Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Czy świat będzie jak multikino?

Prezydent Barack Obama dotrzymał słowa i ogłosił zakończenie rozpoczętej w grudniu 2001 roku interwencji – misji ISAF – w Afganistanie. To symboliczny koniec ery dominacji USA. Ameryka dominowała, ale nie wygrała, choć nie widać pewnego pretendenta do przejęcia jej roli w światowym ładzie.
Czy świat będzie jak multikino?

(infografika Dariusz Gąszczyk/CC by JOHN LLOYD)

Toczą się spory o to, co nas czeka w nowej erze, którą niektórzy już nazywają poamerykańską (np. Fareed Zakaria, Kishore Mahbubani i wielu autorów chińskich, m.in. Liu Mingfu i Zhang Weiwei). Charles Kupchan obawia się, że grozi nam „świat niczyj” (No One’s World), natomiast Amitav Acharya, osiadły od lat na Zachodzie i wykładający w USA Hindus, w niedawno wydanym eseju o znamiennym tytule „Koniec amerykańskiego porządku światowego” („The End of American World Order”) porównuje nadchodzącą epokę do multikina. Twierdzi on w tym ważnym tomie, że mamy do czynienia ze zmierzchem „prowadzonego przez Amerykanów liberalnego porządku hegemonicznego”, a „amerykański ład światowy zmierza do końca nawet bez względu na to, czy dochodzi do zmniejszenia rangi Ameryki, czy nie”. Po prostu czas Pax Americana, z jakim niewątpliwie mieliśmy do czynienia w wyniku upadku ładu dwubiegunowego, kończy się i to raczej nieodwołalnie. Nie będzie już jedynego supermocarstwa czy hegemona, jakim były USA, a wcześniej Wielka Brytania i inni.

Prawda wielu ekranów

Nadchodzi era multipleksu, w której „żaden pojedynczy reżyser czy producent nie będzie w stanie zmonopolizować uwagi czy wierności widzów”. Po 2008 r. mamy bowiem do czynienia nie tylko ze wschodzącymi rynkami, zwanymi poprzednio Trzecim Światem, Południem czy państwami rozwijającymi się, ale też z odrodzeniem niegdysiejszych ośrodków i centrów siły, jak też dawnych cywilizacji, takich jak Chiny, Indie czy Turcja. Tym samym ten nowy świat będzie również wielokulturowy, bowiem nowe – a raczej odradzające się – mocarstwa mają własne, odmienne od zachodnich systemy wartości. Ten właśnie aspekt eksponuje w omówieniu książki Acharyi w najnowszym numerze magazynu „Foreign Affairs” jeden ze strategicznych guru w USA John Ikenberry.

Czy ten bardziej zróżnicowany, wielobiegunowy świat będzie lepszy? Trudno powiedzieć. O to też toczą się spory. Istotne (także dla nas, w Polsce) jest to, że epoka bezwzględnej amerykańskiej dominacji raczej nieodwracalnie odeszła do historycznych annałów, z czego należy wyciągnąć strategiczne wnioski dla siebie. Czas przypomnieć sobie, że istnieją także rynki pozaeuropejskie i inne kierunki niż tylko Zachód, na który – wtedy jak najbardziej słusznie – postawiliśmy po 1990 roku.

Powrót Azji, szok na Zachodzie

Logika Amitava Acharyi jest bowiem nieubłagana. Bierze on do ręki najnowsze dane (pisał pod koniec 2013 r.) OECD, z raportu UE „Global Trends 2030” oraz zatytułowanego dokładnie tak samo raportu amerykańskiej Narodowej Rady Wywiadu (pisałem na jego temat na łamach Obserwatora Finansowego w grudniu 2012 r., tuż po jego publikacji). Do tego dodaje dane z Banku Światowego, Azjatyckiego Banku Rozwoju czy amerykańskiego Senatu i wychodzi mu, co następuje.

Przy użyciu tych samych metod liczenia i mierników PKB USA w roku 2000 było ośmiokrotnie wyższe od PKB Chin. W roku 2010 było już tylko trzy razy wyższe. W tym samym czasie udział rynków wschodzących w światowym PKB zwiększył się z 18 do 29 proc., a licząc po kursie siły nabywczej (PPP) z 34 do 45 proc. Jeśli nie nastąpi jakiś nieprzewidywalny kataklizm, to według europejskiego „Global Trends” w roku 2030 lista największych gospodarek świata będzie się prezentować następująco: Chiny (23,8 proc.), USA (17,3 proc.), UE (14,3 proc.), Indie (10,4 proc.) i Japonia (3,5 proc.).

Amerykański raport „Global Trends” podaje zbieżną kolejność największych gospodarek świata, choć nieco inne liczby, ale dodaje przy tym, iż w 2030 r. najdynamiczniejsza ostatnio Azja nie tylko przewyższy świat euroatlantycki, tzn. USA i UE, w PKB, ale też będzie dominowała pod względem liczby mieszkańców, wydatków na zbrojenia, badania i rozwój oraz postęp technologiczny. Według ulokowanego w Manili Azjatyckiego Banku Rozwoju, który sugeruje, że „nadchodzi wiek Azji”, PKB tego kontynentu w światowym udziale zwiększy się z 39,9 proc. w roku 2030 do 52,3 proc. w roku 2050, podczas gdy w tym samym czasie udział USA (obecnie na poziomie 22 proc.) spadnie do zaledwie 12 proc. Chiny zwiększą swój udział w światowym PKB do 20 proc., Indie do 16 proc.

Mniejsza o liczby i metodykę badań. Prognozować dziś, co będzie w roku 2030 czy 2050, to wróżyć z fusów. Zawsze w takim kontekście warto przypomnieć znamienne słowa duńskiego fizyka Nielsa Bohra: „Przewidywanie jest bardzo trudne, szczególnie jeśli chodzi o przyszłość”. Tak naprawdę nie wiemy, jak będzie, mamy przed sobą zbyt wiele niewiadomych. Ważne są jednak tendencje i widoczne już procesy, a te – zdaniem hinduskiego uczonego – są dość jednoznaczne w wymowie i treści. Kończy się rozpoczęta w epoce wielkich odkryć geograficznych epoka europocentryzmu i dominacji Zachodu. Wracają do gry dawne mocarstwa, szczególnie Chiny i Indie, które – jak wykazują staranne dane OECD i Angusa Maddisona – jeszcze w epoce wojen napoleońskich dawały światu około 40 proc. ówczesnego PKB, a dopiero potem popadły w głęboki kryzys wywołany czy to kolonizacją, czy wojnami opiumowymi. Dlatego dla nich, dla tamtejszych elit i społeczeństw, to, co się dzieje od 2008 r., to nic innego niż powrót do czasów minionej chwały, podczas gdy dla nas, na Zachodzie, to szok. Bo przecież zgodnie z tą logiką zawsze było inaczej. My mieszkaliśmy w świecie rozwiniętym i wysoko uprzemysłowionym, a oni w świecie nędzy. Ich świat nazywaliśmy rozwijającym się albo Trzecim Światem, podczas gdy my byliśmy Pierwszym.

Konwergencja czy konflikt?

Charakterystyczne i znamienne, że ten – jakże istotny – przekaz płynący z obecnie zachodzącej zmiany układu sił na scenie globalnej jest zarówno mocno eksponowany przez wspomnianych na wstępie autorów chińskich, jak też zakorzenionych na Zachodzie, ale o hinduskich korzeniach, jak Amitav Acharya, Kishore Mahbubani, Fareed Zakaria czy Parag Khanna. Oni wiedzą, co mówią: kończy się era jednobiegunowości, samodzielnych mocarstw i hegemonów. Nadchodzi epoka multikina, z odmiennymi programami, a nawet scenariuszami.

Czy z tego może wyłonić się jakiś nowy „koncert mocarstw” na wzór tego z Europy w XIX w.? Pochodzący z Azji autorzy mocno w to powątpiewają. Owszem, Kishore Mahbubani apeluje w swej najnowszej książce o „wielką konwergencję” pomiędzy powoli schodzącym supermocarstwem – USA – a najważniejszym mocarstwem wschodzącym – Chinami, idąc tym samym w ślad Henry Kissingera w jego wydanej i u nas obszernej pracy „O Chinach”, ale pewności co do pozytywnego rezultatu przecież nie ma. Z niedawno przeprowadzonych na Uniwersytecie Harvarda badań dotyczących podobnych do dzisiejszej sytuacji w dziejach powszechnych, gdy jedno mocarstwo było w fazie zmierzchu, a mocny pretendent w fazie wzrostu, okazało się, że w 12 na 15 przypadków prowadziło to do konfliktów i wojny, a nie konwergencji.

