Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

Niemcy od innych oczekują takiej samej dyscypliny

Kanclerz Angela Merkel przekonała parlament. W piątek obydwie izby zatwierdziły plan pomocy dla Grecji. W niedzielę ma to zrobić MFW. W ciągu najbliższych trzech lat Niemcy udzielą  Grekom kredytów w wysokości ponad 22 mld euro, z czego jeszcze w tym roku na greckie konta trafi 8,4 mld euro. Ale wśród Niemców coraz częściej można usłyszeć, że ich państwo ponownie stało się dojną krową całej Europy.

– Nie może tak być, że Unia Europejska stanie się unią transferów finansowych – mówił przewodniczący współrządzącej CSU Horst Seehofer na krótko przed piątkowymi głosowaniami.

Kiedy w 2008 r. zaczęła się pierwsza faza kryzysu, kanclerz Angela Merkel pokazywała publicznie, jak bardzo jest zatroskana tym, co się dzieje w niemieckiej gospodarce. Teraz, gdy premier Grecji wraca pięknie opalony z wypoczynku na słonecznej wyspie, by dyskutować o ratowaniu swojego kraju przed bankructwem, niemieccy komentatorzy pytają: „Jak to możliwe?”. Nie wszystko da się wytłumaczyć różnicami kulturowymi. W Niemczech coraz silniejsze jest przekonanie, że „plajte-Grecy”, jak to określa bulwarowa prasa, żyją na koszt przyszłych pokoleń Greków i innych Europejczyków.

– Oni o cztery lata wcześniej od nas przechodzą na emeryturę, a my mamy im jeszcze pomagać? – oburzają się niemieccy podatnicy. To uzasadniony zarzut. Dziś ustawowy wiek emerytalny wynosi w Niemczech 65 lat i stopniowo wzrośnie do 67 lat w 2012 r. W Grecji prawa emerytalne nabywa się po ukończeniu 61. roku życia. Dopiero pod presją m.in. Komisji Europejskiej Grecy obiecali, że podniosą ten wiek do 63 lat.

W Niemczech wyższa granica wieku emerytalnego to wynik debat o przyszłości – konieczności ograniczenia wydatków budżetowych, które inaczej niż w Grecji zaczęły się  tam już kilka lat temu. Paradoksem jest to, że kluczowe reformy przeprowadziła lewicowa koalicja pod wodzą Gerharda Schrödera. Kanclerz jesienią 2005 r. zapłacił za to utratą władzy, ale jego wówczas niepopularna polityka w znacznym stopniu przyczyniła się do tego, że Niemcom łatwiej było stawić czoła obecnemu kryzysowi.

W 2002 r. socjaldemokratyczny szef rządu powołał  komitet ekspertów i praktyków gospodarczych pod wodzą Petera Hartza, menedżera z Volkswagena. Przygotowali oni program zmian na rynku pracy i ograniczenia wydatków socjalnych. Ostatnia część reformy, tzw. Hartz IV, weszła w życie w 2005 r., kiedy bezrobocie w Niemczech przekroczyło granicę 5 milionów osób i było najwyższe w historii RFN. Wówczas drastycznie ścięto czas pobierania zasiłków dla bezrobotnych – z 32 do 18, względnie 24 miesięcy w przypadku osób starszych, zmieniono zasady przyznawania zapomóg socjalnych oraz zliberalizowano zasady pracy czasowej. Ta nazwana przez Schrödera „Agenda 2010” oznaczała dla związków zdradę ideałów socjaldemokracji, ale (jak się później okazało) dla setek tysięcy niemieckich pracowników okazała się zbawienna.

– Na razie dobrze radzimy sobie z recesją. Ale może być gorzej, bo bezrobocie w Niemczech wkrótce wzrośnie – mówił mi rok temu prof. Norbert Walter, ówczesny główny ekonomista Deutsche Banku. Zdaniem tego już kultowego ekonomisty (to on najdokładniej przewidział skalę zapaści gospodarczej w Niemczech w 2009 r.), tylko rozpowszechnienie pracy czasowej oraz przejściowe skrócenie czasu pracy pracowników etatowych w wielu niemieckich firmach sprawiło, że w zeszłym roku bezrobocie w Niemczech nie wzrosło. Walter obawiał się, że w kolejnych miesiącach nie będzie tak dobrze. Jednak tym razem jego prognoza nie okazała się tak trafna.

Dziś bezrobocie w Niemczech utrzymuje się na poziomie 8 proc. (w Hiszpanii 20 proc.), co oznacza, że bez pracy pozostaje mniej niż 3,5 mln Niemców. To wynik podobny do zeszłorocznego i znacznie lepszy niż kilka lat temu, w czasach międzynarodowej prosperity. Zasługuje on na uznanie także dlatego, że od lat 70. kolejne międzynarodowe kryzysy gospodarcze windowały liczbę bezrobotnych w Niemczech na coraz wyższe poziomy, których w okresie koniunktury nie udało się już obniżyć.

Sukcesem Niemców jest przede wszystkim ograniczenie wzrostu liczby osób długotrwale pozostających bez pracy. Wcześniej połowa bezrobotnych stawała się z czasem petentami pomocy socjalnej, teraz takich przypadków jest tylko 10 proc. Bezrobotni wiedzą, że jeśli nie znajdą nowej pracy, to grozi im znaczny spadek poziomu życia – zasiłek socjalny jest bowiem znacznie niższy niż kilka lat temu – wynosi 650 euro. Dzięki temu gotowi są przyjmować pracę za znacznie mniejsze wynagrodzenie niż przed reformą (według ankiet psychologiczną granicą jest 9 euro brutto za godzinę). Dodatkowo reforma sprawiła, że w Niemczech wzrosło zatrudnienie osób starszych. Przez lata zatrudnienie osób w wieku 55-64 lata było poniżej 40 proc., teraz wynosi prawie 55 proc.

W czasie obecnego kryzysu Niemcom pomogła nie tylko liberalizacja przepisów na rynku pracy, ale również  zmniejszenie wzrostu kosztów pracy. W ostatnich latach związki zawodowe ograniczały swoje żądania dotyczące podwyżek. Według urzędu statystycznego w 2009 r. prywatne firmy płaciły w Niemczech przeciętnie 30,90 euro za godzinę, co oznaczało dla pracobiorców spadek realnej płacy o 0,4 proc. w stosunku do 2008 r. Pod względem kosztów pracy Niemcy są na 8. miejscu wśród 27 krajów UE i wypadają korzystniej niż m.in. Dania, Francja czy Belgia. Dzięki temu niemiecki eksport stał się jeszcze bardziej konkurencyjny, co budzi niechęć w niektórych stolicach Unii.

– Ci, którzy wykazują coraz większe nadwyżki handlowe, powinni próbować jakoś to zmienić. Nie może być tak, że jedni żyją kosztem innych – mówiła niedawno o Niemczech (nie podając nazwy kraju) minister gospodarki Francji Christine Lagarde. Niewiele wskórała, bo politycy w Berlinie nie chcą nawet dopuścić do dyskusji o – jak to określają,  „poszukiwaniu nowych sposobów na ukaranie Niemców za ich gospodarcze sukcesy”.

Otwarta licencja


Tagi