Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

więcej publikacji autora Jan Cipiur

Deregulacja – ta piła jest bezzębna

Franz Kafka, nie fabrykant, nie kupiec, lecz pisarz w aureoli mistrza, czuł na sobie pęta. Krępował go papier używany podówczas w urzędach. „Z papieru kancelaryjnego są kajdany udręczonej ludzkości” – w te słowa się żalił.
Deregulacja – ta piła jest bezzębna

(©Envato)

Ale świat ani myślał słuchać o koszmarach biurokracji i bezmiaru prawa. Mariaż anakondy z pytonem, dwojga dusicieli, ma się dziś zatem lepiej niż za życia Kafki sto lat temu. Po latach panoszenia się dwojga gadów, wszakże daje znać o sobie ruch deregulacyjny. Wszelkie władze powtarzają, choć w to co mówią nie wierzą: mniej przepisów, mniej zezwoleń, mniej wymagań. Regulator Maximus z siedzibą w Brukseli zarzekał się w styczniu 2025 r., że obetnie wymagania raportowania dla przedsiębiorstw o 1/4, a dla firemek nawet o 35 proc. Cóż za wspaniałomyślność niesłychana!

Przykłady z Ameryki to odrębna sprawa. Ambicje mają tam o wiele większe i myśl swą w czyn wprowadzają z przerażającą świat odwagą. Obecny prezydent USA Donald Trump wydał np. dekret znoszący dławiki nałożone przez Baracka Obamę na prysznice, żeby mniej się lało z nich cennej wody. Na drugą zaś nóżkę, zwalnia tysiącami urzędników państwowych, co mu sprawia frajdę. Chaotyczne ograniczanie biurokracji z myślą o zmniejszeniu wydatków budżetu, to jednak strzał w kolano kraju i amerykańskiej gospodarki. I każdej innej, której rząd pójdzie śladem działań autoryzowanych przez Trumpa. Państwo nie zniknie, więc nie znikną urzędy. Nie powinny olbrzymieć, a warunkiem trzymania ich wielkości w ryzach jest mniej prawa na półkach ze wszelką legislacją.

Na rozrost regulacji nie ma dobrej miary, ale kto patrzy, ten widzi, jak się ta nadyma, stroszy i puchnie. Według Regulatory Studies Centre w George Washington University, przepisy federalne obowiązujące w USA (United States Code) mają obecnie ponad 180 tys. stron, choć na początku lat 60. XX w. wszystkie miały się mieścić na 20 tys. Komplet prawa niemieckiego liczy obecnie podobno o 60 proc. więcej słów niż 30 lat temu. Tylko w latach 2019–2024 Unia Europejska wprowadziła prawie 14 tys. nowych aktów prawnych.

W poznańskiej firmie doradczej Grant Thornton (GT) liczą to od lat i ustalili, że przez 13 lat (2012–2024) przybyło w Dziennikach Ustaw RP 255 871 stron brutto nowego prawa zapisanego w ustawach, rozporządzeniach i umowach międzynarodowych. Liczba netto jest nieco niższa, ponieważ nie uwzględnia drobiazgu prawnego uchylonego w tym samym czasie. Senator Krzysztof Kwiatkowski podliczył natomiast, że w latach 2018–2023 uchwalono 86 ustaw zmieniających Kodeks Postępowania Cywilnego. Zmian w KPC było więc średnio 14 rocznie. Były premier Waldemar Pawlak jest zdania – i ma raczej rację – że Polsce należałby się mieszany system stanowienia prawa, w którym uchwalane byłyby przepisy ogólne, zaś ich szczegółowa interpretacja na zasadzie precedensów należałaby do sędziów. Marzenie ściętej głowy, także z powodu kunktatorstwa większości członków tej palestry, ale dla zdrowia psychicznego trzeba marzyć. Przekonująca jest także teza Marka Isańskiego z Fundacji Praw Podatnika, że problem z nadmiarem nietrafionych przepisów byłby mniejszy, gdyby należycie spełniało swoje obowiązki sądownictwo administracyjne.

Zobacz również:

Motyl Lorenza w gospodarce. Czy regulacje dodają mu skrzydeł?