Acharya podkreśla, że zmierzch czy upadek wielkich mocarstw nigdy nie następował znienacka, zawsze był to proces, zazwyczaj długi i zawiły. On także obawia się kolizji, ale nie rozumie jej prosto i liniowo jako ewentualne stracie pomiędzy USA i Chinami. Dodaje, wyjątkowo przenikliwie, że zagrożeń, przed którymi stajemy, jest więcej. Po pierwsze najważniejsze wschodzące rynki skupione w grupie BRICS (Brazylia, Rosja, Indie, Chiny i RPA) „nie są grupą koherentną”, co oznacza, że do konfliktu może dojść także pomiędzy nimi (choć dziś się na to nie zanosi) i może on wówczas przebiegać nie tylko na linii Azja – Zachód czy Wschód – Zachód. Po drugie rynki wschodzące to pojęcie szersze niż tylko grupa BRICS, bo są wśród nich np. Indonezja czy Turcja. Jak w tak zróżnicowanym konglomeracie znaleźć wspólny język? Chyba się nie da. Tym bardziej – to po trzecie – nie da się znaleźć „ideologicznej konwergencji” zarówno pomiędzy nimi, jak między nimi a liberalnym Zachodem. A bez wspólnej platformy i przynajmniej podobnych lub zbliżonych systemów wartości nawet trudno rozważać nowy „koncercie mocarstw”.

W tym kontekście z Aacharyi wychodzi rodowity Hindus, podejrzliwy wobec Chin, ich intencji i szybko rosnącego potencjału. Autor podkreśla, iż ten nowy pretendent do większej niż dotąd władzy i oddziaływania na innych też ma swoje – i to poważne – mankamenty, jak chociażby to, że „nie jest atrakcyjny ideologicznie, a wobec sąsiadów nie wykazuje się geostrategiczną wstrzemięźliwością”. Innymi słowy Chiny mogą być najważniejszym graczem, a w zasadzie już są, bo w pod koniec 2014 r. według danych MFW już wyprzedziły PKB USA liczony po kursie PPP, ale nie idzie w ślad za tym atrakcyjność kulturowa czy interesująca oferta pod względem systemu wartości. A naga siła budzi raczej wrogość niż zainteresowanie czy fascynację.

Gdzie jest Europa?

Dlatego z ważnego eseju Amitava Acharyi można wyciągnąć taką oto konkluzję: USA nie są gotowe – ideologicznie, politycznie, mentalnie, gospodarczo, strategicznie i pod każdym innym względem do odgrywania roli numeru dwa, natomiast Chiny dokładnie z tych samych względów nie są gotowe do odgrywania roli numeru jeden, podczas gdy ich siła gospodarcza to jeszcze za mało. Jaki stąd wniosek? Chyba dalej idący niż Acharyi: grozi nam nie tyle multikino, co geostrategiczna próżnia i nie wiadomo, kto ani jak ją wypełni. Dlatego proste szermowanie danymi i liczbami nie wystarczy. Trzeba dziś prowadzić głębsze i multidyscyplinarne analizy, co proponuje nam właśnie Acharya.

Szczególnie u nas, w Europie i wewnątrz pogrążonej w wielorakim kryzysie UE, o której – co charakterystyczne – hinduski autor niemal nie wspomina. Najwyraźniej nie widzi jej jako jeszcze jednego poważnego gracza i pretendenta do roli przywódcy świata w nieodległej przyszłości. Te role pełnią u niego USA, rynki wschodzące oraz nie do końca jego zdaniem spełniająca oczekiwania w funkcji światowego dyrektoriatu grupa G-20. Warto zastanowić się i nad tym, czemu inni, patrzący w szerszej perspektywie, nie biorą nas pod uwagę. Jednego gwiazdora czy szeryfa na scenie globalnej już nie będzie, to widać. Warto zachować dla siebie przynajmniej rolę pierwszoplanową, a nie być statystą, gdy na naszych oczach świat układa się na nowo.

(infografika Dariusz Gąszczyk/CC by JOHN LLOYD)

Otwarta licencja


Tagi