Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Populizm: najpierw obietnice, a potem inflacja

Decimus Iunius Iuvenalis, napisał swego czasu: Chleba i igrzysk! oraz przygadywał, że „jest głupotą żyć jak żebrak, aby umrzeć w bogactwie”. Poszli za jego radą dyktator Sulla, Juliusz Cezar, Pompejusz, czy Trajan, co z czasem doprowadziło Starożytny Rzym do ruiny finansowej. Podobnie radzą całkiem już współcześni nam populiści.
Populizm: najpierw obietnice, a potem inflacja

Nie dajmy się skusić wyborczą kiełbasą. (CC BY reynolds-james-e)

Rzymscy cezarowie zarządzali huczne święta, cyrki, zmagania gladiatorów, sypali monetą i zbożem. Z darmowej pszenicy, chleba, a także innych produktów rozdawanych przez władców i możnych korzystało za życia Chrystusa nawet 200 tys. Rzymian oraz wiele setek tysięcy plebejuszy z innych miast i rejonów Cesarstwa.

Doszło do tego, że formalnie ustalana była kwota przeznaczana na darmowe jadło dla pospólstwa. W 63 roku naszej ery wynosiła 75 denarów, czyli prawie 300 gramów srebra rocznie. Nie była to kwota bagatelna, ponieważ roczny żołd legionisty był wówczas tylko trzy razy większy i wynosił 228 denarów.

Nie była wolą i myślą cesarzy dobroczynność i troska o byt biedoty. Chodziło o poklask i tanio pozyskane wsparcie. Nie współczucie i odruch serca zatem, a polityka w najgorszym sorcie. Juwenalis ujął to w „Satyrze nr X” bez ogródek: „Już od dawno, od kiedy wyprzedajemy swe głosy ludziom nieznanym, Naród zaprzestał swych obowiązków; Naród, który kiedyś powierzał wojskowe dowództwo, wysokie urzędy cywilne, legiony – wszystko, zadowala się dziś i żyje niespokojną nadzieją na dwie wyłącznie rzeczy: chleb i igrzyska”. Ubiegłowieczny klasyk science fiction Robert A. Heinlein zauważył zaś bardziej dosadnie i metaforycznie zarazem, że „gdy tylko małpy zwiedzą się gdzie rosną banany, przestają wspinać się na drzewa”.

Populizm jako taki

Wbrew pozorom trudno zdefiniować populizm. Można mówić, że jest to obiecywanie gruszek na wierzbie. Większość ludzi nie szuka jednak owoców jadalnych na przydrożnych, mazowieckich „płaczkach”, a mimo to miliony skłonne są dawać wiarę zapewnieniom, i dają temu wyraz w trakcie wyborów, że istnieją magiczne sposoby, aby od zaraz, bez wysiłku stać się  np. pięknym i bogatym. Nie wyczerpuje zatem cech populizmu składanie pustych obietnic, bo to domena demagogii.

Jedno jest wszak pewne – nie ma populizmu bez postawionej na piedestale „woli ludu”, którego cel to odsunięcie  „ospałych”, „nieudolnych” i nie dość tego – „skorumpowanych” do cna i jeszcze głębiej elit. O tym, co będzie potem (poza szczęściem powszechnym) mowy już nie ma. Dyskurs populistyczny wymaga wroga ustawionego do bicia, negacji, emocji, a wręcz nad-ekspresji. W ciemno można zakładać, że jakikolwiek nowy populizm w świecie zachodnim jest lub będzie antykapitalistyczny, antysemicki, przeciw dobrze urządzonym ludziom z wielkich miast, przeciw „tym wszystkim nowinkom”…

Metoda Pasteura

Nie bardzo wiadomo, jak zwalczać populizm i głosicieli tej manipulacji. Głównie wskutek rozwoju teleinformatyki, która wprowadziła pod strzechy już niemal wszystko, a najskuteczniej to co łatwe, przyjemne i kuszące. Praktyka polityczna i gospodarcza dostarcza coraz więcej dowodów, że największej skuteczności w działaniach kontrpopulistycznych upatruje się dziś w dozowaniu społeczeństwom i społecznościom lekkich szczepów tej przypadłości.

