Chiny są gotowe do eksportu technologii jądrowych

Ambitny program jądrowy Chińskiej Republiki Ludowej ściągnął do tego kraju największych potentatów w dziedzinie technologii nuklearnych. Zamiast zarobić fortunę, zachodnie koncerny wyhodowały sobie jednak groźnego konkurenta.
Chiny są gotowe do eksportu technologii jądrowych

(infografika Darek Gąszczyk)

Chiński nowy rok przypada 31 stycznia. Przez kolejne sześć dni Chińczycy mają wolne – puszczają fajerwerki, palą fałszywe banknoty i odwiedzają rodzinę. Może więc i lepiej, że jako datę podłączenia do sieci pierwszego bloku elektrowni jądrowej w Yangjiang wybrano ostatni dzień nie chińskiego, ale naszego roku. Przy okazji rzutem na taśmę udało się podbić statystyki. W 2013 r. w Chinach podłączono do sieci trzy nowe reaktory, a czwarty osiągnął stan krytyczny (czyli normalnej, stabilnej pracy). Jedynym krajem, któremu w 2013 roku udało się jeszcze podłączyć blok jądrowy, są Indie. W ich przypadku był to jednak tylko jeden reaktor, w dodatku rosyjski. A wszystkie cztery bloki uruchomione w Chinach są wyposażone w urządzenia własnej konstrukcji. W grudniu Pekin i Islamabad podpisały umowę określającą warunki finansowania rozbudowy elektrowni w Karaczi. Chiny pożyczą Pakistanowi 6,5 mld dol. i dostarczą dwa reaktory o mocy około 1100 MW każdy.

Chińczycy już od jakiegoś czasu sygnalizowali, że chcą rozpocząć eksport technologii jądrowych. Przez ostatnie kilka lat intensywnie pracowali nad przerobieniem zachodnich reaktorów, aby uwolnić się od ograniczeń wynikających z praw patentowych. Wprawdzie pierwsza chińska elektrownia jądrowa w Qinshan została wyposażona w reaktor rodzimej konstrukcji, jednak było to urządzenie o niewielkiej mocy. Pierwszy duży blok uruchomiono w 1994 r. nad zatoką Daya, w pobliżu Hong-Kongu. Zainstalowano w nim francuski reaktor o mocy 900 MW wyprodukowany przez Framatome (dziś Areva). Chińczycy dostarczyli zaledwie 1 proc. części tego urządzenia, ale to był dopiero początek.

W latach 2002 i 2003 uruchomiono kolejną elektrownię wyposażoną w reaktory Framatome’u, tym razem jednak były one już w 30 proc. dziełem miejscowych inżynierów. Osiem lat później udział ten wzrósł do 2/3, w dodatku Chińczycy podkręcili moc urządzenia do ponad 1000 MW. Uznano wtedy, że reaktor jest bardziej chiński niż francuski i nadano mu nazwę CPR-1000.

Po wydeptanej ścieżce

CPR brzmi prawie jak EPR (European Presseurized Reactor), w którym przymiotnik european zastąpiono słowem chinese. EPR to duma Arevy, reaktor III generacji, jeden z najnowocześniejszych na świecie, zaprojektowany w oparciu o lata doświadczeń i miliardy euro wydane na prace badawczo-rozwojowe. Tymczasem CPR-1000 jest urządzeniem II generacji, unowocześnionym, ale wywodzącym się w prostej linii z reaktorów budowanych w latach 50. Na pierwszy rzut oka wygląda to na typowy przypadek chińskiej podróbki, taniej imitacji, w której zbieżność nazwy z oryginałem ma wprowadzić w błąd nieuważnych klientów.

Rzecz w tym, że francuska technologia jądrowa, której ukoronowaniem jest EPR, przeszła niemal identyczną drogę. Początkowo Francuzi rozwijali samodzielnie zaprojektowane reaktory chłodzone gazem. Miały one tę zaletę, że można było w nich produkować pluton do celów militarnych. Gorzej z opłacalnością produkcji energii, dlatego poza granicami Francji urządzenia nie cieszyły się wzięciem.

Z eksportem o wiele lepiej radzili sobie Amerykanie, którzy oferowali reaktor chłodzony wodą pod ciśnieniem (PWR). Widząc zalety amerykańskiej konstrukcji, grupa francuskich firm przemysłowych w 1958 r. kupiła od Westinghouse licencję na PWR i utworzyła spółkę Société Franco-Américaine de Constructions Atomiques, w skrócie Framatome. Początkowo we Francji rozwijano równolegle obie technologie, przy czym elektrownie wyposażone w reaktory Westinghouse’a lokalizowano na peryferiach – tuż przy granicy z Belgią i Niemcami, jakby wstydzono się korzystać z obcej myśli technicznej. Przełom nastąpił dopiero po kryzysie naftowym z 1973 r., kiedy rząd uchwalił program forsownego rozwoju energetyki jądrowej. Do końca dekady podjęto decyzję o budowie 40 bloków w technologii PWR.

