krugman uważa, że „umiarkowana” inflacja może pobudzić wzrost, zapewniając gospodarce „przyczepność” – pozwalając jej kołom zacząć się obracać.

Z kolei Austriacy uważają, że inflacja jest głęboko szkodliwa i pobudza nie wzrost, lecz krótkotrwałe boomy, które muszą się skończyć załamaniem. Koncepcje te nie mogą spotkać się ze sobą.

W rozdziale swojego najnowszego podręcznika (napisanego wspólnie z żoną Robin Wells i opublikowanego w tym roku) Krugman wyjaśnia różnicę między „umiarkowaną” inflacją a tym, co widzimy w Zimbabwe. Nie wszystko w tym rozdziale jest złe, a Krugman potrafi ciekawie pisać, więc rozumiem, dlaczego jego książka cieszy się popularnością. Na stronie 867 znajdujemy jednak następującą „perełkę”, która obnaża jego rzeczywiste poglądy:

Polityka nakręcająca koniunkturę z reguły prowadzi do wyższej inflacji, a polityka zmniejszająca inflację z reguły dławi gospodarkę.

To prawda, ale tylko częściowa, Krugman miewa bowiem problemy z odróżnieniem skutku od przyczyny. Pierwsze zdanie „Grundsätze der Volkswirtschaftslehre” Carla Mengera (znacznie lepszej książki od podręcznika Krugmana i Wells) brzmi: „Wszystko podlega prawu przyczyny i skutku”.

Łatwo zrozumieć, skąd Krugman wziął swój obraz przyczynowości. We wczesnych stadiach inflacji widzimy boom gospodarczy, a we wczesnych stadiach deflacji widzimy dekoniunkturę. Krugman wyciąga z tego prosty wniosek: inflacja dobra, deflacja zła.

Istnieje odmienny pogląd, głoszony przede wszystkim przez Mengera i innych przedstawicieli obozu austriackiego. Czytając u Krugmana rozdział o inflacji, uświadamiam sobie, że ten człowiek dostrzega tylko dane zagregowane. Przy takim podejściu wszystkie aktywa są jednorodne, więc kiedy w gospodarkę pompuje się pieniądze, ludzie zaczynają wydawać, zapasy topnieją i gospodarka osiąga „przyczepność”. Według Krugmana problem powstaje tylko wtedy, kiedy przyrost ilości pieniądza ma miejsce w okresie pełnego wykorzystania „mocy produkcyjnych” przez gospodarkę.

Austriacy uważają, że aktywa są niejednorodne i że inflacja zmienia ich relatywną wartość. Nakręcany inflacją boom w niektórych sektorach w końcu traci impet, ponieważ struktura produkcji nie oddaje rzeczywistych pragnień i wyborów konsumentów. Nadmuchana podażą pustego pieniądza wartość aktywów spada, co z reguły prowadzi do kryzysu.

Podczas recesji aktywa wracają do swojej pierwotnej i realnej wartości, dzięki czemu może zacząć się ożywienie. Niestety, państwo staje temu na przeszkodzie, sztucznie podtrzymując aktywa, które rynek już zdewaluował.

Jest to mocno skrócony opis różnic w naszych poglądach na inflację.

Powiedziałem kiedyś, że Paul Krugman jest rycerzem jednej sprawy: według niego rozwiązaniem każdego problemu jest dodrukowywanie przez państwo dolarów. Peter Schiff opublikował ostatnio artykuł, w którym zdemaskował fałszowanie przez Krugmana amerykańskiej historii finansowej, wskazując, że wbrew tezie głoszonej przez noblistę,  po II wojnie światowej rząd amerykański zmniejszył wydatki. Z kolei Burton Folsom przypomina, że w tym samym okresie obniżone zostały wszystkie stawki podatkowe, o czym Krugman nie mówi.

Będę jednak sprawiedliwy i przyznam, że Krugman jest rycerzem nie jednej, lecz półtorej sprawy. Wyjaśnię to na przykładzie jego felietonu w „New York Timesie” z 12 kwietnia.

Pisząc o dużej liczbie plajtujących banków w Georgii i porównując to do relatywnie stabilnego Teksasu, Krugman informuje, że banki przejmowały najwięcej domów od kredytobiorców na tych obszarach, gdzie obowiązywały najbardziej rygorystyczne przepisy planowania przestrzennego.

Aby zrozumieć wyjątkowość Georgii, trzeba sobie uświadomić, że bańka spekulacyjna na rynku nieruchomości była geograficznie niejednorodna. Generalnie ceny poszły ostro do góry tylko tam, gdzie przepisy o planowaniu przestrzennym i inne czynniki ograniczały budowę nowych domów. W pozostałej części kraju, gdzie przepisy są liberalne, a gruntów nie brakuje, łatwo jest zwiększać podaż domów, co zapobiega dużym wzrostom cen i powstawaniu poważnych bąbli spekulacyjnych.

A zatem najwyraźniej odzywa się tutaj „prawo niezamierzonych konsekwencji”, ponieważ wszyscy dobrzy „liberałowie”, tacy jak Krugman, są gorącymi zwolennikami rygorystycznych przepisów planowania przestrzennego, ale ten fakt jakoś umknął laureatowi nagrody Nobla. Krugman znalazł inne, bardziej ezoteryczne wyjaśnienie tego, dlaczego w Teksasie nie ma takiego kryzysu bankowego jak w Georgii:

A zatem co z tą Georgią? Jak już mówiłem, banki oszalały, co bardzo przypominało ekscesy kas oszczędnościowo-pożyczkowych w latach osiemdziesiątych. Menedżerowie banków agresywnie zwiększali akcję kredytową – i swoje uposażenia – w dużym stopniu z pieniędzy od zewnętrznych inwestorów zamiast z depozytów.

Zabawa była przednia, dopóki orkiestra nie przestała grać.

Dlaczego to samo nie stało się w Teksasie? Najbardziej prawdopodobna, chociaż zaskakująca wydaje się odpowiedź, że w Teksasie obowiązują ostrzejsze przepisy o ochronie konsumentów. Przede wszystkim prawo utrudnia tam traktowanie domów jako źródła kredytu konsumenckiego zabezpieczonego hipoteką. W Georgii nie było takiej ochrony (a ekipa Busha zablokowała próby bezpośredniego ograniczenia przez władze stanowe kredytów subprime), co skończyło się fatalnie.

Trudno mi się do tego szczegółowo odnieść, ponieważ nie wiem, na ile prawo bankowe w Georgii różni się od teksaskiego (chcę tylko przypomnieć, że ten okropny Bush był gubernatorem rozsądniejszego według Krugmana Teksasu, zanim został prezydentem), ale przyjmuję na wiarę, że w Teksasie przepisy są bardziej rygorystyczne (chociaż diabeł tkwi w szczegółach i podejrzewam, że różnice między tymi dwoma stanami są mniej jednoznaczne, niż mówi nam noblista).

Kluczem do reformy systemu finansowego jest zatem według Krugmana regulacja:

Jaki morał płynie z tej historii? Przede wszystkim należy wystrzegać się myślenia, że przykręcenie śruby dużym bankom rozwiąże wszystkie problemy. Przykład Georgii pokazuje, że szaleństwa wielu małych banków mogą spowodować tyle samo szkód, co błędy kilku finansowych gigantów.

Kontrast między Teksasem i Georgią sugeruje, że nieodzownym elementem reformy jest ochrona konsumentów. Owszem, ograniczmy potęgę wielkich banków, ale jeśli nie ochronimy konsumentów przed drapieżnym wciskaniem im pożyczek, to mnóstwo mniejszych podmiotów – małych banków i instytucji niebankowych odpowiedzialnych za nadużycia na rynku subprime – wypełni powstałą lukę.

