(CC0 Pixabay)
Jeffrey Brown i Jiekun Huang z Uniwersytetu Illinois wykorzystali zasadę wolnego w USA dostępu do listy gości odwiedzających siedzibę prezydenta Stanów Zjednoczonych. Rezultaty ogłosili w analizie, której tytuł „Wszyscy przyjaciele prezydenta: Dostęp polityczny a wartość firmy” (All the President’s Friends: Political Access and Firm Value) nawiązuje do ikonicznej afery Watergate.
Od stycznia 2009 roku do grudnia 2015 roku, tj. przez siedem z ośmiu lat kadencji Baracka Obamy, Biały Dom odwiedziło 2286 prezesów i dyrektorów firm z indeksu giełdowego S&P 1500. Status spółki notowanej na giełdzie miał w tej analizie zasadnicze znaczenie, bo implikował dostęp do szerokiego zakresu danych publikowanych przez takie spółki może niezbyt chętnie, ale zgodnie z wymaganiami stanowczo egzekwowanego prawa. Goście nie bywali raczej w Gabinecie Owalnym, przyjmowali ich zazwyczaj najwyżsi i wysocy oficjele z najbliższego otoczenia prezydenta. Sam Barack Obama przyjął przez siedem lat swej prezydentury biznesmenów sto razy. Statystycznie, jednego z nich lub jedną ich grupę raz na miesiąc.
W zestawieniu bywalców przodują szefowie koncernu Honeywell (najpierw, 125 lat temu, urządzenia pomiarowo-kontrolne, teraz najróżniejsze przodujące technologie i oprzyrządowanie przemysłowe), którzy w gmachu przy Pennsylvania Avenue 1600 złożyli w tym okresie 30 wizyt.
Na marginesie ciekawostka miła po latach tzw. polish jokes, czyli niewybrednych zazwyczaj jankeskich dowcipów o naszej nacji. Prezesem i CEO korporacji Honeywell jest od kwietnia tego roku 51-letni imigrant z Polski Darius Adamczyk – na zdjęciu wygląda niemalże jak brat bliźniak Donalda Tuska. Gdy wyjeżdżał od nas z kraju, miał 11 lat i nie mówił po angielsku. Umiał wykorzystać czas i okoliczności.
Częstymi gośćmi w Białym Domu byli również menedżerowie General Electric – 22 razy, Xeroxa i EverCore Partners (bankowość) – po 21 razy, JP Morgan Chase, HCA (ochrona zdrowia) i AT&T – po 18 razy. Szczegółowa kwerenda przeprowadzona przez autorów potwierdza prawidłowość wypunktowaną od dawna w literaturze przedmiotu, że dostęp do polityków jest tym łatwiejszy, im więcej dużych datków przekazało się im wcześniej na batalie wyborcze.
Powody przyjaźni
Powodów, dla których warto utrzymywać dobre stosunki z rządem, a zwłaszcza z ministrami pierwszymi w nim do dziobania, może być bez liku, ale lata doświadczeń pozwoliły wyodrębnić trzy zasadnicze grupy.
Dostęp do polityków może przede wszystkim ułatwić zawieranie kontraktów na dostawy opłacane przez rząd. W USA zakupy rządowe stanowią równowartość ponad 10 proc. PKB, czyli zapewniają dostawcom gigantyczny przychód w wysokości ok. 2 bln (2000 mld) dolarów rocznie. Tak wielki udział rządu nie wynika przy tym ze zetatyzowania amerykańskiej gospodarki, lecz przede wszystkim z wielkiego znaczenia i wartości wydatków militarnych Ameryki.
Kierownicy wielkiego biznesu szukają również w centrum egzekutywy szans na oddech regulacyjny oraz próbują zaszczepić i przeforsować za pomocą osobistego lobbingu nowe przepisy, które działałyby na korzyść ich firm, branż i sektorów, w których działają.
Z punktu widzenia przemysłowców i finansistów molestowanie polityków z wpływami jest jak najbardziej racjonalne, bo tanie i skuteczne. Decyduje o tym duża skala uznaniowości legislacyjnej przyznana członkom i satelitom władzy wykonawczej, a już zwłaszcza procedura ustawodawcza, w czasie której pojawiają się ni stąd ni zowąd propozycje i przepisy w ustawach, do których często nikt potem nie chce się przyznać. Rzecz jasna, mechanizm ten działa bardzo sprawnie i wydajnie nie tylko w USA.
Zmorą lat po kryzysie finansowym 2007-2009 jest niepewność odnośnie do najbliższej nawet przyszłości. Wśród ekonomistów i innych ekspertów panuje coś na kształt zgody, że to właśnie ta niepewność była i jest przyczyną powstrzymywania się przez biznes z inwestycjami będącymi przecież podstawą rozwoju i wzrostu. Wielkie środki zakumulowane na poziomie przedsiębiorstw i zalewające świat w wyniku wielu lat tzw. luźnej polityki monetarnej szukają zatem ujścia gdzie indziej, prowadząc do zwyżek cen najróżniejszych aktywów i nadmuchiwania wielkiej liczby baniek spekulacyjnych. W rezultacie niepewność sprzed paru miesięcy czy kwartałów podnoszona jest do kolejnej potęgi.
W tych okolicznościach nie dziwi dążenie do jak najlepszej orientacji w bieżących i dalszych planach rządu. Rozmowy w cztery oczy są znacznie lepszym, bo ekskluzywnym, zamkniętym dla konkurencji, jej źródłem od spekulacji medialnych lub ezopowych zazwyczaj publicznych wypowiedzi polityków z tej czy innej okazji.
