Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Co i kogo winić za wyższy wiek emerytalny

Juz tylko kilka dni zostało, by wybrać: zostać z częścią składki przy otwartym funduszu emerytalnym czy z całością ulokować się w państwowym zakładzie. Czy wolimy OFE, czy ZUS, jedno jest pewne: będziemy pracować dłużej i póki technologia nie osiągnie szczytu, nie widać alternatywy.
Co i kogo winić za wyższy wiek emerytalny

(CC By NC SA down)

Oprócz dwóch wielkich wojen wiek XX przyniósł dwa inne zdarzenia wiekopomne, z których zdają sobie sprawę naprawdę bardzo nieliczni. W poprzednim stuleciu dwa razy nastąpiło podwojenie ludności Ziemi.

Populacja rośnie, a Ziemia nie

Angus Madison – najsłynniejszy do tej pory „łamacz liczb” przydatnych w ekonomii – oszacował swego czasu, że w 1900 roku żyło na Ziemi nieco ponad 1,5 mld ludzi. Trzymiliardowy mieszkaniec naszego globu pojawił się na przełomie 1959 i 1960 r., a 6 mld stuknąć miało w okolicach 1999 r. Tempo jest przerażające, bo 1 mld ludność Ziemi liczyła zaledwie 200 lat temu, około 1820 roku, z czego niemal 75 proc. mieszkało w Azji.

Przez dwa stulecia zaludnienie na planecie – już ogołoconej, dalej trzebionej i bynajmniej nie z gumy – wzrosło zatem aż siedmiokrotnie, a niemal wszyscy politycy, uczeni i w ogóle ludzie z grubsza przecież rozumni plotą w Polsce o katastrofie demograficznej, nie bolejąc wszakże nad nadmiarem, tylko nad bliskim teraz zera przyrostem rodaków w RP. Gdyby przypadkiem o tym wiedzieli, mogliby pomarzyć o powtórce z roku 1820, kiedy na ziemiach polskich mieszkało 10,5 mln ludzi, podczas gdy w ówczesnych Stanach Zjednoczonych (według Maddisona) jakieś 0,5 mln mniej.

Przez ostatnie 50 lat ludność świata rosła o kolejny miliard mniej więcej co 12–14 lat. Teraz tempo to co nieco przygasło, ale i tak według projekcji populacyjnych ONZ, które są dla demografów powszechnie uznawanym punktem odniesienia, ludność świata ma wzrosnąć z obecnych 7,2 mld do 8,1 mld w 2025 r. i do 9,6 mld w 2050 r. Są to szacunki według scenariusza umiarkowanej płodności, bo gdyby ludzkość się rozhasała, to w 2100 r. mogło by nas być 15 mld, a nawet prawie 30 mld. Byłby to miód na serca zwolenników nadal uparcie wznoszonej w Polsce bismarckowskiej piramidy emerytalnej, bo proporcja między pracującymi a emerytami byłaby korzystniejsza, tyle że życie ludzi toczyłoby się (toczyć się będzie?) głównie „pod folią” i w „klatkach”, nie zaś w ulubionym przez yuppies reżimie organicznym i na wolnym wybiegu.

Poszukiwanie recept na problemy emerytalne w potęgowaniu prokreacji to dowód na ciasnotę horyzontów, o ile nie na coś jeszcze gorszego.

Przy założeniu, że ludzkość pójdzie wreszcie po rozum do głowy i bardzo spowolni statystyczne tempo rozrodczości, gdzieś około roku 2060 liczba mieszkańców Ziemi powinna zacząć maleć i wrócić do mniej więcej dzisiejszego poziomu. W tym scenariuszu – przyjaznym ludziom i naturze – wagi jeszcze większej niż obecnie nabierze jednak problem struktury wiekowej ludności.

Są mocne przesłanki wskazujące, że w XXI w. nie nastąpi kolejne podwojenie liczby ludności świata. Jest natomiast niemal pewne, że w ciągu następnych 25 lat podwojeniu ulegnie liczba ludzi w wieku 65 lat i starszych. Grupa ta liczy obecnie około 600 mln, a szanowany nawet przez establishment angielski publicysta ekologiczny Fred Pearce twierdzi, że jest to połowa wszystkich ludzi, którym od początku świata do dziś udało się przekroczyć granicę 65 lat życia. Jeśli zaś cofamy się aż do początków, to nie wypada nie podać na marginesie, że według szacunków Population Reference Bureau od Adama i Ewy było nas i jest na tym padole razem jakieś 108 mld.