Kultywowana jest zatem metoda Ludwika Pasteura – czyli szczepionka składająca się z przetrzebionych, lecz nie wyniszczonych miazmatów populizmu. Mało to jednak skuteczne, bo populizmy jak grypa wiele mają imion, ale stanowi kolejne potwierdzenie słuszności prawa Kopernika-Greshama i dobrze tłumaczy, dlaczego to co pożyteczne, racjonalne i dające dobre nadzieje stosowane jest przez rządy w gospodarce po aptekarsku, w dawkach, które nie wzmocnią ni byka, ni niedźwiedzia.

Przemowa Złotego Krzyża

Gdyby populizm miał swój wzorzec, to w Międzynarodowym Biurze Miar i Wag w podparyskim Sèvres znalazłby się miedzioryt z „Przemową Złotego Krzyża” (Cross of Gold Speech). Wart jest wyrazistej ekspozycji, ponieważ po zmianie wiodącego tematu mowa ta mogła by zostać użyta w tej samej tonacji i argumentacji wszędzie, dziś oraz jutro.

W 1873 roku, w myśl ustawy o systemie monetarnym, Stany Zjednoczone przestały na kilka lat bić srebrne monety (w następnych latach zezwolono na ich bicie, ale w bardzo ograniczonych rozmiarach) wprowadzając de facto złoty standard. Nie wszystkim było z samotnym złotem po drodze. W 1896 roku, jak co 4 lata, znowu trwała walka o zasiedlenie Białego Domu. Partia Demokratyczna była przeciw monometalizmowi i za określeniem wartości dolara także w srebrze. Był w tym zamysł polityczny. Inflacja wywołana wprowadzeniem równoległego srebrnego standardu ułatwiłaby spłatę długów zaciągniętych przez farmerów oraz innych dłużników, którzy razem stanowili wielki elektorat. Adwokaci srebra argumentowali, że dzięki niemu można byłoby pożegnać na stałe deflację ciążącą gospodarce właśnie od 1873 roku.

Filipikę za bimetalizmem wygłosił na konwencji demokratów William J. Bryan i zdobył prezydencką nominację. Mówił m.in., że „Są dwa pomysły na rząd. Są tacy, którzy wierzą, że wystarczy uchwalić prawo czyniące bogatych jeszcze bogatszymi, a coś z tej zasobności przecieknie w dół, do tych, którzy są niżej. Idea demokratyczna polega zaś na tym, że uchwala się prawo, dzięki któremu zaczynają prosperować masy, a ich zasobność zacznie wówczas wędrować ku górze i dosięgnie tych, którzy już tam są.

Zakończył zaś tak: „Mając za sobą w tym Narodzie i na świecie masy ludzi zajmujących się wytwarzaniem, wspierani siłą ich interesów handlowych, mocą ich interesów pracowniczych oraz przez ludzi ciężkiej pracy wszędzie dookoła, odpowiemy na żądania złotego standardu mówiąc im tak: Nie wciśniecie na skronie pracujących tej korony cierniowej, nie ukrzyżujecie ludzkości na krzyżu ze złota!!!” Gdy wybrzmiewały ostatnie słowa przemowy Bryan rozpostarł ramiona niczym Chrystus i trwał w tej pozie przez 5 sekund, a delegaci trwali oniemiali w milczeniu, by zaraz potem – jak donosił New York World – wpaść w euforię i ruszyć z wrzaskiem poparcia ku scenie. – Ujawniła się gawiedź dzika, szalejąca i nie do powstrzymania – informował z kolei New York Times.

