Autor: Andrzej Godlewski

Specjalizuje się w problematyce gospodarki niemieckiej.

Europejska lekcja dla Angeli Merkel

Helmut Kohl był dobrym Europejczykiem, a Angela Merkel jest niezłą Europejką. Przy czym „dobry” i „niezły” oznacza w tym przypadku to samo – mówi w ostatnim wydaniu niemieckiego tygodnika „Der Spiegel” Jean-Claude Juncker, premier Luksemburga. Polityk nie ukrywa, że jego zdaniem opór szefowej niemieckiego rządu wobec uzupełnienia środków przeznaczonych na pomoc krajom UE szkodzi całej Europie.

– Mówią panowie, jakby Niemcy byli jakimiś szczególnymi istotami. Parasol ochronny jest europejską instytucją, a RFN nie jest jedynym krajem, który na niego płaci – twardo odpowiada Juncker dziennikarzom, którzy przytają argumenty wysuwane przez rząd w Berlinie. Mimo, że Luksemburczyków jest 160 razy mniej niż Niemców,  to w tej konfrontacji z Berlinem nie są bez szans. Propozycje ich premiera popiera bowiem wielu europejskich polityków i są już wśród nich także Niemcy, ale mówią o tym dość cicho, bo nie chcą narażać się ani pani kanclerz, ani wyborcom.

Dokładnie rok temu podczas Forum Ekonomicznego w Davos premier Grecji George Papandreou przekonywał finansową elitę całego świata, że mimo ogromnego zadłużenia jego kraj wywiąże się z zobowiązań wobec wierzycieli. Te słowa jednak nie wystarczyły, by na dłużej zachować zaufanie inwestorów. W kwietniu przywódcy strefy euro i Międzynarodowy Fundusz Walutowy musieli ratować Grecję przed bankructwem i przyznali jej 110 mld euro wsparcia (80 mld euro od eurogrupy, 30 mld euro z MFW).

Już wtedy pojawiały się głosy, że koszt tej pomocy byłby niższy, gdyby Angela Merkel zgodziła się na szybszą interwencję i nie kierowała się opinią publiczną w Niemczech. Kanclerz chciała jednak pokazać przed majowymi wyborami w Północnej Nadrenii-Westfalii, największym landzie RFN, że dobrze strzeże interesów niemieckich podatników. Ostatecznie Merkel i tak musiała ustąpić w sprawie Grecji, a wybory regionalne CDU przegrała.

Na swoje usprawiedliwienie bliscy jej politycy tłumaczyli, że dzięki uporowi Merkel rząd w Atenach zgodził się na bardziej radykalne działania. Jednak dziś widać, że mimo drakońskich oszczędności zadłużenie publiczne Grecji nadal rośnie i za dwa lata może osiągnąć 160 proc. PKB. Czy zatem trzeba już zacząć mówić o oddłużeniu Grecji, czyli kontrolowanym bankructwie, co być może spodobałoby się greckim związkowcom, ale wywołałoby paniczne reakcje na rynkach? Według Jeana-Claude’a Junckera, który słynie z odważnych wypowiedzi, trzeba już teraz o tym dyskutować, ale na razie za zamkniętymi drzwiami.

To, na czym przede wszystkim zależy (nie tylko) premierowi Luksemburga, który przewodniczy grupie państw strefy euro, to przygotowanie jej do kolejnych zawirowań na rynkach. W maju 2010 r. przywódcy eurolandu zdecydowali o stworzeniu tymczasowego mechanizmu finansowego (ESFS), na który przeznaczyli 440 mld euro (250 mld euro w formie kredytów,190 mld euro jako gwarancje). Do tych środków Komisja Europejska dorzuciła jeszcze 60 mld euro, a MFW 250 mld euro. Łącznie daje to imponującą kwotę 750 mld euro, z której na jesieni Irlandia wykorzystała 67,5 mld euro.