Najwięcej szkód nadmiar prawa i biurokracji czyni w obszarach inwestycji i innowacji, od których zależy przyszłość Polski i które od lat są naszą piętą Achillesa.

Praw przyrasta szybciej niż się rozwijamy jako kraj, społeczeństwo i gospodarka. Nadmiar prawa to też niedomiar ich egzekucji. W rezultacie maleje i cierpi powaga państwa, czego promotorzy legislacyjnego natłoku nie chcą dostrzec. Przez nawał paragrafów żyje się nam gorzej, nieprzewidywalnie, a skutek nieprzestrzegania nadętego prawa to coraz głębsze rysy na kruszejącym spoiwie, które tworzy z nas społeczeństwo.

Opresja i jej koszty

Podatki dotyczą każdego z nas, a mało kto może się w nich jako tako rozeznać. Cytat z raportu GT za 2022 r. mówi: „[…] teksty jednolite głównych ustaw podatkowych, czyli ich pełne, spójne (uwzględniające niemal wszystkie historyczne zmiany) zapisy, na początku 2018 r. składały się w sumie ze 1330 stron maszynopisu. Tymczasem treść ustaw nowelizujących te ustawy w latach 2018–2022 zawarta została aż na 821 stronach. Objętość nowelizacji stanowi więc aż 62 proc. tekstów jednolitych”. To tylko jeden kamyczek z polskiego ogródka praw, który został zasypany też kamieniami i głazami.

Przykłady opresji regulacyjno-biurokratycznej idą w świecie w miliony. Wiele z nich trąci krotochwilą. Hotele w Kalifornii mają np. obowiązek stawiania przy basenach tabliczek upraszających, żeby goście z biegunką nie zażywali w nich kąpieli. Obśmiewanie przerostu regulacji jest jednak równie nieskutecznie, jak epatowanie kosztami, które spadają z tej przyczyny na barki ludzi. „Czerwone tasiemki” (ang. red tape), którymi od XVI w. – najpierw w Hiszpanii – zaczęto obwiązywać ważne ukazy i inne dokumenty rządowe, drogie są jak diabli, więc dziś „red tape” to synonim kolosa biurokratycznego wyrośniętego ponad wszelką miarę.

Premier Francji François Bayrou żalił się ostatnio, że koszty nadregulacji mogły się tam zbliżyć do równowartości 4 proc. PKB rocznie. Jeśli tak, to w 2024 r. biurokracja kosztowała kraj nad Sekwaną 100 mld dol., czyli statystycznego Francuza około 1800 dol. Dane zaczerpnął z pracy pt. „Quantifying the Impact of Red Tape on Investment: A Survey Data Approach”, której autorami są Bruno Pellegrino i Geoffery Zheng. Ich szacunki są zbliżone do wyników badania OECD i mówią o tym, że firmy wydają na przestrzeganie przepisów (compliance costs) równowartość około 4 proc. swoich przychodów. Co to może oznaczać dla biznesu?

Zobacz również:

„Efekt Brukseli” a konkurencyjność gospodarek UE

W 2023 r. nieco ponad 50 tys. polskich przedsiębiorstw, zatrudniających 10 i więcej osób, miało przychody netto ze sprzedaży wyrobów oraz usług w wysokości około 3,5 bln zł (3500 mld zł). Jeśli szacunek autorów z OECD jest bliski również polskiej rzeczywistości, to polski biznes przeznaczałby na potyczki i batalie z prawem oraz instytucjami państwa jakieś 140 mld zł, a w przeliczeniu na firmę z tej grupy 2 800 000 zł rocznie. Prawdziwe wartości są chyba mniejsze, ale raczej tylko trochę.

Obywatele przyzwalają

Regulacje narastają jak Thomasowi Malthusowi końskie łajno, w którym w wiekach XVIII i XIX miały utonąć stolice Europy. Filozof trafił kulą w płot, ponieważ nie zauważył postępu. W przestrzeniach prawa, im postęp szybszy i rozleglejszy, tym więcej regulacji, głównie dlatego, że dominuje przekonanie, iż mało kto rozumie nowości techniczne, organizacyjne oraz wszelkie inne, więc bez paragrafów mógłby ponoć zrobić sobie krzywdę. Równocześnie, każdy promotor nowego prawa najczęściej tylko swoją rzepkę skrobie, więc labirynt krzyżujących i przeplatających się przepisów oraz ich interpretacji staje się nie do przejścia.

