Autor: Marek Pielach

Dziennikarz Obserwatora Finansowego, specjalizuje się w makroekonomii i finansach publicznych

Europa zmienia front i szuka wzrostu

Wybory prezydenckie we Francji oraz parlamentarne w Grecji zbiegły się w czasie ze zmianą polityki Unii Europejskiej. Zamiast oszczędności promowany będzie wzrost. Problem w tym, że Unia chce to robić w typowy dla siebie, czyli nieskuteczny sposób.
Europa zmienia front i szuka wzrostu

Szef EBC Mario Draghi chciałby i wzrostu i zmniejszania deficytów

– Unia nie robi zbyt wiele dobrego na rzecz wzrostu gospodarczego. Jej celem jest budowa samej siebie, co może niestety doprowadzić w krótkiej perspektywie do rezygnacji ze wzrostu – mówił ostatnio Mario Monti, premier Włoch, podczas debaty z amerykańskim ekonomistą Josephem Stiglitzem. – Absurdem jest to, że kraje europejskie są karane nawet za lekkie przekroczenie równowagi budżetu, a potrzeba lat, żeby doprowadzić do ukarania tych, które naruszają normy jednolitego rynku –  dodał włoski premier.

Te słowa padły już po tym jak hiszpański dziennik „El Pais” napisał, że Unia szykuje własny Plan Marshalla w wysokości 200 mld euro, w którym wzrost ma być pobudzony przez wzmocnienie kapitału Europejskiego Banku Inwestycyjnego, emisję obligacji na finansowanie infrastruktury oraz wykorzystywanie niewydanych funduszy unijnych. Doniesieniom tym nie zaprzeczył Herman Van Rompuy, przewodniczący Rady Europejskiej, który zapowiedział, że zaprosi unijnych liderów na kolację w czerwcu, aby omówić plan wzrostu, przed szczytem UE planowanym na 28-29 czerwca.

Mario Monti musiał o tym słyszeć, tak samo jak o propozycji „paktu wzrostu” zgłoszonej przez prawdopodobnego zwycięzcę wyborów prezydenckich we Francji – François Hollande’a, powtórzonej niezależnie przez szefa Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghiego, a także o zmianie retoryki kanclerz Niemiec Angeli Merkel, która nie mówi już o konieczności cięcia wydatków w każdym zdaniu.

Coś się w Europie zmieniło. Wiele krajów na własnej skórze przekonało się, że cięcia wydatków rządowych przy jednoczesnym oddłużaniu sektora prywatnego powodują zahamowanie wzrostu gospodarczego i zwiększenie relacji długu do PKB, to zaś wymusza dalsze cięcia i proces się powtarza. W recesji są dziś Grecja, Portugalia, Hiszpania, Włochy, Belgia, Holandia, a spoza strefy euro – Wielka Brytania, Dania i Czechy. Bezrobocie w strefie euro wyniosło 10,9 proc. co jest najwyższym poziomem w ciągu 13 lat istnienia wspólnej waluty.

To obraz ogólny, sytuacja konkretnych krajów bywa znacznie bardziej dramatyczna. W ciągu pięciu lat ratowania Grecji przez UE PKB tego kraju spadło o ponad 18 proc, bezrobocie zbliża się do 22 proc. a wśród młodych przekroczyło już 50 proc. Nic dziwnego, że w wyborach z 6 maja Grecy najpewniej pokażą rządzącym czerwoną kartkę. Według ostatnich sondaży dwie partie rządzące na przemian od lat – PASOK  i Nowa Demokracja zdobędą najwyżej 38 proc. głosów. Politycy z obu ugrupowań już sugerują, że koalicja pomiędzy nimi może być krótkotrwała i kolejnych wyborów można spodziewać się nawet w czerwcu.

Mniej dramatycznie wygląda sytuacja we Francji. Bardzo pouczające było obserwowanie  jak zmienia się stosunek europejskich przywódców do François Hollande’a w miarę marszu w górę jego notowań. Z nieznośnego socjalisty, który chce wysadzić pakt fiskalny, stał się liderem wskazującym Europie nowy kierunek – pakt wzrostu.

Hasło rzucone przez Hollande’a trafiło na podatny grunt. Na tle sporów o wprowadzenie oszczędności budżetowych upadły w zeszłym miesiącu rządy w Holandii i Rumunii, a rząd czeski co prawda uniknął tego losu, ale musiał obiecać prowzrostowe reformy. W Niemczech narasta strach, że Hollande mógłby stać się liderem tej oburzonej Europy, zamiast kontynuować tradycyjną oś Berlin- Paryż. Nie ma więc wyjścia i trzeba uciec do przodu, w stronę paktu wzrostu.

Problem w tym, że każdy z europejskich liderów źródeł tego wzrostu szuka gdzie indziej. François Hollande,  jak na socjalistę przystało, uważa, że wzrost weźmie się z przeprowadzonych przez państwo dużych inwestycji, z podatku od transakcji finansowych i przesunięcia pieniędzy z europejskich funduszy strukturalnych  na tworzenie miejsc pracy. Pozytywnie wypowiada się także o euroobligacjach.