Z czasem przyszły też kontrakty zagraniczne – Framatome sprzedał swoje reaktory m.in. do Belgii, Korei Południowej i RPA. Ogromne nadzieje wiązano zwłaszcza z Chinami, które zaplanowały uruchomienie do 2020 r. elektrowni jądrowych o łącznej mocy prawie 60 tys. MW. Dla każdego dostawcy technologii jądrowych Kraj Środka to prawdziwa ziemia obiecana. Oczywiście pod warunkiem, że nie pozwoli się Chińczykom skopiować swoich pomysłów. Już CPR-1000 pokazał, na co ich stać. Dlatego gdy Pekin w 2004 r. ogłosił przetarg na dostawę reaktorów III generacji, Francuzi oświadczyli, że nie chcą słyszeć o żadnym transferze technologii.

Oddać, aby sprzedać

Tymczasem, jak wynika z ujawnionej przez WikiLeaks amerykańskiej korespondencji dyplomatycznej, Chińczycy postawili sprawę jasno: albo sprzedajecie technologię, albo nie robimy z wami interesów. Amerykanie, którzy również starali się o zamówienie, postanowili działać pragmatycznie.

– Jeżeli miejscowi mają skopiować albo przerobić jakiś reaktor, dla Westinghouse’a będzie lepiej, jeżeli będzie to technologia Westinghouse’a – miał powiedzieć jeden z przedstawicieli firmy.

A skoro tak, to kontrakt o wartości co najmniej 8 mld dol. został podpisany z Amerykanami. Westinghouse nie tylko sprzedał cztery reaktory typu AP-1000 wraz z planami i know-how, ale jeszcze uzgodnił z Chińczykami współpracę na innych rynkach. Żeby nie było niejasności: Chińczycy już opracowali swój własny reaktor na bazie AP-1000. CAP-1400 powstał właśnie z myślą o rynkach zagranicznych, choć zapewne najpierw kilka takich urządzeń zostanie zainstalowanych w ojczyźnie.

Własna technologia to jednak nie wszystko. Chińczycy mają jeszcze dwie mocne karty. Pierwsza to cena – chińskie reaktory mają być tańsze od zachodnich, ale pod uwagę trzeba brać koszt zaprojektowania, budowy i wyposażenia całej elektrowni. Trudno porównywać poszczególne inwestycje, ale poniższy skrajny przypadek dobrze oddaje sytuację. Budowa całego kompleksu Yangjiang, który ma się składać z sześciu bloków wyposażonych w chińskie reaktory II i III generacji po 1000 MW każdy, ma kosztować 12 mld dol. Koszt planowanej w Wielkiej Brytanii elektrowni w Hinkley Point C – zasilanej dwoma francuskimi EPR o łącznej mocy 3400 MW – został oszacowany na 16 mld funtów, czyli 26 mld dol. Wynika z tego, że Chińczycy są w stanie zbudować dwa razy więcej za dwa razy mniej!

(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-NC-SA by Michal Brcak)

(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-NC-SA by Michal Brcak)

Cena elektrowni to tylko jeden z elementów układanki. Drugim, równie ważnym, są zasady finansowania inwestycji. Ogromne kwoty, które pochłania budowa, na ogół trzeba skądś pożyczyć, a to kosztuje. W dodatku pożyczkodawcy domagają się zabezpieczeń, najlepiej rządowych gwarancji, bo projekty jądrowe są obarczone dużym ryzykiem niepowodzenia. Wreszcie inwestorzy coraz częściej żądają gwarancji, że będą mogli sprzedać po cenie zapewniającej zwrot z inwestycji prąd wyprodukowany w elektrowni. I tu Chińczycy mogą wyciągnąć kolejnego asa z rękawa – ich oczekiwania wobec gwarancji i zabezpieczeń są bardzo skromne. Ba, są gotowi wziąć na siebie całe ryzyko inwestycji. Tak przynajmniej wynika z doniesień prasowych na temat negocjacji, jakie w ostatnich dwóch latach prowadził turecki rząd w sprawie budowy elektrowni jądrowej w Synopie nad Morzem Czarnym. Na krótkiej liście potencjalnych dostawców znalazły się firmy z Chin, Korei Południowej, Kanady oraz Japonii. Wszystkie oprócz chińskich domagały się rządowych gwarancji i kontraktacji energii. Wydawałoby się, że wybór zwycięzcy jest formalnością, a jednak…

Kłopoty z wizerunkiem

Mimo że Chińczycy złożyli najlepszą ofertę, dorzucając jeszcze transfer technologii reaktora III generacji (ACPR-1000+), w maju 2013 r. Ankara zdecydowała się na ofertę japońsko-francuską. Szczegóły umowy są wciąż przedmiotem negocjacji, ale to, co już zostało ustalone, wyraźnie pokazuje, że dobra cena to jeszcze nie wszystko.