A zatem Krugman z jednej strony popiera proinflacyjne utrzymywanie przez Fed stóp procentowych na zaniżonym poziomie, czyli politykę łatwego pieniądza, a z drugiej strony chce, żeby państwo decydowało za pomocą przepisów, kto będzie dostawał ten nowy pieniądz. Innymi słowy, państwo ma spowodować, aby woda jednocześnie płynęła w dół i do góry. Z tej mąki chleba nie będzie.

Krugman jest chyba ostatnim ekonomistą, który nie rozumie „teorii przechwytywania organów regulacyjnych przez rynek”, od dawna zadomowionej w literaturze ekonomicznej. Noblista próbuje nas przekonać, że jeśli w instytucjach nadzoru będą pracowali „mądrzy i kierujący się dobrymi intencjami” apostołowie regulacji finansowej, to wszystko będzie dobrze.

Inaczej mówiąc, Krugman uważa, że to samo państwo (słuchające rad ekspertów takich jak on), które odkręca inflacyjne kurki, jest takie mądre, że powie nam dokładnie, gdzie ta inflacja ma być skierowana, co zaowocuje powszechnym szczęściem i pomyślnością. Wątpię.

Przypomina mi to pomysł grupy rodziców z Chattanooga, którzy na imprezę z okazji ukończenia szkoły średniej przez ich dzieci wynajęli tor wyścigowy. Dzieci i tak będą piły, więc przynajmniej „miejmy ich pod kontrolą”, argumentowali. Małolaty się uwaliły, a rodzice gratulowali sobie, że dzięki ich genialnemu pomysłowi ich pociechy nie będą potem jeździły po pijaku. Na tej samej zasadzie Krugman uważa, że państwo powinno dostarczać Wall Street nieograniczoną ilość finansowego „alkoholu”, ale regulatorzy nie dopuszczą do tego, żeby wszyscy się upili.

Doceniam szczerość, z jaką Paul Krugman wyłuszcza swoje keynesowskie poglądy. Owszem, rzuca kilkoma frazesami na temat fiskalnej odpowiedzialności, ale generalnie zaleca, żeby państwo wydawało mnóstwo pożyczonych i wydrukowanych pieniędzy, co poskutkuje ożywieniem gospodarczym.

Nie mogę zabronić Krugmanowi mówienia takich rzeczy (w końcu żyjemy w mniej więcej wolnym kraju), ale problem polega na tym, że kiedy rząd stosuje się do takich rekomendacji, nadchodzi katastrofa, a potem Krugman i inni zwalają winę na wolny rynek.

W jednym ze swoich felietonów znowu częstuje nas tym samym. Jak wszyscy wiedzą, rząd Grecji jest w ciężkich tarapatach. Żył ponad stan, potwornie się zadłużył i teraz nie może się wypłacić. Przyznaje to nawet Krugman, ale wyciąga wniosek, że skutki nieodpowiedzialności finansowej trzeba leczyć jeszcze większą nieodpowiedzialnością finansową: „Tak, Grecja płaci cenę za dawną nieodpowiedzialność fiskalną, ale to bynajmniej nie jest cała historia. Grecka tragedia ilustruje również, jak bardzo niebezpieczna jest deflacyjna polityka monetarna. Mam nadzieję, że amerykańscy decydenci wezmą sobie tę lekcję do serca”.

Jeśli ktoś dostrzega gdzieś dzisiaj na świecie „deflacyjną politykę monetarną”, to chyba ma halucynacje. Nikt – powtarzam: nikt takiej polityki nie prowadzi. A szkoda.

Ponownie oddajmy głos Krugmanowi: „Aby zrozumieć kryzys grecki, musimy sobie uświadomić, że nie jest on wyłącznie kwestią nadmiernego długu. Grecki dług publiczny, który wynosi 113 proc. PKB, rzeczywiście jest wysoki, ale inne kraje umiały się uporać z takim poziomem zadłużenia bez kryzysu. Na przykład w Stanach Zjednoczonych tuż po II wojnie światowej dług federalny osiągnął 122 proc., ale inwestorzy nie wpadali w panikę – jak się okazało, słusznie, ponieważ w ciągu następnej dekady dług publiczny w stosunku do PKB spadł prawie o połowę, by w 1981 r. osiągnąć minimalny poziom 33 proc.”

W jaki sposób państwo amerykańskie spłaciło wojenny dług? Nie spłaciło. W 1946 r. było winne 271 mld USD, a w 1956 r. o 3 mld więcej. Stosunek długu publicznego do PKB spadł, ponieważ dochód narodowy liczony nominalnie mniej więcej się podwoił w ciągu pierwszej powojennej dekady, przy czym znaczny udział miała w tym inflacja: w okresie 1946-1956 ceny wzrosły o około 40 proc. Jak przyznaje sam Krugman, „[…] niestety, Grecja nie może liczyć na podobne wyniki”. Dlaczego? Z powodu euro.

Krugman: Do niedawna wydawało się, że przynależność do strefy euro jest dla Grecji korzystna, bo zmniejszała cenę kredytu i przyciągała kapitał. Ale napływ kapitału nakręcał również inflację – i kiedy bal się skończył, Grecja miała koszty i ceny niewspółmierne do tych w największych gospodarkach europejskich. Greckie ceny z czasem będą musiały powrócić na dół. A to oznacza, że inaczej niż powojenna Ameryka, która z częścią długu uporała się metodą inflacyjną, w Grecji deflacja zwiększy ciężar zadłużenia.

Krugman ponownie się myli. W przeciwieństwie do Grecji powojenna Ameryka miała prowzrostową politykę gospodarczą (to znaczy państwo pozwalało ludziom produkować towary, a nie próbowało doprowadzić ich do bankructwa). Krugman przyznaje, że w Grecji nie będzie tak dobrze, ale potem zrzuca winę na zdrową politykę monetarną.

Jak większości keynesistów Krugman uważa, że boom może trwać wiecznie, byle państwo stale dosypywało dużo pieniędzy, nawet gdyby miało to poskutkować dwucyfrową inflacją. Najgorsze, co się może zdarzyć, to deflacja, toteż należy dalej psuć pieniądz. Czytajmy dalej:

Ale jakie płyną z tego wnioski dla Ameryki? Oczywiście powinniśmy być odpowiedzialni fiskalnie, to jednak oznacza zmierzenie się z ważnymi długookresowymi problemami, przede wszystkim kosztami opieki zdrowotnej, a nie moralizowanie i wykłócanie się o krótkookresowe wydatki, które mają wspomóc słabującą gospodarkę.

Równie ważne jest jednak, żebyśmy za wszelką cenę unikali deflacji czy nawet zbyt niskiej inflacji.

Krugman wprawdzie nie definiuje „zbyt niskiej inflacji”, ale wiadomo, o co mu chodzi: potrzebujemy mnóstwa inflacji, bo inaczej będzie katastrofa.

Jest to nierozsądna rada, ale nie zaskakuje mnie, że u keynesisty czytam takie bzdury. Przede wszystkim keynesiści uważają pieniądz za zmienną ilościową, którą należy tak sterować, aby modele zagregowane „lepiej działały”. Mamy bezrobocie? Żaden problem, dołóżmy trochę inflacji, która zwiększy „zagregowany popyt” (bo kiedy pieniądz traci wartość, spada popyt na niego i rośnie prędkość obiegu), co z kolei zaowocuje „pełnym zatrudnieniem”.

Według keynesisty numer ten można powtarzać bez końca, ponieważ wysoka inflacja nie pociąga za sobą żadnych realnych skutków poza wzrostem cen. Tymczasem jak pokazali Austriacy, długotrwała inflacja zaciemnia inwestorom obraz rynku i wypacza strukturę produkcji, zmieniając relatywne wartości aktywów i w końcu prowadząc do kryzysu.

Na przykład wbrew Krugmanowi boom w nieruchomościach nie mógł trwać wiecznie, ponieważ ceny w tym sektorze za bardzo odbiegały od cen w innych branżach. Kiedy rynek opiera się na tym, żeby rodziny o dochodach 50 tys. USD rocznie płaciły raty od kredytu hipotecznego na pół miliona, taki system jest nie do utrzymania niezależnie od tego, ile pieniędzy dosypie państwo. Nawet Krugman przyznaje, że rynek nieruchomości zwariował, ale przypisuje to brakowi regulacji, a nie polityce niskich stóp procentowych i temu, że rząd próbował kierować nowy pieniądz w budownictwo mieszkaniowe. Jak już kiedyś pisałem, takie koncepcje nie mają sensu.

Jak już wielokrotnie wspominałem, zasadniczy problem polega na tym, że Krugman i inni keynesiści bazują na modelach, w których kapitał i wszystkie inne aktywa są jednorodne, a zatem nie może być zniekształceń w strukturze produkcji, która zawsze negatywnie reaguje na deflację i pozytywnie na inflację. Metodologia ta podoba się politykom i większości mediów, ale ma niewiele wspólnego z ekonomią. Przypomina raczej naukę spod znaku Harry’ego Pottera.

Poza tym potrzebujemy deflacji. Tak jest, zamiast jej unikać, musimy ją przeżyć. Początkowe skutki będą bardzo bolesne (jednak teraz też mocno cierpimy), ale dosyć szybko czynniki produkcji wrócą do równowagi, relatywne ceny znowu będą miały walor informacyjny, a struktura produkcji stanie się możliwa do utrzymania na dłuższą metę.

Ale ponieważ początkowe stadia deflacji są bolesne, Krugman mówi, że musimy jej unikać za wszelką cenę, nawet za cenę zepsucia pieniądza. Krugman dodatkowo uważa, że deflacja wpędzi nas w spiralę dekoniunktury i w końcu gospodarka ustabilizuje się przy niskiej produkcji i wysokim bezrobociu.

Jest to absolutna nieprawda. Gdyby Krugman miał rację, gospodarka amerykańska nie stanęłaby na nogi po 1982 r., kiedy prezydent Ronald Reagan i prezes Fedu Paul Volcker (który jest prawdziwym bohaterem tej opowieści) podnieśli stopy procentowe, a mimo to rok później nastąpiło odbicie. Krugman utrzymuje, że powodem ożywienia były zwiększające deficyt budżetowy wydatki typu keynesowskiego, ale struktura ożywienia temu przeczy.

Gdyby to było „ożywienie keynesowskie” (dla Austriaków pojęcie wewnętrznie sprzeczne), to obserwowalibyśmy wzrost w tradycyjnych branżach wytwórczych, a nie w sektorach zaawansowanych technologii i telekomunikacji. Poza tym keynesiści twierdzą, że nie może być ożywienia przy wysokich stopach procentowych, a przecież właśnie coś takiego widzieliśmy w połowie lat osiemdziesiątych.

Zgadzam się z Krugmanem, że członkostwo Grecji w strefie euro nie pozwala jej wydostać się z obecnych tarapatów drogą inflacyjną – i wpaść w jeszcze większe tarapaty. Owszem, to oznacza spory ból na krótką metę, ale wbrew tezom Krugmana na dłuższą metę wymusza na Grekach ozdrowieńcze reformy.

Tak, z upadku Grecji płynie ważny wniosek: uporządkuj swój dom i utrzymuj w nim porządek. Nie drukuj stosów pieniędzy, mówiąc, że „ratujesz gospodarkę”. Inflacja jest jak heroina: z początku pozwala przeżywać piękne stany, ale prędzej czy później wszystko niszczy.

William Anderson – wykładowca Frostburg State University. Publikuje w „Journal of World Economy” i „Wall Street Journal”.

Paul Krugman, ekonomista amerykański, twórca tzw. Nowej Geografii Ekonomicznej (c) PAP/PHOTOSHOT

Tagi