Na emeryturze żyjemy dłużej

Demografowie z ONZ oceniają, że w 2035 r. granicę 65 lat życia przekroczy ponad 1,1 mld osób, co będzie stanowić 13 proc. całej populacji. Tym samym będzie się nieubłaganie pogarszał współczynnik obrazujący relacje między liczebnością grupy osób w wieku tzw. emerytalnym i w tzw. wieku produkcyjnym (old-age-dependency ratio).

W 2010 r. na 100 dorosłych w wieku 25–64 lata przypadało w ujęciu globalnym 16 osób mających lat 65 i więcej. Oczekuje się, że przy założeniu tzw. średniej płodności w 2035 r. odsetek ten wzrośnie do 26. Sytuacja w poszczególnych państwach nie jest i oczywiście nie będzie jednorodna. Ten sam wskaźnik ma wzrosnąć w identycznym przedziale czasowym w Japonii z 43 do 69, w Niemczech z 38 do 66, a w młodych imigracją i wysokim przyrostem demograficznym w niektórych grupach (głównie latynoskiej) Stanach Zjednoczonych z 24,6 do 44. W Polsce miałby się zwiększyć z 23,6 do 43,8 i nie będziemy w pod tym względem w światowej czołówce, ale i tak trzeba się martwić, bo na jednego emeryta w poprzednim wieku emeryckim (65 lat dla mężczyzn) przypadałoby 2,3 potencjalnego pracownika w wieku „postudenckim”.

Zmartwienie byłoby jeszcze większe, gdyby założyć, że nie zdołamy zmniejszyć różnic wydajności dzielących nas od starych, w obu znaczeniach, liderów. Wystarczy powiedzieć, że według Eurostatu statystyczny zatrudniony w Niemczech wytwarzał w 2012 r. w ciągu 1 godz. pracy porównywalny produkt wart 42,6 euro, zaś Polak jedynie – 10,4 euro. O potencjalnych tego konsekwencjach w kontekście emerytalnym będzie krótko na koniec.

W opublikowanej przed trzema laty pracy pt. „Implications of Population Aging for Economic Growth” David E. Bloom, David Canning i Günther Fink (wszyscy z Harvardu) wskazali na podstawie danych zebranych w 43 (z reguły najbardziej rozwiniętych) państwach, że w latach 1965–2005 przeciętne dalsze trwanie życie mężczyzny (life expectancy) uległo statystycznemu wydłużeniu niemal o dziewięć lat. W tym samym czasie próg prawny wieku, w którym można udać się na emeryturę, podniósł się w tych państwach przeciętnie o niecałe pół roku. Nie tylko Polska, ale wszyscy w świecie udawali, że tego nie widzą.

Ma to swoje konsekwencje i może mieć jeszcze większe. Kurczenie się zasobów pracy stanie się w wymiarze globalnym mniej groźne lub zupełnie niegroźne tylko wtedy, jeśli nastąpi potężny wzrost wydajności pracy zawdzięczany automatyzacji, robotyzacji, informatyzacji i kilku może jeszcze innym „-acjom”. Tymczasem jednak proces starzenia się może sprawiać, że wydajność nie rośnie jak trzeba.

Amlan Roy, demograf i dyrektor w Credit Suisse, utrzymuje na podstawie swoich badań („How Demographics Affect Economics Growth, Basset Prices and Capital Flows”), że zmniejszająca się pula osób w wieku produkcyjnym spowodowała, że japoński PKB rósł w okresie 2000–2013 średniorocznie o 0,6 pkt proc. wolniej, niż gdyby struktura demograficzna była tam korzystniejsza. Ponieważ Japonia nie młodnieje, a dzieje się tam – i to szybko – najzupełniej odwrotnie, to Amlan Roy ocenia, że wskaźnik względnego ubytku PKB urośnie tam za około cztery lata do 1 pkt proc.rocznie. Jeśli ma rację, to dzięki jego staraniom lepiej rozumiemy teraz fenomen gospodarczego kuśtykania Japonii przez długie lata. Z kolei w Niemczech efekt coraz gorszej struktury wiekowej może odejmować od tamtejszego wzrostu jakieś 0,5 pkt proc. rocznie. Może jest to zbyt odważna teza, ale na tym tle łatwiej zrozumieć pasję Japończyków do konstruowania coraz bardziej zdolnych robotów.