Opłaca się bywać
Zgodnie z obliczeniami Browna i Huanga wpływ wizyt biznesmenów w Białym Domu na kierowane przez nich firmy jest jak najbardziej mierzalny. Oszacować go można np. za pomocą wskaźnika „nietypowego zwrotu łącznego” (cumulative abnormal return – CAR). Narzędzie to wykazuje różnice między zwrotem spodziewanym, inaczej – „naturalnym”, a zwrotem „podpompowanym” wynikającym np. ze wzrostu kursu akcji w wyniku niespodziewanego upublicznienia informacji o planowanej przez daną spółkę transakcji fuzji lub przejęcia lub w efekcie komunikatu o wypłacie przez nią sutej dywidendy.
CAR obliczony na danych dla spółek uwzględnionych w wykazie odwiedzin w Białym Domu za okres 51 dni, czyli 10 dni przed wizytą i 40 dni po wizycie plus dzień wizyty, wyniósł 0,865 proc. Efekt wydaje się nieznaczny, ale dobrze jest pamiętać, że zwroty z inwestycji w wielkie koncerny amerykańskie liczone są w miliardach dolarów, a jeden dodatkowy procent z miliarda to 10 milionów z górką.
Nietypowe zwroty są jak najbardziej typowe dla wszystkich spółek, więc CAR dla firm antyszambrujących w Białym Domu należało sprowadzić do wspólnego mianownika z resztą spółek z indeksu S&P 1500. Po takim wyodrębnieniu okazało się, że spółki w zażyłości z prezydentem i/lub jego urzędnikami spisywały się na rynku akcji lepiej niż cała reszta. W okresie 10 dni giełdowych, tj. z notowaniami, po wizycie w Białym Domu CAR był wyższy o 0,33 proc., a po 60 dniach notowań – już o 0,78 proc.
Ujawniła się także inna charakterystyczna prawidłowość – CAR rósł wraz z wyższą rangą gospodarzy przyjmujących gości ze sfer biznesowych i osiągał apogeum po spotkaniach prezesów z samym prezydentem Obamą.
Brown i Huang podkreślają, że ich badanie potwierdza pozytywny wpływ osobistych spotkań z najwyżej postawionymi politykami na sytuację ekonomiczno-finansową firm umiejących nawiązać i kultywować takie relacje. Wniosek ten odnosi się wszystkich trzech głównych obszarów potencjalnych korzyści, choć najłatwiej wykazać je w przypadku dostaw dla rządu. Firmy zarabiające na zamówieniach publicznych i odwiedzające jednocześnie Biały Dom wychodziły na tym interesie istotnie lepiej niż ich konkurenci bez dostępu do uszu władzy. W przeliczeniu na pieniądze dało to 34 mln dolarów zysku ekstra po roku od pierwszych odwiedzin prezesa na najważniejszych pokojach Ameryki. Chodzi rzecz jasna o prawidłowość statystyczną, bo nierzadkie są zapewne przypadki, kiedy firma szukająca wsparcia u polityków trafia z deszczu pod rynnę.
Kij dwa ma końce
Po lekturze „Wszystkich przyjaciół prezydenta” wypadałoby zapałać oburzeniem i wezwać do bezwzględnego rugowania tzw. kolesiostwa na styku polityki z biznesem. Apel taki byłby zapewne tyle słuszny, co nieskuteczny i w sprzeczności z prozą życia. W przypadku Polski widziałbym wręcz znacznie szersze pole do intensyfikacji wzajemnych relacji, z wielką korzyścią dla gospodarki, a zatem dla ludzi i mądrej sprawczości państwa.
Zanim nie wpadnie do głowy coś rozsądniejszego, głównym warunkiem poparcia dla regularnych spotkań rodzimych prezesów z najwyższymi przedstawicielami władzy wykonawczej uczyniłbym jawność polegającą np. na ogłaszaniu wszem i wobec obszernych notatek z takich spotkań, z jednoczesnym bezwzględnym zakazem wymigiwania się za pomocą formuł w rodzaju „rozmowa obracała się wokół spraw będących w obszarze obopólnego zainteresowania” i dziesiątek równie „sprytnych”.
Erupcji relacji polityka-biznes jednak nie będzie, bo firmy, nawet i bez Browna – Huanga wiedzą, że kij jak to kij dwa ma końce. W nieco ponad rok po końcu okresu objętego badaniem prezydentem USA został Donald Trump. Dla firm w komitywie z zespołem Baracka Obamy koło fortuny przestało obracać się w dobrą stronę i należycie szybko.
Po solidnym uwzględnieniu wpływu najróżniejszych czynników okazało się, że po ogłoszeniu wyników wyborów spółki z dogodnym dostępem do administracji prezydenta Obamy zaczęły odstawać w kategoriach giełdowych od swych nieuprzywilejowanych w ten sposób odpowiedników. Skala tego pogorszenia jest nie do pominięcia, ponieważ po trzech dniach od ogłoszenia zwycięstwa Donalda Trumpa różnica na korzyść reszty porównywalnych spółek wyniosła 80 punktów bazowych, czyli 0,8 punktu procentowego.
Tyle zachodu, a przyszedł walec i wyrównał. Mądrzej zatem chodzić na pałace pro publico bono tudzież po ordery.