Bryan przegrał wybory z McKinley’em i porażkę przeżywał ponownie w 1900 r., kiedy złoty standard został wprowadzony w USA de iure. Zwalczał darwinistów, przyczynił się walnie do wprowadzenia prohibicji, odpierał pomysł delegalizacji Ku-Klux-Klan, sprzeciwiał się udziałowi Ameryki w Wielkiej Wojnie w Europie, lecz przede wszystkim stał się jedną z ikon populizmu. Niektórzy mają go za „pierwszego politycznego celebrytę” XX wieku, co potwierdzałoby oceny, że populista z celebrytą są jak szwagier ze szwagrem, którzy pojedzą, popiją, pobalują, a co będzie jutro nie pomyślą.

Długotrwałe pokłosie peronizmu

W ekonomii i gospodarce populizm i redystrybucja, chociaż z reguły nie na korzyść najuboższych, są jak dwie papużki nierozłączki. Najrozleglejszym polem działania populistycznych rządów była Ameryka Łacińska, z prezydenckim małżeństwem Peronów w Argentynie na czele. Żerowały na tym kontynencie populizmy okopane na skrajach lewej i prawej strony. Łączyły je i łączą nadal oraz wszędzie indziej takie znaki szczególne jak aktywność rządów w określaniu lub wpływaniu na ceny, ochrona robotników i ich zarobków oraz cen żywności, przywiązanie do państwowej własności tzw. kluczowych przemysłów, rozdzielanie po uważaniu tanich kredytów, wspieranie wybranych prywatnych biznesów, a w końcu brak hamulców w wydawaniu pieniędzy.

Tzw. peronizm stanowi w literaturze populizmu przykład klasyczny. Pokazuje jak można w parę chwil stracić większość krajowego dorobku i z dość bezpiecznej pozycji w światowej ekstraklasie zamożnych społeczeństw spaść do III, a nawet IV ligi. W wierze, że państwo wszystko może i najlepiej umie wkrótce po drugiej wojnie światowej nowy prezydent Juan Peron znacjonalizował co tylko mógł i na dodatek oddał pod państwową kuratelę skup i eksport zboża oraz wołowiny – największych bogactw Argentyny.

Bogowie i rynki mu sprzyjały – zgłodniała Europa chciała jeść, ceny rosły. Między 1945 a 1949 rokiem przychody z eksportu zostały podwojone mimo, że wielkość eksportu liczona w tonach pozostała praktycznie bez zmian. Dzięki osiąganym wpływom z eksportu Peron zaczął budować. Wzniósł w krótkim czasie 4 tysiące szpitali i 8 tysięcy szkół. Obłaskawił robotników. Realne płace wzrosły w 1947 roku o 25 proc., a w następnym o kolejne 24 proc. Udział dochodów z pracy w dochodach ogółem wzrósł w Argentynie z 40 proc. w 1946 r. do 49 proc. w 1949 r. Równolegle poszybowały w górę wydatki i koszty socjalne. Było wspaniale, wręcz wyśmienicie. Peron było Bogiem, Argentyna – niemal Królestwem Niebieskim.

Sen skończył się w 1949 roku. Europa sama zaczęła opłacać swoje rachunki, a w dodatku połowa kontynentu pisała już na Moskwę, a nie Buenos Aires. Spadł radykalnie europejski import z Argentyny, a USA po raz kolejny nawróciły się na protekcjonizm. Jerry A. Fodor – amerykański filozof i kognitywista, czyli poszukiwacz sposobów i źródeł poznania ujął to w swoim języku ojczystym zgrabnie nie lada: „Europe could not pay; the United States would not buy”.

Następną cezurą był już pierwszy rok XXI wieku, kiedy w ostatnim jego tygodniu Argentyna przyduszona wielkim długiem zagranicznym i wewnętrznym ogłosiła niewypłacalność. Tak i podobnie kończą się zawsze populistyczne harce.