Edukacja i czynnik polityczny

Roboty czy komputery nie zastąpią jednak człowieka całkowicie, przynajmniej do czasu, aż świata nie zacznie „zaludniać” sztuczna inteligencja, co zdaniem niektórych jest już wręcz na wyciągnięcie ręki. Słynny bardzo Ray Kurzweil twierdzi w swojej książce „Nadchodzi osobliwość” między innymi, że moc obliczeniowa maszyn podąża od ponad 100 lat dość przewidywalną ścieżką podwajania swojej wielkości w ciągu każdych 18–22 miesięcy. Jeśli następne lata nie przyniosą załamania tej tendencji, to we wczesnych latach 20. XXI w. moc obliczeniowa komputera o wartości 1000 dol. będzie zbliżona do mocy ludzkiego mózgu, a 15–20 lat później taki komputer będzie dysponował mocą wszystkich ludzkich mózgów.

Jest zatem alternatywa dla dłuższej pracy mężczyzn i kobiet, pod warunkiem wszakże, że Kurzweil i jemu podobni mają rację. Zanim jednak stanie się, jak mówią, pozostają środki i metody konwencjonalne. Z badań, których autorem jest Gary Burtless z Brookings Institution, wynika, że ludzie lepiej wykształceni pracują dłużej. Tylko 1/3 Amerykanów w wieku 62–74 lata z grupy mężczyzn po szkole średniej i bez żadnego innego wykształcenia nadal pracuje, natomiast w grupie mężczyzn z jakimkolwiek lepszym dyplomem i w tym samym wieku są to już 2/3. Wpływa na to przede wszystkim fakt, że praca fizyczna robi się z wiekiem coraz cięższa, a dyplom i doświadczenie to odpowiednio wyższe wynagrodzenie sprawiające na starość tym większą radość, że dom i samochód już kupiony, dzieci na swoim i nic tylko na siebie w końcu wydawać.

W tym kontekście Polska stoi na niezłej pozycji, bo absolwentów u nas całe mrowie i można liczyć, że z czasem jeszcze się douczą. Od razu pojawia się jednak jeden wielki minus. Prof. Julian Aulaytner,członek Komitetu Prognoz Polska 2000+ przy PAN, przytacza przy tej okazji dane, że średnia wieku 2 mln polskich emigrantów (głównie z ostatniej dekady) wynosi 28 lat i douczają się, ale dla innych.

Nie wszyscy jednak udają się na starość do pracy równie ochoczo jak wykształceni Jankesi i nie wszyscy szukają tak licznie szans poza własnym krajem, więc przymus prawny też się liczy. Tu warto zwrócić uwagę, że starzenie się społeczeństw ma istotne przełożenie na realia polityczne. Odsetek wyborców w wieku starszym rośnie z każdym rokiem, więc władze tych państw, które będą zwlekać z przesunięciem w górę granic wieku uprawniającego do przejścia na finansowaną z przymusowych składek emeryturę, w przyszłości mogą tego nie przeprowadzić z powodu braku odpowiedniej liczby popierających ten ruch wyborców. Przykładem, jak to działa, jest łatwość przeprowadzenia egzekucji OFE, budząca zdziwienie tylko wtedy, gdy nie dostrzega się, że był to jaskrawy przejaw zwycięstwa politycznego starszych roczników nad tymi, które używają teraz życia i nie mają ochoty na myślenie, co będzie za lat 20, 30, 40.

Gdzie granica podwyższania wieku uprawniającego do przejścia na emeryturę? Odpowiedzi na to pytanie trzeba szukać w tendencjach demograficznych i zdrowotnych oraz projekcjach finansowych. Wśród ekspertów raczej panuje zgoda, że przeciętny poziom zdrowia ludności wzrasta wraz z rosnącymi dochodami per capita, choćby dlatego, że więcej można wydać na dobrych lekarzy i skuteczniejsze leki. Znawcy przedmiotu wskazują, że potwierdzają się wcześniejsze domniemania o postępującej tzw. kompresji zapadalności (compression of mordibity), czyli że ludzie są generalnie zdrowsi niż dawniej. W omawianym tu kontekście ma to dwa przeciwstawne efekty: więcej starych i zdrowych ludzi to większe wydatki emerytalne (i relatywnie mniejsze niż spodziewane wydatki na zdrowie), a z drugiej strony więcej potencjalnych rąk (a bardziej głów) do pracy. Zasoby finansowe to też niezwykle istotny czynnik, zwłaszcza tam, gdzie jak w Polsce obowiązuje tzw. model solidarnościowy nadzorowany przez państwo. Potęguje on pokusę składania obietnic do realizacji przez następne ekipy u władzy (np. cały okres PRL, emerytury rolnicze, górnicze i mundurowe) oraz napięcia, gdy z tego lub innego powodu kasa świadczeniobiorcy staje się pusta.