Większość Polaków chciałaby znacznego udziału państwa w swoim życiu. Do przekonania ogółu być może trafia słuszny argument, że absolutna wolność od przepisów to anarchia. Jeśli zatem z jednej strony odżegnujemy się od bezhołowia, to rzekomo mnożenie przepisów nie może być niedobre. Z drugiej zaś strony mamy władzom za złe wieloletnią niezborność, zaściankowość, wysokie podatki, głuchotę na sprawy bytowe ważniejsze dla ludzi niż spory ideologiczne. Do listy ansów dochodzi pisanie prawa na kolanie, niegospodarność, prokrastynacja, czyli odwlekanie zapowiedzianych działań, u nas najczęściej „na nigdy potem”.

Ogół chce zatem ostrzejszych przepisów na każdą okazję, byle dotyczyły nie nas, a tych złych i „onych”. Dla refleksji warto przytoczyć cytat z Andrieja Sacharowa, ofiary gułagu i symbolu walki z reżimem sowieckim, który radził, aby „ufać rządom nie bardziej niż one ufają swoim własnym ludziom”.

Wskutek przyzwolenia lub obojętności obywateli prawo się rozlewa jak wody powodziowe po przerwaniu tamy. Wśród następnych przyczyn zgody na pozostawianie biegunki legislacyjnej bez leczenia wyróżnia się kilka. Większość z nas to pracownicy najemni, więc bez doświadczenia w podejmowaniu ryzyka biznesowego i bez rozeznania, co dobre, a co złe dla gospodarki. Przewaga wyborców podziela irracjonalne opinie, że „rząd wie lepiej”, choć od lat niemal wszędzie w świecie ze świecą szukać w radach ministrów ludzi z dużą wiedzą ekonomiczną, z doświadczeniem przedsiębiorcy, a przede wszystkim z odwagą mówienia bez ogródek oraz prosto w oczy, co jest warunkiem utrzymania lub istotnego zwiększenia dobrobytu. Społeczeństwa witają z aprobatą kolejne ustawy, ponieważ wraz z rosnącym majątkiem wzrasta potrzeba jego ochrony. Do urn wyborczych udaje się więcej emerytów niż beztroskich młodziaków, a osoby starsze mają więcej do stracenia, tym bardziej, że czegoś utraconego w jakiejś zawierusze nie zdołają już odrobić. Bardzo mocno zatem daje o sobie znać partykularny interes osobisty.

Udział w ewentualnej deregulacji nie leży też w interesie szeregowej biurokracji. Podłożem jest zrozumiała niechęć do podejmowania jakiegokolwiek ryzyka grożącego utratą pozycji w urzędzie lub posady. Senator Adam Szejnfeld, nieustanny, choć chyba zawiedziony promotor deregulacji, wskazuje, że urzędnicy nazywają ministrów „turystami”, przybywającymi do „resortu” na jeden tylko turnus, a często na krócej. Tymczasem, deregulacja z głową nie może być pośpieszna. Gdy nie zdąży się z nią do wyborów, to jej po prostu nie ma. Gorzej, że rzadko odczuwane zadowolenie z usunięcia zbędnych przepisów i procedur jest w dodatku zazwyczaj krótkotrwałe. Promulgowane akty prawne i wdrożone zmiany można ignorować, powrócić do punktu wyjścia, albo gąszcz przepisów dogęścić jeszcze bardziej.

Zobacz również:

Co upadek Silicon Valley Bank i Credit Suisse mówi nam o regulacjach finansowych

Wraz z marnieniem demokracji i przejściem w polityce na tryb „od wyborów do wyborów”, władzom przestaje zależeć na przechodzeniu do historii w rozdziałach dotyczących chwały. Wybierają niedrażnienie elektoratu, a więc znane drogi wiodące ku kolejnym kadencjom. Najlapidarniejszy opis takiego podejścia zawiera się w słowach „kto ma wizje, niech do lekarza idzie”. W rezultacie kraje tracą tempo, ludziom żyje się gorzej niż mogliby żyć.

Deregulacja sposobem na skutki więdnącej globalizacji i ogromu zadłużenia

Rządy są przerażone całkowitym zwiędnięciem paradygmatu powszechnej współpracy globalnej, który zapewniał przecież wzrost gospodarczy i jest jedyną praktyczną metodą utrzymania w znośnych warunkach 8 mld mieszkańców świata. Do świadomości polityków doszło zarazem, że nie ma już prostych rezerw, a długi publiczne są zbyt duże, więc podtrzymywanie stopy życiowej dzięki kolejnym pożyczkom także przestaje wchodzić w grę. Jedynym nietkniętym dotychczas sposobem ożywienia gospodarki pozostaje uwolnienie przedsiębiorstw z plątaniny przepisów i więzów biurokracji. Hasło deregulacji pada zatem na podatny grunt. Szermowanie nim jest jednak unikiem. Jaka władza sama wytrąci sobie z rąk tak dobre narzędzia i atrybuty wpływu na społeczeństwo, jak paragrafy?

W realiach tzw. pieniądza dekretowego, który w wielkiej mierze można tworzyć „out of thin air”, czyli z niczego, „bezpieczniejsze” dla władz jest jednak powiększanie długu. Rachunek nie spadnie przecież na ten czy inny rząd, a na społeczeństwo, które opłaci opłakane tego skutki utratą oszczędności w wyniku inflacji i utraty wartości pieniądza.

Jest dużo przykładów ożywczego wpływu deregulacji na państwa i ich gospodarki. Zagubiła się gdzieś pamięć świetnych skutków ustawy ministra Mieczysława Wilczka z ostatnich dni 1988 r., której motywem przewodnim była zasada, że wszystko co nie jest zabronione jest w Polsce dozwolone. Kto nie widział jej dobroczynnych skutków na własne oczy, temu brakuje wielkiego pozytywnego doświadczenia.

Dwa lata temu, w Filadelfii, po zderzeniu z podporą mostową w ogniu stanęła cysterna z paliwem. Most się zawalił, a był częścią najważniejszej na wschodzie USA autostrady I-95. Eksperci wieszczyli, że chaos potrwa kilkanaście miesięcy. Gubernator Pensylwanii Josh Shapiro uznał jednak, że most można odbudować o wiele szybciej i samochody ruszyły po nowej przeprawie po… 12 dniach prac w reżimie 24/7. Wymagało to nie tylko zdolności inżyniersko-budowlanych, ale głównie „jazdy z figurami” po ustawach, rozporządzeniach, zarządzeniach i okólnikach. Niemal tak samo dobrze poradziła sobie Hanna Gronkiewicz-Waltz jako prezydent Warszawy, której udało się odbudować po pożarze nowy, 6-pasmowy jak w Pensylwanii, most Łazienkowski i trwało to zaledwie 8 miesięcy. W Chinach po zaledwie 3,5 roku kończona jest budowa mostu Huajiang nad Wielkim Kanionem w górskiej prowincji Guizhou. Jego jezdnie przebiegają 625 metrów nad rzeką Beipan płynącą w kanionie. We wszystkich trzech przypadkach powodzenie było wypadkową woli, zdecydowania oraz wewnętrznej i zewnętrznej presji. Prace w zgodzie z przewymiarowanymi przepisami, regułami i zwyczajami trwałyby wielokrotnie dłużej lub w ogóle nie doszłyby do skutku, jak jest np. z budową wschodniej obwodnicy Warszawy.

Okna możliwości, przez które mogą się przesmyknąć czyny odważne, niecodzienne i wiekopomne rzadko się otwierają. Porządna deregulacja prowadzona nie z myślą o bieżących korzyściach polityczno-społecznych, lecz z myślą o dekadach naprzód, to wysiłek co najmniej kilkuletni i dłuższy. Z kolei deregulacja na gwizdek jest jak zbieranie liści i innych farfocli z basenu – wieczorem je wybierzesz, a kolejnego ranka znów ich pełno. Dlatego inicjatywy w rodzaju zespołu Brzoski są nietrafione, wręcz psu na budę. Nie można zaprowadzić porządku w olbrzymim gmachu gospodarki i prawa, machając ściereczką w jednym miejscu lub szurając miotełką w innym. Z takim utensyliami w ręku, nie zedrzesz przecie ze ścian grzyba.

