(©Envato)
Po moim ostatnim tekście poświęconym japońskiej polityce monetarnej, niektórzy czytelnicy wytknęli mi brak ustosunkowania się do tego, co dzieje się z japońską walutą. Tym artykułem chciałbym ich nieco udobruchać, bowiem notowania jena rzeczywiście zaczynają przykuwać uwagę inwestorów.
Deprecjacja tej waluty nie jest jakaś spektakularna, ani zbytnio trwała. Notowania od ponad czterech lat kształtują się przedziale 102 do 114 jenów za dolara, a przez większość tego roku oscylowały wokół poziomu 110. Dlatego nagły skok powyżej progu 114 jenów za dolara musiał przyciągnąć uwagę. Co było przyczyną? W nadchodzącą niedzielę będziemy mieli wybory. I niektórzy przypominają sobie teraz ruchy na rynku walutowym sprzed dziewięciu lat, kiedy do władzy doszedł Shinzo Abe, z nowym programem gospodarczym zwanym od jego nazwiska Abenomiką.
Rentowności wpływają na kurs
A może deprecjację waluty powoduje jednak brak inflacji? Jak już pisałem, Japonia odróżnia się na tle innych krajów. W USA i strefie euro, presja inflacyjna staje się wyczuwalna, co ma też przełożenie na poziom rentowności obligacji. Innymi słowy, kiedy rentowności amerykańskich papierów skarbowych, czy nawet papierów strefy euro rosną, a ich japońskie odpowiedniki stoją w miejscu, to taki stan rzeczy musi mieć przełożenie na relację walutową. Z drugiej strony, jeśli popatrzymy wstecz, presja deflacyjna nie przeszkadzała jenowi w osiąganiu coraz to bardziej rekordowych poziomów względem dolara. Tak było u jej progu (w 1995 r.) i tak było na niespełna rok (grudzień 2011 r.) przed ponownym pojawieniem się premiera Abe na scenie politycznej pod koniec 2012 r.
Kiedy rentowności amerykańskich papierów skarbowych, czy nawet obligacji ze strefy euro rosną, a ich japońskie odpowiedniki stoją w miejscu, to musi przekładać się na relację walutową.
W przeddzień zbliżających się wyborów zagranica poświęca im stosunkowo mało miejsca. Może dlatego, że startujące w nich partie polityczne nie mają nic ciekawego do zaoferowania. Wczorajsze posiedzenie zarządu Banku Japonii też nie wygenerowało zainteresowania, gdyż bank centralny – zgodnie z oczekiwaniami – nie podjął żadnej znaczącej decyzji. (Poza tym, że w przeciwieństwie do innych banków centralnych ponownie oddalił perspektywę odejścia od stymulowania rodzimej gospodarki). Zatem za osłabieniem notowań jena kryło się najprawdopodobniej wspomniane wyżej zwiększenie się marży między amerykańskimi i japońskimi obligacjami dziesięcioletnimi. Rzeczywiście jeszcze na początku sierpnia wynosiła ona mniej niż 120 punktów bazowych, a w okolicach 20 października wzrosła do ponad 160 punktów. Wszystko za sprawą rosnących oczekiwań zacieśnienia polityki monetarnej przez Fed. Gdy jednak okazało się, że Fedowi wcale nie pali się do rychłych podwyżek, opisywana marża spadła poniżej 150 punktów, a marsz dolara ku górze został wstrzymany. Ale zaraz, zaraz – artykuł jest poświęcony notowaniom jena…
Z japońską walutą jest tak, że za osłabieniem jej notowań najczęściej kryją się władze monetarne tego kraju. I to niekoniecznie za sprawą interwencji walutowych tamtejszego MF lub ekspansywnej polityki monetarnej Banku Japonii, a bardziej za sprawą inwestycji zagranicznych, zwłaszcza tych dokonywanych przez rządowy emerytalny fundusz inwestycyjny (the Government Pension Investment Fund GPIF). O sile jego oddziaływania mogliśmy się przekonać w czerwcu 2015 r., kiedy za sprawą kombinacji – zwiększenia luzowania ilościowego ze strony Banku Japonii oraz wzrostu marży między 10 latkami USA a japońskimi, doszło do wzmożonej wyprzedaży jena i w efekcie jego kurs został wywindowany do poziomu 125 za dolara. Ale to było ponad sześć lat temu.