Podniesiony wiek emerytalny jest więc także ceną za nieodpowiedzialność i lichość intelektualną kolejnych rządów. W Unii Europejskiej eksperci uznali, że dobrą wskazówką w prognozowaniu „dalszego trwania w pracy” mogłaby być reguła, że statystycznie rzecz ujmując, na emeryturze nie spędza się więcej niż 1/3 dorosłego życia („Green Paper: Towardsadequate, sustainable and safe European pension systems”). Wprawdzie przekucie takiej reguły w praktyczne zasady byłoby niesłychanie trudne, jest jednak przynajmniej jakiś punkt wyjścia

Oni, tamci i Polska

Mimo widocznych zmian w strukturze wiekowej społeczeństw, w tzw. średnim okresie góra dwóch dziesięcioleci większość państw rozwiniętych kultywujących normy tzw. demokracji zachodniej nie powinna odczuć wyraźniejszych ich skutków. Mowa oczywiście o skutkach w wymiarze makroekonomicznym, bowiem losy jednostkowe układać się będą inaczej niż dzisiaj. Zwolni nieco tempo wzrostu PKB, ale u bogatych nie jest to tragedia. System gospodarczy dostosuje się dzięki wydłużeniu lat w pracy, większej aktywności zawodowej kobiet oraz lepszemu poziomowi wykształcenia, a także postępowi technicznemu, który eliminuje zapotrzebowanie na część „prac ręcznych”. Sytuacja aspirujących do bogactwa państw azjatyckich i latynoamerykańskich też nie ulegnie zasadniczej zmianie, bowiem tam przyrost naturalny nie zwolnił tak bardzo jak na Zachodzie, więc w perspektywie 15–20 lat będą nawet mogły mówić o jakimś optimum (mniejsza liczba dzieci na utrzymaniu, starych ludzi nie tak dużo – głównie wskutek zaniedbań zdrowotnych – i duża populacja ludzi bardzo chętnych do pracy z myślą o niedługim dobrobycie).

Polska to osobny przypadek: ani bogata, ani biedna, lecz dość silnie dotknięta procesami starzenia i marnująca bardzo wiele szans na rozwój nie tyle o wiele szybszy, co bardziej zrównoważony i trwały. Tu pora wrócić do porównań wydajności pracy. Gdybyśmy w prognozowanych przez ONZ realiach demograficznych mieli porównywać się w 2035 r. z bardziej dotkniętymi starością Niemcami, to bez dorównania im pod względem wydajności pracy byłoby tak, że w Niemczech na jednego emeryta pracowałoby wówczas 1,5 osoby, natomiast w Polsce proporcja byłaby jak 1/0,5. To jest główny powód, dla którego zbyt nieliczna jeszcze mniejszość zżyma się tak bardzo na oceny polityczne, że generalnie w Polsce nie trzeba nic zmieniać, bo samo się jakoś ułoży.

Ponieważ nie zanosi się na to, aby w sprawach porządkowania warunków gospodarowania w Polsce nastąpił odczuwalny postęp, to podniesienie wieku przechodzenia na emeryturę było konieczne. Tu nasuwa się paradoks sformułowany w „Esejach” przez Francisa Bacona, że duże zmiany są łatwiejsze od małych. Filozof-empirysta ma rację, lecz to źle, bo nie potrzeba w Polsce wielkich reform, tylko bardzo wielu mniejszych zmian na lepsze. Gdyby było komu je wprowadzać i ich bronić, mogłoby nie być potrzeby podnoszenia wieku przechodzenia na emeryturę w tak raptowny i przykry dla zainteresowanych sposób.

(CC By NC SA down)

Otwarta licencja


Tagi