Bez herosa nie ma szans

Deregulacja musi mieć patrona ze szczytu hierarchii. Jak wskazano w opracowaniu OECD z 2006 r., prezydent USA Ronald Reagan zdołał w czasie swoich kadencji znieść około 1/5 przepisów dotyczących energii, transportu i telekomunikacji. Była to inspiracja dla innych państw z OECD – w końcu XX w. linie lotnicze, firmy telekomunikacyjne i energetyczne z państw członkowskich musiały przestrzegać o połowę mniej przepisów niż w latach 70. XX w.

Zobacz również:

„Dokręcanie śruby” – ostrzejsze prawo obligacji nieskarbowych

Reagan powołał komisję (PPSSCC) złożoną z prominentnych biznesmenów do zbadania kosztów funkcjonowania państwa. Od nazwiska jej szefa została nazwana Grace Commission. Prezydent zachęcał ludzi w niej zasiadających słowami o konieczności osuszenia bagna. „Drain the swamp!” – dopingował.

W raporcie przedstawionym w 1984 r. komisja oceniała, że gdyby przestrzegać jej rekomendacji, to dług federalny wyniósłby w 2000 r. 2,5 bln dol., a jeśli je zlekceważyć, to urośnie do 13 bln dol. Wprawdzie Kongres zignorował dorobek komisji, a „jajogłowi” twierdzili, że bardzo się myliła w obliczeniach, to jednak część jej zaleceń udało się wdrożyć. Ostatecznie w ostatnim roku XX w. dług wyniósł 5,6 bln. dol. Spowolnianie narastania zadłużenia trwało krótko – dziś amerykański dług dochodzi do 37 bln dol. Warto też podkreślić, że Reagan działał znacznie mniej spiesznie i bardziej rozważnie niż dziś Donald Trump, bo deregulacja i ograniczanie rozrostu biurokracji wymaga zimnych głów.

O wpływie nadmiarowych regulacji wiele również mówią zachowania kapitału. Bank Goldman Sachs wyodrębnił firmy, które najbardziej skorzystałyby na dążeniach deregulacyjnych Trumpa. Od połowy 2024 r. do początku kadencji nowego prezydenta ich akcje podrożały średnio o 23 proc., gdy tymczasem akcje szerszego rynku – o 14 proc. The Economist oszacował z kolei na podstawie danych firmy PitchBook, że w poprzedniej dekadzie aż trzy czwarte światowego venture capital, a więc kapitału szukającego najlepszych okazji inwestycyjnych, zasiliło dziedziny z cienkimi czerwonymi tasiemkami, a zwłaszcza sektor usług konsumpcyjnych i obszar technologii. Deregulacja obejmująca gospodarkę działa, ale trzeba jej tylko chcieć.

Kilka wzmianek o sposobach

Z myślą o wspaniałej przyszłości – kiedyś, kiedyś – warto przedstawić kilka zasad udanej i trwałej deregulacji. Najistotniejsza wyraża potrzebę całkowitej zmiany podejścia. Przepis byłby niezbędny, gdy wszystko inne zawiodło, a problem jest palący. Wstępem musi być powszechny przegląd całego prawa. Nie będzie wielkich plonów, bez wiedzy co i jak szkodzi, a co dobrze służy lub jest niezbędne. Punktowe interwencje są nieskuteczne. Zmiana jednego tylko artykułu lub ustępu w jakiejś ustawie pociąga zazwyczaj za sobą konieczność nowelizacji kilkudziesięciu innych, co nie następuje lub trwa latami, więc bałagan staje się jeszcze większy.