Pod lupą analityków te 440 mld euro, na które złożyły się państwa eurolandu, zmniejsza się jednak do 250 mld euro. Dzieje się tak, ponieważ nie wszystkie kraje unii walutowej cieszą się odpowiednio wysokim zaufaniem agencji ratingowych. By ESFS rzeczywiście miał do dyspozycji zaplanowane środki, konieczne są więc jeszcze dodatkowe gwarancje 17 rządów eurolandu. Domaga się tego głośno nie tylko Juncker, ale również politycy w Brukseli. W połowie stycznia mówił o tym m.in. przewodniczący Komisji Europejskiej José Manuel Barroso, za co został tego samego dnia skarcony przez Angelę Merkel.

– To nie jest aktualny temat – tylko tyle miała do powiedzenia niemiecka kanclerz o propozycji portugalskiego polityka, którego sama wspierała w drodze na najważniejsze stanowisko UE i z którym jeszcze do niedawna blisko współpracowała.  To, co mogło również zirytować szefową niemieckiego rządu, to fakt, że również jej partyjny kolega Günther Oettinger, którego rok temu wysłała do Brukseli jako komisarza UE ds. energii, publicznie poparł propozycje Barroso. Kto ma rację?

Angela Merkel nie chciała ponoć przedwczesnej dyskusji o mechanizmach antykryzysowych w strefie euro, ponieważ bała się nowej fali niepokojów na rynkach. Jednak to, co głównie niepokoi niemiecką kanclerz, to nie są nastroje inwestorów, lecz wyborców. W tym roku w Niemczech odbędą wybory aż w siedmiu krajach związkowych, z czego pięć już w lutym i marcu. Tak jak w zeszłym roku Merkel nie chce, by jej wyborcy odnieśli wrażenie, że zbyt łatwo godzi się ona na wydawanie niemieckich euro na pomoc narodom UE, które „żyły ponad stan”.

Z tych samych powodów kanclerz Niemiec tak gorąco sprzeciwia się także euroobligacjom, które w głośnym artykule w grudniowym „The Financial Times” zaproponował Juncker wraz z ministrem gospodarki Włoch Giulio Tremontim. Polityków w Berlinie jak na razie nie przekonują zapewnienia premiera Luksemburga, że euroobligacje mają tylko w części finansować potrzeby pożyczkowe państw unii walutowej i będą zachętą do odpowiedzialnej polityki budżetowej, a tym samym nie ucierpi z ich powodu reputacja RFN i wycena ich obligacji. Jeszcze niedawno tak lubiany w Niemczech Juncker stał się w ostatnim czasie politykiem non grata.

Według grudniowego sondażu przygotowanego dla niemieckiej telewizji publicznej ARD aż 60 proc. Niemców uważa, że euro przynosi im osobiście więcej kłopotów niż korzyści (przeciwnego zdania jest co trzeci Niemiec). W tym samym badaniu okazało się, że większość obywateli RFN (56 proc.) jest zdania, że należy wykluczać z unii walutowej kraje, które nie potrafią uporządkować swoich finansów publicznych (odmienną opinię podziela 40 proc. ankietowanych).

Nastroje te wyczuwa m.in. liberalna FDP Guido Westerwelle, która współrządzi z chadekami Angeli Merkel. Doszło do tego, że zmagający się z fatalnymi sondażami niemieccy liberałowie (według niektórych badań spadli już poniżej 5-procentowego progu wyborczego) coraz częściej sięgają do populistycznej retoryki. – FDP nie zgodzi się ani na przekształcenie UE w unię transferową ani na powiększenie funduszu ratunkowego – deklarowali niedawno sekretarz generalny partii Christian Lindner i liberalny minister gospodarki Rainer Brüderle.

