Autor: Aleksander Piński

Dziennikarz ekonomiczny, autor recenzji książek i przeglądów najnowszych badań ekonomicznych

Głosowanie zwykle się nie opłaca

Dla przeciętnego obywatela koszty pójścia do urny wyborczej są wyższe niż korzyści. W ekonomii nazywa się to paradoksem Downsa. Dlatego udział w głosowaniu państwo powinno wymusić.
Głosowanie zwykle się nie opłaca

Głosuj, bo twój głos może zmienić wynik wyborów. To chyba najczęstszy argument w kampaniach zachęcających do udziału w wyborach. Problem w tym, że takie stwierdzenie jest nadużyciem.

W 1957 r. amerykański ekonomista Anthony Downs (1930–2021) opublikował pracę zatytułowaną „An Economic Theory of Democracy” („Ekonomiczna teoria demokracji”). Według autora, jeżeli zakładamy, że ludzie są racjonalni, prawie nikt nie powinien chodzić na wybory. Określa się to jako paradoks Downsa.

Prawie dla każdego (może z wyjątkiem tych, którzy startują w wyborach, ich rodzin i znajomych) finansowe korzyści z udziału w elekcji są niższe niż koszty. Głównie dlatego, że jeden głos w zasadzie nie ma szans zmienić wyniku wyborów, czyli nie odnosimy z jego oddania żadnych profitów.

Ktoś zaraz powie, że tyle się słyszy o wyborach, w których konieczne było powtórne liczenie głosów, ponieważ różnica między kandydatami była bardzo mała. Casey B. Mulligan i Charles G. Hunter opublikowali w 2001 r. pracę „The Empirical Frequency of a Pivotal Vote” („Doświadczalna częstotliwość kluczowego głosu”). Postanowili sprawdzić, jak często zdarzają się wybory, o których wyniku zadecydował jeden głos.

Jeżeli zakładamy, że ludzie są racjonalni, prawie nikt nie powinien chodzić na wybory. Określa się to jako paradoks Downsa.

Autorzy wzięli pod uwagę elekcje w USA od 1898 do 1992 r. Okazało się, że w wyborach prezydenckich nie było ani jednego takiego przypadku. Z 16 577 innych wyborów na szczeblu ogólnoamerykańskim tylko raz w ciągu 94 lat jedna kartka wyborcza okazała się kluczowa (stało się to w 1910 r., a chodziło o wybory do Kongresu USA z 36 rejonu w Nowym Jorku). To przekłada się na szanse wyborcze wynoszące 0,00006 (1/16 577).

W rzeczywistości prawdopodobieństwo takich wyborów jest jeszcze niższe, i to nie tylko dlatego, że nie ma możliwości, by jedna osoba wzięła udział we wszystkich wyborach ogólnokrajowych w USA przez 94 lata. W 2012 r. analitycy Andrew Gelman i Nate Silver policzyli, że szansa, by jeden głos zadecydował o wyniku wyborów prezydenckich w USA, wynosi 1 do 60 mln. Dla porównania: prawdopodobieństwo głównej wygranej w polskim Lotto to 1 do 14 mln.

Nierówności są wyborem politycznym

W Polsce prawdopodobieństwo, że jeden głos zadecyduje o wyniku wyborów, jest zapewne wyższe niż w USA, chociażby z powodu mniejszej liczby mieszkańców (mniej oddawanych głosów i mniej możliwych wyników). Z pewnością jednak szansa jest bardzo mała, porównywalna z wylosowaniem głównej nagrody w popularnych loteriach.

Zachęcanie do brania udziału w wyborach za pomocą argumentów: „każdy głos może zmienić wynik wyborów” przypomina zachęcanie do grania na loterii, bo „każdy los może wygrać”. Teoretycznie to prawda. Szansa jest jednak tak mała, że rozsądny człowiek zaokrągla ją do zera. Parafrazując amerykańską dziennikarkę Fran Lebowitz, można powiedzieć: „Czy chodzę, czy nie chodzę na wybory, szanse, że zmienię ich wynik, są takie same”.