Powszechny przegląd powinien prowadzić do kodyfikacji prawa wszędzie tam, gdzie ma to sens i jest możliwe. Kodyfikacja nie jest sztuką dla sztuki. Jeśli się założy małą zmienność prawa, to obywatelom łatwiej będzie się orientować w przepisach po tytułach kodeksów niż wertując listy tysięcy ustaw i rozporządzeń. Tu uwaga, à propos rozporządzenia, to teren zalewowy – ustawa może być nawet całkiem, całkiem, ale wzbogacona o ministerialne przepisy wykonawcze staje się zbyt często straszydłem. Blankietowe upoważnienia do interpretacji ustaw przez władzę wykonawczą za pomocą rozporządzeń musiałyby pójść w kąt. Jeśli założyć, że akty miałyby znacznie mniej słów w częściach zasadniczych, to nie zaszkodzi kilkanaście ekstra zdań w ustawach w kwestiach technicznych.

Do powielenia w Polsce są np. doświadczenia Irlandii, gdzie w pierwszej dekadzie XXI w. oczyszczono zbiór obowiązujących regulacji ze zmurszałego i zbędnego prawa, uchwalonego przed 1922 r. Wyniki powszechnego przeglądu ogłoszono w Statute Law Revision Acts z lat 2007 i 2009. Mieszkańcy Zielonej Wyspy twierdzą, że był to największy odsiew nieaktualnego i zbędnego prawa na skalę światową. Musiało być tego mnóstwo, ponieważ sięgano do aktów uchwalonych również wieki temu. Do każdego prawa podchodzono z uwagą, a ponieważ nie było potrzeby nic zmieniać, ale też z szacunku do tradycji, zachowano m.in. ustawę jarmarczną sprzed ponad 800 lat uchwaloną przez Jana, Króla Anglii (The Fairs Act 1204).

Zobacz również:

Unia Europejska wobec kryzysu liberalnej globalizacji

Deregulacja bez stanowczej poprawy sprawności sądownictwa to dzieło, które wiele nie poprawi, a może nawet pogorszyć ten stan rzeczy. Sprawiedliwość tak opieszała jak dzisiaj jest obrazą państwa udającego, że nie widzi tego dyshonoru. W akceptowalnym porządku, przez sito sprawności sądów wydających wyroki najpóźniej po roku czy dwóch latach, mogłyby się przeciskać jedynie sprawy wyjątkowo skomplikowane i wieloznaczne.

Sądy to nie jedyna instytucja. Kiedyś dobrze znane dziś zapomniane słowo dintojra, wywodzące się z bandyckiego slangu, oznaczało krwawą zemstę. Tylko lingwiści mogliby ustalić skąd taka konotacja, bowiem w hebrajskim oryginale „din-tojra” to „sąd podług Tory”, co należy rozumieć jako sąd polubowny, którym były sądy rabinackie wyrokujące w sprawach cywilnych. Wielkie zachęty powinny pójść w stronę polubownego rozstrzygania przez instytucjonalnych mediatorów, m.in. w ramach tzw. arbitrażu. W świecie w tym trybie są rozwiązywane spory o dziesiątki miliardów dolarów. W Polsce funkcjonuje arbitraż, m.in. przy Krajowej Izbie Gospodarczej, ale zasięg mediacji prowadzącej do ostatecznego rozstrzygnięcia większości lub wielkiej liczby spraw cywilnych powinien być wielokrotnie szerszy.

Przycięte drzewo rozrasta się wkrótce jeszcze bujniej. Kluczowe jest zatem wprowadzenie mechanizmów zapobiegających powrotom nadaktywności legislacyjnej. Narzędzie w postaci tzw. OSR (Ocena Skutków Regulacji) jest dziś swoją karykaturą. Odhaczając kolejną formalność, przygotowują je z reguły ministerialni promotorzy ustawy. W opracowaniu i zatwierdzaniu tego dokumentu, muszą brać udział interesariusze, eksperci w danych dziedzinach, organizacje pozarządowe, a efekty ich prac przedstawione są opinii publicznej wraz z tzw. zdaniami odrębnymi. Dopiero wtedy posłowie ujrzą nad czym pracują. Zajmie to więcej czasu, ale aż nadto mamy przypadków pośpiechu legislacyjnego prowadzącego kraj na manowce.

Nikt nie jest nieomylny. Nieodzownym elementem naprawionego procesu legislacyjnego jest kontrola następcza w formie ONR, czyli Oceny Następstw Regulacji. ONR powinny być przeprowadzane po roku, dwóch do pięciu lat, w zależności od tematyki i stopnia niepewności odnośnie do słuszności i przydatności nowych przepisów. Ocena negatywna przyjęta przez „jury”, ukształtowana podobnie jak w przypadku OSR, oznaczałaby uchylenie ustawy, czym można obarczyć prezydenta RP. Mniej surowa prowadziłaby do nowelizacji fragmentów.

Pomysł deregulacyjny w formie, że wprowadzamy nowy przepis za usunięcie jednego, dwóch lub trzech innych jest pozbawiony sensu. Potrzebna nam i światu deregulacja nie może być zadaniem formalnym, chodzi o to, żeby nam ulżyło, a nie o oszczędność papieru. Za dużo w tym rozwiązaniu arbitralności i „wytrychów” w rodzaju „uchwalamy jabłka, a wykreślamy pralki oraz lodówki”, a po negocjacjach dodając do pralek i lodówek lokówki, co daje 1:3.

W perspektywie jednego gabinetu rządowego solenna deregulacja jest niewykonalna, więc kolejny warunek brzmi, że deregulacja musi być przedmiotem ponadpartyjnej zgody. Argument o niewykonalności trzeba zbijać przypominaniem o Ariadnie, która uszła z życiem z labiryntu, używając zwykłej nici.

Na obietnicach mało kto oszczędza, więc w ich spełnianie lepiej wątpić. Odchudzenie prawa uda się zapewne tylko w Argentynie, od dekad obolałej od upadków. Wycinkę przepisów piłą łańcuchową prowadzi tam od ponad roku prezydent Javier Milei. Wymachuje nią jednak tylko przed mediami, a na co dzień posługuje się coraz zgrabniej bardziej poręcznymi narzędziami. Gdzie indziej słuszna po stokroć idea deregulacji spali na panewce. Ale gdy już zacznie się turlać z hurkotem ze zbocza, świat nie będzie miał wyjścia.

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Rosyjski budżet przegrywa z wojną

Kategoria: Instytucje finansowe
Rosja przyjęła kolejny „wojenny” budżet na 2025 r. i lata 2026–2027. Wbrew wcześniejszym założeniom sytuacja się nie normalizuje, wydatki rosną w galopującym tempie, a deficyt narasta. Budżet nie jest w stanie wspierać innych sfer życia społeczno-gospodarczego decydujących o przyszłej pozycji Rosji, a jego stan pokazuje wymierne koszty wojny, te bieżące, jak również te, które będą obciążać rosyjską gospodarkę przez następnych wiele lat.
Rosyjski budżet przegrywa z wojną

Trendy w globalnych przepływach zagranicznych inwestycji bezpośrednich

Kategoria: Polityka fiskalna
Spowolnienie gospodarcze, napięcia geopolityczne, obawy dotyczące bezpieczeństwa łańcucha dostaw i szerzej bezpieczeństwa narodowego prowadzące do wzrostu protekcjonizmu i fragmentacji handlu, bardziej restrykcyjne otoczenie regulacyjne biznesu, trudniejsze globalne warunki finansowe i rosnące koszty negatywnych skutków zmian klimatu to wybrane czynniki podważające stabilność i przewidywalność globalnych przepływów inwestycyjnych. Nie pozostają bez wpływu na przepływy zagranicznych inwestycji bezpośrednich (ZIB), zarówno w rozwiniętych, jak i w rozwijających się krajach.
Trendy w globalnych przepływach zagranicznych inwestycji bezpośrednich

Obietnice kandydatów na prezydenta USA w zakresie gospodarki

Kategoria: Instytucje finansowe
Czy jeśli listopadowe wybory prezydenckie w USA wygra Donald Trump powróci Trumponomika i wysoka inflacja? Czy jeśli wygra je Kamala Harris, to wystrzeli deficyt? Sprawdzamy co proponują kandydaci Republikanów i Demokratów na najważniejszy fotel w Białym Domu.
Obietnice kandydatów na prezydenta USA w zakresie gospodarki