Nieco teorii

Populizm grasuje wszędzie. W naszych rejonach buszuje dziś bez opamiętania na Węgrzech. Szkoda bratanków, lecz dla nas ważniejsze, by nie rozplenił się za szeroko nad Wisłą. Gospodarczy profil populizmu najsugestywniej wyłania się w wydanej w 1991 roku pracy pt. „The Macroeconomics of Populism in Latin America”, która powstała pod kierunkiem Rudigera Dornbusha i Sebastiana Edwardsa. W ich ujęciu populizm ekonomiczny to pomnik dla wzrostu gospodarczego i redystrybucji, a z drugiej strony śmiech ze szkód inflacyjnych, lekceważenie wpływu deficytów finansowych i zewnętrznych oraz pogarda dla nieuniknionej reakcji czynników ekonomicznych na antyrynkową agresję.

Jeffrey Sachs (Social Conflicts and Populist Policies in Latin America, 1989) dodał do tego ekspansywność kredytu i polityki fiskalnej (wybujałe wydatki budżetowe bez pełnego pokrycia w dochodach) w warunkach przewartościowanej waluty. Dobrze też znać opinię Vicente Palermo (Moderate Populism: A Political Approach to Argentina’s 1991 Convertibility Plan, 1998), który twierdzi, że opłakane ekonomiczne skutki populizmów nie różnią się w zależności od politycznej afiliacji. Czy są z lewa, czy z prawa – nie ma znaczenia.

Nieodparta jest zawsze chęć pomiaru populizmu. Zajęli się tym m.in. Martin Rode i Julio Revuelta – badacze z Uniwersytetu Kantabryjskiego w Santander w pracy pt. „Populism and economic freedom across countries”. W poszukiwaniu związków przyczynowo-skutkowych, zależności i korelacji posłużyli się głównie indeksem wolności gospodarczej publikowanym przez kanadyjski Fraser Institute, który – podać to należy – jest tak konserwatywny, że wręcz libertariański. Przetwarzali także dane obchodzącego właśnie 70-lecie nowojorskiego Freedom House, zasoby wykorzystywanej przez politologów bazy danych „Polity” i wiele innych. Ich celem był „bezbarwny”, tzn. bezprzymiotnikowy i beznamiętny pomiar efektów rządów populistów. Sądzą, że cel osiągnęli.

Jak jest – każdy widzi

Rode i Revuelta twierdzą, że polityka i rządy sprawowane przez populistów same z siebie są szkodliwe dla gospodarki i jej instytucji. Cena statystyczna jaką przynosi płacić za populizm w gospodarce to przeciętnie o jeden punkt mniej w rankingu wolności gospodarczej zbudowanym w skali od 0 do 10. Namacalne dla każdego skutki rządów populistów to zwłaszcza: ograniczenie wolności handlu, zacieśnienie ograniczeń prawnych prowadzenia działalności gospodarczej, rozrost instytucji rządowych przy jednoczesnym zmniejszonym dostępie do „zdrowych” pieniędzy („zdrowe” są emitowane przez odpowiedzialny bank centralny, a „chore” są spod ręki szaleńca, który dorwał się do maszyny drukarskiej).

Rode I Revuelta podkreślają, że wyniki ich badań nie potwierdzają optymistycznych przewidywań jakoby globalizacja miała ograniczać autodestrukcyjne skutki populizmów – upadek gospodarczy w trakcie lub po rządach „obrońców ludu” jest dziś tak samo pewny jak 20 lat temu. W konkluzji wskazują, że ich pomiary w pełni potwierdzają wcześniejsze konstatacje Dornbusha i Edwardsa, że rządy populistów nie wspomagają wzrostu gospodarczego i nie prowadzą do wzrostu realnych płac w dolnych rejestrach społecznych będących głównym teatrem wpływu populistów. Przeciwnie, rządy populistów to silna inflacja, ucieczka kapitałów i spadek płac realnych.

Autor jest publicystą ekonomicznym, był szefem redakcji serwisów ekonomicznych PAP. Publikuje w internetowym Studiu Opinii.

Nie dajmy się skusić wyborczą kiełbasą. (CC BY reynolds-james-e)

Otwarta licencja


Tagi