Czy w takim razie nie należy głosować? Gdyby większa liczba osób odpowiedziała pozytywnie na to pytanie, liczba oddanych głosów radykalnie by się zmniejszyła. Wówczas o wyborach zadecydowałyby głosy tych, którzy na pewno poszliby do urn. Byliby to ci, którzy mają największy osobisty interes w ich wyniku, czyli sami kandydaci, ich rodziny i znajomi. Wtedy niebezpiecznie zbliżamy się do zamiany demokracji na dyktaturę, czego – mam wrażenie – nawet większość wyborczych leniuchów by sobie nie życzyła.

Nawet mimo zaakceptowania braku wpływu jednostki na wynik wyborów ciągle warto na nie chodzić, jeśli cenimy sobie, że jako społeczeństwo decydujemy, kto rządzi. Co więcej, nieopłacalność głosowania dla przeciętnego obywatela z czysto egoistycznego punktu widzenia może przemawiać za tym, by wprowadzić obowiązek wrzucenia karty do urny i karać za niewywiązywanie się z niego.

Takie prawo obowiązuje w 21 krajach świata, m.in. w Belgii, Singapurze i Australii, a ostatnio wprowadziła je Bułgaria. Co ciekawe, w Australii obowiązek głosowania wdrożono w 1924 r., po tym jak opinię publiczną zszokowało, że w wyborach w 1922 r. wzięło udział tylko 60 proc. uprawnionych osób (dla porównania w Polsce w ostatnich wyborach parlamentarnych w 2019 r. frekwencja wyniosła 61,74 proc.).

Kara za niegłosowanie sprawia, że oddanie głosu staje się z ekonomicznego punktu widzenia opłacalne. W efekcie paradoks Downsa przestaje obowiązywać.

Obowiązek uczestniczenia w wyborach sprawi, że koszt niegłosowania będzie wyższy niż głosowania, ponieważ za niestawienie się w punkcie wyborczym będzie nakładana grzywna (w Australii to 20 dolarów australijskich za pierwsze przewinienie i 50 za kolejne – to odpowiednio 57 i 143 zł). Osoby, które lubią podchodzić do spraw racjonalnie, będą miały dobry powód, by udać się do urn wyborczych. Inaczej mówiąc, kara za niegłosowanie sprawia, że oddanie głosu staje się z ekonomicznego punktu widzenia opłacalne. W efekcie paradoks Downsa przestaje obowiązywać.

Zaskakująco wysokie nierówności dochodowe w Polsce

Taki obowiązek będzie miał dodatkową zaletę. Z badań wynika, że niższa frekwencja wypacza wynik wyborów, i to w sposób niekorzystny dla większości obywateli. W 2016 r. Navid Sabet opublikował pracę „Turning Out for Redistribution: The Effect of Voter Turnout on Top Marginal Tax Rates” („Istotne dla redystrybucji: Wpływ frekwencji wyborczej na najwyższe, krańcowe stawki podatkowe”), w której badał, jak frekwencja wyborcza oddziaływała na najwyższe stawki podatkowe w 34 krajach OECD w latach 1974–2014.

Z analizy wynika, że im mniej osób głosuje, tym niższe podatki płacą najbogatsi. Można więc wnioskować, że przy braku przymusu lepiej sytuowani częściej chodzą do urn wyborczych. Skutkiem niskiej frekwencji wyborczej jest przeniesienie ciężaru finansowania państwa w większym stopniu na osoby gorzej sytuowane. Tym samym dla dobra mniej zamożnych osób trzeba je zmusić do głosowania.

Z badań wynika, że niższa frekwencja wypacza wynik wyborów, i to w sposób niekorzystny dla większości obywateli.

Według Michała Brzezińskiego, Michała Mycka i Mateusza Najsztuba, autorów pracy „Sharing the gains of transition: Evaluating changes in income inequality and redistribution in Poland using combined survey and tax return data” („Dzielenie się korzyściami z transformacji: Ocena zmian w nierównościach dochodowych i redystrybucji w Polsce z wykorzystaniem danych z ankiet oraz zeznań podatkowych”), nierówności dochodowe w Polsce należą do jednych z najwyższych w Europie. Być może taki przymus głosowania mógłby więc szczególnie w naszym kraju przynieść wiele dobrego.

 

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane