Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Dlaczego nie ma Spotify dla książek?

Miłośnicy muzyki od wielu lat mogą korzystać z serwisu internetowego Spotify, który za pomocą smartfona umożliwia dostęp do większości najważniejszych utworów świata. Dlaczego nie ma podobnego serwisu z książkami?

W przypadku dostępu do książek w Polsce panuje niezrozumiałe rozdwojenie jaźni. Jeżeli ktoś udostępni plik z książką w internecie, popełnia przestępstwo, za które może trafić do więzienia na dwa lata. Takie działanie jest też powszechnie potępiane.

W tym samym czasie tysiące bibliotek w całym kraju rozpowszechniają książki za darmo i nie tylko nic im za to nie grozi, ale wręcz ich działalność jest zgodnie chwalona i uważana za pożądaną. Można by tłumaczyć, że z tytułu wypożyczeń autorzy dostają honoraria, podczas gdy na udostępnieniach w internecie pisarze nie zarabiają. Nie jest to do końca prawda.

Faktycznie pisarze i w niewielkim stopniu wydawnictwa dostają obecnie honoraria za wypożyczenia. Dzieje się tak jednak dopiero od 2016 r. Polska wprowadziła taki przepis pod naciskiem Unii Europejskiej. Do 2016 r. polskie państwo rozpowszechniało w bibliotekach książki za darmo, nie płacąc nic autorom, czyli robiło de facto to samo, za co ustaliło sankcje więzienia. Nie ma bowiem znaczenia, czy udostępnimy komuś do przeczytania wydrukowaną książkę, czy plik z tekstem tej książki.

Do 2016 r. polskie państwo rozpowszechniało w bibliotekach książki za darmo, nie płacąc nic autorom, czyli robiło de facto to samo, za co ustaliło sankcje więzienia

Co więcej, nawet obecnie honoraria autorów są symboliczne. Na przykład w 2018 r. dla twórców i wydawnictw przeznaczono 3,98 mln zł z tytułu wypożyczeń za 2017 r. W tymże roku wypożyczono 105,4 mln książek. W 2020 r. średnia cena książki w księgarniach wynosiła 24,50 zł (tam sprzedawane jest 70 proc.), a w dyskontach 11,08 zł (30 proc. rynku). Przyjmując, że średnia cena książki to 20,47 zł, oznaczałoby to, że użytkownicy bibliotek powinni wyłożyć 2,16 mld zł, by kupić książki, które wypożyczają.

Oczywiście taki popyt na książki jest możliwy tylko w sytuacji braku opłat za ich wypożyczenie. Gdyby z dnia na dzień zamknięto wszystkie biblioteki, czytelnicy na pewno nie kupiliby wszystkich pozycji, które chcieli wypożyczyć. Przyjmijmy jednak – na potrzeby naszego szacunku – że kupiliby co trzecią książkę, którą wypożyczają. To oznacza, że zostawiliby w księgarniach i innych punktach sprzedaży dodatkowo ok. 713 mln zł. Z tego mniej więcej połowa, czyli 356 mln zł, trafiłaby do wydawnictw, które wypłacają honoraria autorom.

Można szacować, że biblioteki kupują książki za 150 mln zł rocznie. Tak więc z bardzo pobieżnych obliczeń wynika, że wydawnictwa i pisarze tracą na istnieniu bibliotek rocznie ok. 206 mln zł (356 mln minus 150 mln na zakupy książek). Tymczasem państwo wypłaca im jako rekompensatę za straty wynikające z działania bibliotek ok. 4 mln zł, czyli mniej niż 2 proc. strat. Średnia wypłata z tego tytułu wynosi zaledwie ok. 2 tys. zł rocznie, czyli 167 zł miesięcznie.

Dyskusyjna agonia ekonomiczna twórców

Dla porównania, w 2013 r. Biblioteka Analiz szacowała straty wydawców w wyniku działań internetowych piratów na 250 mln zł rocznie. Wiele osób komentowało, że szacunki są znacznie zawyżone. Obniżmy je zatem do 200 mln zł. Widzimy wówczas, że w wyniku działania legalnych bibliotek wydawcy i pisarze tracą mniej więcej tyle, ile w wyniku nielegalnych działań internetowych piratów.

Warto przypomnieć, że większość pisarzy nie tylko nie zarabia milionów na książkach, ale nawet nie jest w stanie utrzymać się z pisania i najczęściej ma inne zarobkowe zajęcia, które pozwalają opłacić rachunki. Magazyn „Library Journal” podawał, że w USA mediana zarobków bibliotekarzy jest osiem razy wyższa niż mediana zarobków autorów książek. Nie ma powodu, by sądzić, że w Polsce wygląda to inaczej.

Warto przypomnieć, że większość pisarzy nie tylko nie zarabia milionów na książkach, ale nawet nie jest w stanie utrzymać się z pisania i najczęściej ma inne zarobkowe zajęcia, które pozwalają opłacić rachunki.

Oczywiście nie chodzi o to, by zamknąć biblioteki. Trzeba jednak zwrócić uwagę na rażącą i absurdalną niekonsekwencję w polityce Rzeczypospolitej odnośnie do praw autorskich, książek i czytelnictwa. Polskie państwo nie może się zdecydować, czy istotniejsze jest, by książki były jak najłatwiej dostępne, czy żeby autorzy i wydawnictwa więcej zarabiali. Cele są sprzeczne, ale tylko przy założeniu, że to wydawcy i autorzy mają finansować rozwój czytelnictwa w Polsce i nie dostawać pieniędzy za wszystkie czytane książki.