Po pierwsze turecki rząd zobowiązał się do objęcia 49 proc. udziałów w przyszłej elektrowni poprzez państwową spółkę energetyczną, co de facto równa się udzieleniu gwarancji. Po drugie Turcy będą musieli pokryć 30 proc. kosztów budowy, a po trzecie – zobowiązać się do zakupu elektryczności po ustalonej cenie. Różnica między ofertą chińską a japońską jest tak wyraźna, że w prasie pojawiły się spekulacje, jakoby negocjacje z Chińczykami były tylko grą na obniżenie ceny przez innych dostawców a Turcy nigdy na serio nie dopuszczali możliwości podpisania umowy z chińską firmą.

– Chińczycy chcą wejść na światowy rynek i aby znaleźć odbiorców, są gotowi przedstawić bardzo korzystne warunki finansowe. Problemem jest jednak zaufanie do chińskiej technologii – ocenił dla „Financial Times” Guo Shou, analityk Barclays.

Nawet dostawę reaktorów dla Pakistanu trudno uznać za prawdziwy sukces. Po pierwsze stosunki Islamabadu z Pekinem mają charakter strategicznego sojuszu wymierzonego przeciwko Indiom i relacje gospodarcze są bardziej podporządkowane polityce niż ekonomii. Po drugie Pakistan i tak nie miał szans na otrzymanie technologii z żadnego innego kraju ze względu na obawy przed jej wykorzystaniem do celów militarnych. Po ogłoszeniu umowy Amerykanie zarzucili zresztą Chińczykom naruszenie zasad obowiązujących członków Grupy Dostawców Jądrowych, które mają zapobiegać rozprzestrzenianiu broni jądrowej. Pekin oczywiście odrzucił oskarżenia, ale powszechnie wiadomo, że i tak od dawna wspiera program rozwoju arsenału atomowego Pakistanu.

Chińsko-rosyjska wojna jądrowa

Problemem Chińczyków jest konkurencja, przede wszystkim rosyjska. Moskwa dąży do uczynienia z technologii jądrowych jednego z głównych produktów eksportowych. Jak na razie efekty są więcej niż zadowalające. Dość powiedzieć, że na prawie 70 bloków jądrowych budowanych aktualnie na świecie na Rosatom przypada 28, z czego 19 poza granicami kraju. I to nie tylko w takich państwach jak Iran, Bangladesz czy Indie. W 2013 r. Rosjanie zapewnili sobie kontrakt z fińską Fennovoima na dostawę reaktora do nowej elektrowni Hanhikivi. W 2014 roku Rosatom otrzymał zlecenie na budowę dwóch nowych bloków jądrowych na Węgrzech. Ten ostatni kontrakt został jednak sowicie podlany rosyjskimi pieniędzmi – Kreml zaoferował Węgrom 10 mld euro kredytu na 30 lat, co pozwoli pokryć około 80 proc. szacowanych kosztów inwestycji. To nawet więcej niż Chińczycy pożyczyli Pakistanowi (6,5 z 9,6 mld dol). Dzięki dogodnym warunkom finansowania inwestycji i wpływom politycznym Kremla Rosatom stał się liderem w eksporcie reaktorów. Firma buduje lub wkrótce rozpocznie budowę elektrowni w 12 państwach świata (mapa).

Jak widać, Chińczyków czeka jeszcze długi marsz. Pekin umie jednak szybko wyciągać wnioski. Skoro ich własne technologie nie budzą zaufania, będą terminować u innych. W październiku okazało się, że EdF zbuduje brytyjską elektrownie w Hinkley Point razem dwiema chińskimi spółkami jądrowymi – CGN i CNNC, które obejmą mniejszościowe udziały w tym projekcie. Miesiąc później premierzy Chin i Rumunii podpisali porozumienie o zaangażowaniu Chin w budowę dwóch nowych bloków w Cernavodzie. Prawdopodobnie, tak jak już istniejące, zostaną one wyposażone w kanadyjskie reaktory CANDU. Tym razem jednak CGN obejmie większościowy pakiet w spółce realizującej inwestycję. Kontrakty w Rumunii i Wielkiej Brytanii nie zaspokoją wprawdzie ambicji Chińczyków, ale uchwycone w Europie przyczółki mogą się okazać kluczem do rynków całego świata.

OF

(infografika Darek Gąszczyk)
(infografika Darek Gąszczyk/CC BY-NC-SA by Michal Brcak)
Reaktor-w-każdej-wiosce CC BY-NC-SA by Michal Brcak

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Atom daje tanią energię i niskie emisje

Kategoria: Ekologia
Uranu wystarczy na co najmniej 200 lat, a może nawet na dziesiątki tysięcy lat – mówi dr inż. Andrzej Strupczewski, profesor Narodowego Centrum Badań Jądrowych.
Atom daje tanią energię i niskie emisje