Teraz inwestorzy patrzą w zupełnie inną stronę. Jednym z czołowych tematów, któremu poświęca się coraz więcej miejsca jest poziom zaawansowania technologicznego Japonii. Dla mojego pokolenia, które było zafascynowane nowinkami technologicznymi pochodzącymi z Japonii, uwierzenie w swoistego rodzaju regres technologiczny Japonii będzie wymagało na pewno sporo wysiłku. Może jednak przejaskrawiam. Wystarczy przypomnieć sobie, jakim statusem cieszyły się takie japońskie giganty (jak chociażby Sony czy JVC, nie wspominając już o Sanyo) z ich obecną pozycją na rynku.
Dla mojego pokolenia uwierzenie w swego rodzaju regres technologiczny Japonii będzie wymagało jeszcze sporo wysiłku.
Dlatego być może szerokim echem odbił się ostatnio wywiad z Takayuki Kobayashi, pierwszym ministrem w rządzie japońskim odpowiedzialnym za bezpieczeństwo gospodarcze. Nie ukrywa on obaw co do kondycji branży produkującej półprzewodniki. Jego zdaniem, Japonia musi wejść w posiadanie wizji strategicznej w celu nawiązania skutecznej rywalizacji z takimi gigantami jak USA czy ChRL. Innym przejawem słabości japońskiej nauki – o czym pisałem w poprzednim tekście – jest choćby brak wynalezienia skutecznej szczepionki przeciwko COVID-19. Reasumując, z japońską myślą technologiczną jest naprawdę coś nie tak. Co jest przyczyną takiego stanu rzeczy ?
Skromne nakłady na naukę
Konsensus jest taki, że winę za to ponoszą między innymi japońskie uniwersytety, które wyraźnie odstają od swoich zagranicznych konkurentów. Według dziennika Nikkei tylko dwa japońskie uniwersytety (University of Tokyo oraz Kyoto University) znalazły się na liście 200 uniwersytetów sporządzonej przez brytyjski magazyn Times Higher Education. I nie były to miejsca ani w pierwszej dziesiątce czy nawet dwudziestce. Oba uniwersytety zajęły – odpowiednio – miejsce 36. oraz 54. Aby dodatkowo przygnębić Japończyków, to chiński Tsinghua University znalazł się w pierwszej dwudziestce.
To nie jedyny wskaźnik pokazujący, że z japońskim systemem szkolnictwa wyższego dzieje się coś nie tak. Jeszcze pod koniec XX w. papery japońskich naukowców znajdowały się na czwartym miejscu, jeśli chodzi o częstotliwość cytowania. Obecnie kraj ten wypadł z pierwszej dziesiątki i musiał się zadowolić jedenastym miejscem. Japońskie władze uniwersyteckie winią za taki stan rzeczy niskie fundusze, jakimi dysponują oraz znikomą pomoc ze strony państwa.
Rzeczywiście, jeśli zestawimy fundusze japońskich uniwersytetów z amerykańskim Harvardem widać przepaść. University of Tokyo otrzymuje wsparcie rzędu 15 miliardów jenów. W przypadku Keio University jest nieco lepiej, mowa o 73 miliardach jenów. Tymczasem Harvard otrzymuje równowartość … 42 bilionów jenów. Z tak skromnymi nakładami na naukę, Japonia nie ma co liczyć na odzyskanie utraconej pozycji światowego ośrodka naukowego. W roku fiskalnym 2021 japońskie władze przeznaczyły na rozwój nauki wyższej w Japonii zaledwie 1,08 biliona jenów. Dla porównania, 17 lat temu, w roku fiskalnym 2004, było to 1,24 biliona jenów.
Reakcją japońskiego rządu na pogarszający się stan japońskiego świata akademickiego było powołanie specjalnego funduszu na rzecz rozwoju nauki wyższej (czyli tzw. University Fund). Budżet funduszu ustalono docelowo na 10 bilionów jenów, czyli niemal dziesięciokrotność środków przewidzianych na 2021 rok. Na sam początek nowo powołany fundusz zadebiutuje w marcu 2022 roku z kwotą 4,5 biliona jenów. Pół biliona jenów mają wyłożyć japońskie rządowe fundusze, a 4 biliony będą pochodzić ze specjalnej rządowej jednostki inwestycyjnej o nazwie Fiscal Investment and Loan Program, której finansowanie odbywa się za pomocą emisji specjalnych, zwolnionych z podatku, obligacji oraz dywidend pochodzących z uprzednio zainwestowanych przez rząd akcji. A docelowa kwota rzędu 10 bilionów ma zostać osiągnięta w najbliższej przyszłości. Fundusz ten będzie zarządzany przez agencję należącą do tamtejszego ministerstwa edukacji. Mowa dokładnie o Japanese Science and Technology Agency (JST). W skład komitetu inwestycyjnego nowego funduszu ma wejść między innymi były wiceprezes Banku Japonii, Hiroshi Nakaso.
Fundusz na pomoc
To nie wszystko. Powołany na początku tego roku fundusz ma generować zysk netto rzędu 3 proc. swoich aktywów (czyli 300 miliardów jenów), które dodatkowo mają zasilać walczący o przetrwanie świat japońskiej nauki. Tylko, co ma to wspólnego z notowaniami jena? Otóż ma, rzecz w tym, że aby wygenerować stopę zwrotu w dzisiejszych trudnych czasach rzędu 3 proc., trzeba mocno się postarać. Tym bardziej, że tak naprawdę chodzi o stopę zwrotu 4,38 proc. przy równoczesnym założeniu długoterminowej inflacji na poziomie 1,38 proc. Rodzą się już wątpliwości, czy ustalona stopa zwrotu nie jest przypadkiem zbyt konserwatywna. Bo jeżeli Japonia ma znowu konkurować z najlepszymi, to powinna mieć podobne wskaźniki co światowa ekstraklasa naukowa. Przywoływany już Harvard University, a dokładniej jednostka odpowiedzialna za jego finansowanie, osiągną średnią stopę zwrotu rzędu 11 proc. od chwili powstania. Cóż, Japonia zawsze uchodziła za konserwatywny kraj.
Struktura portfelowa nowo powołanego funduszu prezentuje się w następujący sposób: ma on mieć ekspozycję zarówno na światowe papiery wartościowe (65 proc.) oraz obligacje światowych emitentów (35 proc.). Jeżeli wgłębimy się bardziej w plany inwestycyjne, to zauważymy, że 34 proc. zainwestowanych akcji ma być spoza Japonii. Odsetek zagranicznych obligacji ma być jeszcze mniejszy, rzędu jedynie 2 proc. Jakoś trudno wyobrazić sobie, aby tego rodzaju kwoty były w stanie osłabić jena. Trudno porównywać siłę rażenia tego funduszu ze wspomnianym już GPIF, którego działania często kryją się za notowaniami jena. Zatem skąd takie zainteresowanie opisywanym funduszem?
Po pierwsze, za sprawą struktury portfelowej nowego funduszu (prawie 30 proc. ma być przeznaczone na zakup krajowych papierów wartościowych) można bardziej spodziewać się dodatniego impulsu dla wyjątkowo słabo sprawującego się w tym roku tokijskiej rynku akcji, niż dalszej deprecjacji jena. Dlatego niektórzy uważają nawet, że nowy fundusz świetnie wkomponowuje się w próżnię, jaką na rynku kapitałowym zostawił po sobie Bank Japonii (za sprawą znaczącego zmniejszenia albo wręcz zaniechania wybranych aktywów).
Za sprawą struktury portfelowej nowego funduszu uniwersyteckiego można spodziewać się dodatniego impulsu dla wyjątkowo słabej w tym roku giełdy w Tokio.
Po drugie, zainteresowanie się funduszem uniwersyteckim bierze się też stąd, że jego powołanie wkomponowuje się w zachodzący zwrot w polityce gospodarczej tego kraju. Otóż, coraz więcej Japończyków sądzi, że obsuwanie się ich kraju w wielu zestawieniach oceniających zarówno rozwój technologiczny jak i gospodarczy idzie w parze ze spadkiem poziomu życia oraz przede wszystkim erozją znaczenia klasy średniej. Winią oni za taki stan rzeczy model neoliberalny, z którym Japonia (a raczej jej premierzy) flirtowali na przestrzeni ostatnich prawie 40 lat. Zaprzysiężony 4 października premier Fumio Kishida dobrze wykorzystuje uczucia swoich rodaków i obiecuje im powrót do japońskiego modelu kapitalistycznego. Modelu, który uczynił Japonię niespełna 25 lat po zakończeniu wojny drugą największą gospodarką na świecie. Sęk w tym, że premier Kishida nie podaje zbyt wielu szczegółów, jak ten model ma wyglądać.
Można nawet odnieść wrażenie, że kraj nie potrafi odnaleźć dla siebie miejsca na skutek trwającej cały czas emancypacji gospodarczej ChRL. Przeglądając programy gospodarcze czołowych partii politycznych, niewiele ciekawych elementów (poza nawoływaniem do dalszej ekspansji fiskalnej) można znaleźć pod kątem długoterminowego rozwoju. Japonia ma na pewno potencjał zarówno gospodarczy jak i technologiczny. Posiadanie potencjału, a jego odpowiednie wykorzystanie, to już jednak zupełnie dwie różne kwestie. Może dlatego niektórzy postrzegają powołanie opisywanego tutaj funduszu jako wydarzenie symboliczne, które położy podwaliny pod nowy etap rozwoju gospodarczego bądź co bądź trzeciej największej gospodarki na świecie.