Jestem zdania, że promocja czytelnictwa jest szczytnym i bez wątpienia słusznym celem państwa, i to państwo powinno je finansować z wpływów podatkowych. Jak zatem rozwiązać węzeł gordyjski promocji czytelnictwa w Polsce? Otóż mam następujący pomysł.

Każdy chyba słyszał o serwisie streamingowym Spotify. To pochodzący ze Szwecji portal internetowy, w którym za stałą miesięczną opłatą (w Polsce wynosi ona ok. 20 zł) ma się dostęp do gigantycznego katalogu muzyki i piosenek do słuchania na przykład na smartfonach. Nie ma w nim wszystkich utworów, jakie kiedykolwiek wydano na płytach (niektórzy artyści sobie tego nie życzą albo są prawne problemy z prawami autorskimi), ale zdecydowana większość najpopularniejszej muzyki na świecie jest tam dostępna – od Mieczysława Fogga przez Antonia Vivaldiego po Metallicę.

Artyści otrzymują tantiemy w zależności od liczby odsłuchanych utworów. Podobny serwis można by stworzyć dla książek. Czytelnicy mogliby wyszukiwać w nim publikacje wśród wszystkich wydanych w Polsce i czytać je na swoim smartfonie albo specjalnym czytniku. Autorom płaciłoby się w zależności od liczby czytelników albo tego, ile razy książka została przeczytana.

Taki serwis likwidowałby niedogodność, jaką dla wielu jest pójście do biblioteki. Tym bardziej że na najbardziej poszukiwane książki często trzeba czekać, a wielu mniej popularnych nie ma w każdej bibliotece. Model elektronicznej dystrybucji sprawiłby, że w dniu premiery każda książkowa nowość mogłaby być dostępna dla każdego czytelnika, na przykład na jego smartfonie czy czytniku.

Model elektronicznej dystrybucji sprawiłby, że w dniu premiery każda książkowa nowość mogłaby być dostępna dla każdego czytelnika, na przykład na jego smartfonie czy czytniku.

Ktoś mógłby powiedzieć, że taki serwis w Polsce istnieje. Nazywa się Legimi i za 40 zł miesięcznie (albo 33 zł, gdy podpiszemy umowę na rok) mamy prawo korzystać z całej biblioteki serwisu. Jest w nim dostępne 75 tys. książek. Wydaje się, że to dużo, ale warto zauważyć, że rocznie ukazuje się w Polsce ok. 35 tys. wydawnictw z numerem ISBN, z czego mniej więcej połowa to tradycyjne książki. W Legimi mamy więc dostęp zaledwie do tylu książek, ile wydaje się przez pięć lat w naszym kraju. Poza tym nie znajdziemy tam na przykład podręczników akademickich.

Internet jest dziś dla kultury tym, czym kiedyś maszyna drukarska

Jest to więc zaledwie ułamek polskiego księgozbioru. Liczba ta wynika m.in. z konieczności negocjowania umów z wydawcami, a nie każdy zgadza się na sprzedaż w ten sposób. W związku z tym, że polskie państwo stawia sobie za cel rozpowszechnianie czytelnictwa i ułatwianie dostępu do książek oraz może przepisami regulować jakieś rozwiązania (tak jak w przypadku bibliotek, utworzonych ustawowo, bez negocjowania z każdym wydawnictwem, czy się na to zgadza), właśnie ono powinno wziąć na siebie stworzenie takiego systemu. Bezpłatny dostęp do serwisu mógłby następnie stać się prawem każdego obywatela, tak jak prawo do darmowego korzystania z bibliotek publicznych.

Warto byłoby przy okazji uregulować kwestie honorariów wydawców i pisarzy za korzystanie z serwisu. Obecne rozwiązanie, w którym to oni de facto finansują promocję czytelnictwa w Polsce milionami rocznie nieotrzymanych pieniędzy za książki przeczytane za darmo w bibliotekach, wydaje się bardzo niesprawiedliwe.

Obniża ono także rentowność wydawania książek, sprawiając zapewne, że jest ich mniej. A mamy w tej kwestii sporo do nadrobienia. W naszym kraju wydaje się rocznie tylko 22 proc. więcej tytułów niż w Czechach, choć mamy ponad trzy i pół razy więcej ludności. W niewiele bardziej ludnej od Polski Hiszpanii wychodzi co roku ponad cztery razy więcej tytułów. Podobne przykłady można mnożyć.

By uniknąć ciągłych przepychanek z wydawcami i autorami o wysokość stawek, można także jednorazowo je ustalić, a następnie uzgodnić, że cała pula będzie rosnąć na przykład w tempie średniego wzrostu wynagrodzeń w kraju. To byłby kolejny czynnik sprawiający, że na rynku ukazywałoby się więcej publikacji.

Polskie państwo ma więc narzędzia, by każdemu obywatelowi dosłownie włożyć do kieszeni, za darmo, cały księgozbiór świata. To zbrodnia przeciwko rozwojowi intelektualnemu nas wszystkich, że jeszcze tego nie zrobiło.


Tagi


Artykuły powiązane

Mit przedsiębiorczego państwa

Kategoria: Trendy gospodarcze
Idąc tropem myślenia Mariany Mazzucato przedstawionym w ‘Przedsiębiorczym państwie’ uznać należy, że za moje liberalne poglądy, za mój libertarianizm i anarchokapitalizm, odpowiedzialne jest państwo.
Mit przedsiębiorczego państwa