Antyeuropejskiego kursu FDP nie byli jak na razie w stanie zmienić ani jej przewodniczący i minister spraw zagranicznych Westerwelle, ani legendarny przywódca niemieckich liberałów i dawny szef niemieckiej dyplomacji Hans-Dietrich Genscher. Obowiązujące w jego i Helmuta Kohla czasach przekonanie, że „to co dobre dla Europy, jest dobre dla Niemiec” nie jest teraz dobrym hasłem na rok wyborczy.

W czasie swojego noworocznego przemówienia niemiecka kanclerz mówiła co prawda, że euro jest podstawą dobrobytu Niemców, ale równocześnie podkreślała, że finansowo słabsze kraje muszą wzorować się w swojej polityce budżetowej na silniejszych, czyli Niemcach. To jak trudno jest dziś niemieckim politykom godzić narodowe i europejskie interesy widać także podczas dyskusji o ewentualnej redukcji długu Grecji. Kilka tygodni temu propozycje w tej sprawie złożył szef ESFS Klaus Regling, zaś w zeszłym tygodniu, podczas spotkania ministrów finansów UE miała się odbyć debata w tej sprawie.

Według Reglinga, który notabene jest Niemcem, kraje strefy euro miałyby przyznać Atenom preferencyjny kredyt, dzięki czemu Grecy mogliby wykupić wyżej oprocentowane swoje obligacje po aktualnej cenie rynkowej (obecnie sprzedawane są poniżej wartości nominalnej). De facto oznaczałoby to dobrowolną rezygnację wierzycieli z części zobowiązań Greków, co nie powinno znacząco pogorszyć nastrojów na rynkach. Podobny projekt Klaus Regling z sukcesem przeprowadził na Filipinach w latach 90., gdzie pracował jako urzędnik MFW. Jeden z urzędników ministerstwa finansów RFN miał nawet powiedzieć anonimowo magazynowi „Der Spiegel”, że jest to dobry pomysł. Jednak oficjalnie Berlin nie chciał zajmować stanowiska.

Nadzieję, że niemieccy politycy nie powrócą do myślenia wyłącznie w kategoriach narodowych i wyborczych taktyk daje minister finansów RFN Wolfgang Schäuble. Ten dziś 68-letni polityk przeszedł do historii Niemiec jako jeden z architektów zjednoczenia kraju w 1990 r. Mimo trudności zdrowotnych był kluczową postacią podczas zmagań z kryzysem finansowym w UE w 2010 r., za co „The Financial Times” nagrodził go tytułem najlepszego ministra finansów Europy. Już w paru innych kwestiach znajdujący się u kresu politycznej kariery Schäuble dowiódł, że ma inną perspektywę niż politycy zabiegający gorączkowo o głosy wyborców. Zapewne także to sprawia, że niemiecki minister finansów wbrew swojej szefowej oraz liberalnym koalicjantom nie wyklucza dodatkowych środków na fundusz stabilizacyjny ESFS. Ale on sam nie zmieni postawy Merkel.

Wbrew Niemcom, których potencjał gospodarczy stanowi 27 proc. PKB całej strefy euro, żadne trwałe mechanizmy antykryzysowe nie będą możliwe. Tymczasem cały pakiet działań miał zostać przyjęty przez przywódców UE na marcowym szczycie w Brukseli (wśród nich może znaleźć się także elastyczna linia kredytowa, która wzorowana jest na FCL w MFW).

Czy do tego czasu Angela Merkel powróci na europejską ścieżkę? Być może przekonamy się o tym już w najbliższym tygodniu. Czwartego lutego odbędzie się w Brukseli pierwszy w tym roku szczyt UE. Pierwotnie miał on być poświęcony kwestiom energetycznym, ale wiele wskazuje na to, że zdominuje go sytuacja w strefie euro. Wcześniej na poufnych konsultacjach w jednym z podberlińskich pałaców z niemiecką kanclerz spotka się José Manuel Barroso. Być może jego łagodna perswazja okaże się skuteczniejsza niż twarde słowa Jeana-Claude’a Junckera.

Otwarta licencja


Tagi