Angela Merkel jak na chadeka przystało krytykuje te założenia. W niedawnym wywiadzie dla „Hamburger Abendblatt” powiedziała: „Ważne jest żebyśmy porzucili pomysł, iż wzrost zawsze musi kosztować więcej pieniędzy i prowadzić do drogich programów stymulacyjnych. Zrównoważony rozwój opiera się bardziej na edukacji i badaniach, innowacyjnym potencjale małych i średnich przedsiębiorstw, na racjonalnych płacach, a zwłaszcza na otwarciu rynku pracy”.

Szef Europejskiego Banku Centralnego Mario Draghi, stoi gdzieś pośrodku, bo chciałby mieć jednocześnie wzrost i zmniejszanie deficytów. Dlatego opowiada się za reformami strukturalnymi, a szczególnie uelastycznieniem rynków pracy, z drugiej strony popiera inwestycje infrastrukturalne finansowane na poziomie europejskim.

Wszystkie strony łączy tylko jeden konkretny pomysł – wzmocnienie Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Suma 200 mld euro robi wrażenie, ale szkopuł w tym, że nie będzie to żywa gotówka, ale zlewarowane 10-13 mld euro, które najpierw trzeba zebrać wśród państw członkowskich. Pieniądze te miałyby być przeznaczone na inwestycje w infrastrukturę, zieloną energię i nowoczesne technologie, szczególnie w krajach najmocniej dotkniętych przez kryzys.

Za tym pomysłem kryje się typowe dla Unii Europejskiej przekonanie, że słowa zmieniają rzeczywistość.  Bardzo przypomina to strategię lizbońską, w której zapisano, że Unia Europejska będzie w ciągu 10 lat „najbardziej dynamiczną, konkurencyjną i opartą na wiedzy gospodarką na świecie” i na tej deklaracji poprzestano. Można obawiać się, że tak samo będzie z paktem fiskalnym, który według prawników jest wyłącznie deklaracją woli politycznej, bo wszystkie przewidziane w nim sankcje można zakwestionować. Tak samo będzie z paktem wzrostu. Nie wystarczy przecież zapisać, że Unia Europejska będzie się od teraz rozwijać żeby stało się to rzeczywistością.

To chyba miał na myśli Mario Monti mówiąc, że „Unia nie robi zbyt wiele dobrego na rzecz wzrostu”. Wystarczy zresztą przypomnieć jego słowa z listopada 2011 roku, kiedy nie był jeszcze premierem i w wywiadzie dla Obserwatora Finansowego mówił:

„Wzrost może się wziąć tylko z dwóch źródeł – głębszej integracji jednolitego rynku i strukturalnych reform w poszczególnych krajach. To pierwsze zadanie wymaga oczywiście ścisłego współdziałania 27 krajów, ale na szczęście sprawy są w toku. Dyskutuje się nad Aktem Jednolitego Rynku. Reformy strukturalne wymagają oczywiście suwerennych decyzji w każdym kraju, ale i tu Unia Europejska może mieć ważną rolę wywierania nacisku głównie poprzez narodowe części programu Europa 2020”.

I to rzeczywiście jedyna możliwa droga reform w Europie. Trzeba dokończyć budowę wspólnego rynku, który na razie tylko w teorii gwarantuje swobodny przepływ osób, towarów, usług i kapitału. Nie we wszystkich krajach Unii obywatele innego kraju UE mogą swobodnie pracować, nie we wszystkich krajach mogą nabywać ziemię, wciąż pozostały także bariery techniczne ograniczające rozwój wspólnego rynku usług i problemy z wzajemnym uznawaniem dyplomów lub uprawnień niezbędnych do wykonywania niektórych zawodów. Jest to więc wspólny rynek z wieloma wyjątkami.

To miało na myśli 12 premierów krajów UE, którzy w lutym w liście do szefa Rady Europejskiej i przewodniczącego Komisji Europejskiej wskazali na niezbędne reformy. Wymieniono tam właśnie wzmocnienie jednolitego rynku, konieczności wspierania mobilności siły roboczej, otwarcie sektora usług, zmniejszanie obciążeń administracyjnych dla przedsiębiorstw, ustanowienie do 2014 r. wewnętrznego rynku energii, do 2015 r. jednolitego rynku cyfrowego, ustanowienie Europejskiego Obszaru Badań, a także zawarcie umów handlowych m.in. Indiami, Kanadą i krajami Partnerstwa Wschodniego.

List powstał z inicjatywy Wielkiej Brytanii, a podpisali go także szefowie rządów Włoch, Hiszpanii, Holandii, Włoch, Estonii, Litwy, Finlandii, Irlandii, Polski, Czech, Słowacji oraz Szwecji. Jeśli do tego sposobu myślenia uda się przekonać także Niemców, a za nimi pójdzie Francja, dopiero wówczas będzie można mówić, że Europa ma szansę na prawdziwy pakt dla wzrostu. Kolejny deklaratywny dokument i zrzutka na Europejski Banki Inwestycyjny problemu bowiem nie rozwiążą.

Marek Pielach

Szef EBC Mario Draghi chciałby i wzrostu i zmniejszania deficytów

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane