Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Grosze to nie groszowy problem

Wiele  krajów wyzbywa się płatniczej drobnicy. Rosja pożegnała jedną kopiejkę, Nowa Zelandia, Australia i Kanada jednocentówki. Na świecie za bilonem, w większej ilości, nie przepadają biznesmeni,  prawodawcy i sędziowie. Polska przeżyła 5 lat bez monet. Ale choć czasów tych nikt dobrze nie wspomina, dziś dyskusja o sensie utrzymywania jedno- i dwugroszówek powraca.
Grosze to nie groszowy problem

(Fot. NBP)

Jeszcze 12 lat dzieli nas od jubileuszu stulecia współczesnego, polskiego złotego. Jednak już dziś można przewidywać, z dużą dozą pewności, że rekord wielkości nominału naszej waluty do tego czasu pobity nie będzie. Dotychczasowy ustanowiono równo 20 lat temu, wprowadzając do obiegu banknot z podobizną Ignacego Paderewskiego.

Dumy z napisu „dwa miliony”, cyframi i słownie, tuż obok swojej podobizny wielki rodak zapewne w zaświatach nie odczuł. Podobnie zresztą jak Władysław Reymont na banknocie jednomilionowym, czy Henryk Sienkiewicz na półmilionówce.

Polska bez monet

Przed denominacją z 1 stycznia 1995 r., wieńczącą sukces zmagań z hiperinflacją, wartość banknotów w obiegu wynosiła w Polsce setki bilionów złotych.

Obecnie jest to ledwo 100 mld zł w banknotach i monetach. Podaż gotówki obejmuje jeszcze banknoty i monety trzymane w kasach bankowych. Suma tych dwóch wielkości tworzy kategorię wyjściową „M0”, która w połowie kwietnia 2012 r. miała wartość 155 mld zł.

Porównanie setek bilionów sprzed niespełna 20 lat i „marnych” 150 miliardów obecnie jest, poza wszystkim innym, poręczną miarą sukcesu gospodarczego Polski. Nawet wtedy, gdy uwzględni się olbrzymi wzrost płatności za pomocą kart oraz bankowych kont internetowych.

Ze zbiorowej pamięci znika stopniowo świadomość, że inflacja dręczyła Polaków przez cały okres PRL, choć skrywała się pod różnymi przebraniami.  Nie cofając się zbyt daleko: tuż po wprowadzeniu stanu wojennego władze puściły w obieg banknoty 10-złotowe z Józefem Bemem i 20-złotowe z Romualdem Trauguttem. Gdyby nie znać realiów, można by potraktować tę decyzję jako wyraz umacniania się waluty. Było jednak akurat przeciwnie.

Ceny rosły, a władzy nie było stać na bicie wystarczającej liczby monet o wyższych nominałach. Wybrała więc papier, który wkrótce, ze wstydu, zaczął zmieniać kolory (druk był tak kiepski, że „Bemy” i „Traugutty” z poszczególnych partii wyraźnie różniły się barwą).

Doszło do tego, że posługiwanie się gotówką zaczęło być przed dwudziestu laty mocno uciążliwe. Od wiosny 1989 r. do końca 1990 r., czyli przez niecałe dwa lata, bochenek chleba podrożał z 50 do 2000 zł. Po zakup samochodu (nie do salonu, ale na giełdę aut używanych) udawać się trzeba było z paczkami banknotów, które ledwo mieściły się w plastikowej torbie.

Monety o nominałach do 20 zł stały się całkowicie bezużyteczne, więc poznikały z portmonetek. W 1989/90 r. rozpoczął się w Polsce pięcioletni okres praktycznie bez bilonu.

Dziś do dyskursu publicznego przebijają się opinie, żeby z powodów praktycznych i oszczędnościowych wycofać z obiegu grosze, a może również dwugroszówki. Przytaczane są nawet soczyste argumenty prawno-karne, tyle że z krain zamorskich.

Skazany za sześć skrzynek bilonu

Niedawno zakończył się w Wielkiej Brytanii precedensowy proces. Na podstawie wyroku, wydanego przez sędziego Charlesa Molle, pan Robert Fitzpatrick z Colchester w Essex musi zapłacić 1118 funtów grzywny za to, że rachunek uregulował w bilonie.

Otóż pogniewał się na swojego księgowego i należność, opiewającą na 804 funty, wypłacił mu w monetach jedno- i dwupensowych oraz nielicznych pięciopensowych. Bilon ważył ponad 160 kg i pomieścił się dopiero w pięciu skrzynkach, które R. Fitzpatrick podrzucił swej ofierze do ogrodu. Nie wiedział, ma dopiero 24 lata, że według ustawy z 1971 r. najwyższy rachunek jaki można opłacić „miedziakami” to 20 pensów, więc maksymalna liczba najdrobniejszych monet do zapłaty wynosi 20. W przypadku monet o wartości do 10 pensów limit sięga 5 funtów, a gdy są to „dwudziestaki” – 10 funtów. Drobne są zatem na Wyspach nie do końca pełnoprawnym środkiem płatniczym.

Podobna historia zdarzyła się latem 2011 r. w amerykańskim stanie Utah. Jason West zakwestionował rachunek, w wysokości 25 dolarów, za wizytę w Basin Clinic w miejscowości Vernal. Klinika postawiła jednak na swoim, więc p. West rzucił jej pracownikom na ladę 2500 jednocentówek. Poprosił przy tym uprzejmie żeby przeliczyli, czy suma się zgadza.

W USA obowiązuje od 1965 r. Coinage Act, który wprawdzie nie zawiera wyraźnych ograniczeń, podobnych do brytyjskich, lecz za to posługuje się niedopowiedzeniem. Mianowicie, regulowanie zobowiązań w każdej formie, która spełnia normy prawnego środka płatniczego (legal tender), nawet gdyby to był konwój ciężarówek wypełnionych samymi jednocentówkami, muszą bez skrzywienia zaakceptować tylko oddziały amerykańskiej Rezerwy Federalnej. Prywatne banki i wszelkie inne przedsiębiorstwa już takiego obowiązku nie mają. Można im płacić najdrobniejszym bilonem, ale wpierw muszą się na to zgodzić.

Jason West zapytał sprytnie w lecznicy, czy przyjmują gotówkę i otrzymał odpowiedź twierdzącą. Od tej strony był więc w porządku. Pracownicy kliniki zarzucili mu zatem niestosowne zachowanie, ponieważ część monet sturlała się na podłogę. Według relacji prasowych groziło mu 140 dolarów mandatu, ale czym się skończyło gazety lokalne nie miały już cierpliwości sprawdzać.

„Decentyzacja”

Dręczący problem drobiazgu mają częściowo za sobą w Rosji. Dwa lata temu wycofano tu z obiegu monety o nominale jednej kopiejki. W momencie odchodzenia w niebyt były warte tyle co dziesiąta część grosza, a w produkcji kosztowały 46 razy więcej niż wynosiła ich nominalna siła nabywcza.

Tak samo, ale znacznie wcześniej potraktowano najmniejsze nominały na antypodach. W Nowej Zelandii w 1990 r. pozbyto się monet o nominałach 1 i 2 centy dokładnie w Święto Pracy, tzn. 1 maja, a w Australii w roku następnym.

Teraz kolej na Kanadę. 4 maja 2012 r. mennica w Winnipeg zaprzestała bicia jednocentówek, choć pozostaną w obiegu, aż ich w końcu zbraknie. Władze sugerują, żeby oddawać jednocentówki (raczej hurtem niż w detalu) organizacjom charytatywnym. Wszystkich jednocentówek powinno być w Kanadzie ponad 450 mln sztuk, więc sfera prywatnej dobroczynności za bardzo dzięki temu nie urośnie. Ale za to państwo stać będzie na więcej.

Sprawa zdecydowała się ostatecznie w ustawie budżetowej na ten rok, po kilku latach ożywionych dyskusji. Argument podstawowy to koszty. Produkcja najmniejszej monety kosztowała 1,6 centa, a rząd wydawał na wybicie jednocentówek 11 mln dol. rocznie, które piechotą (choćby w kontekście wspomnianej dobroczynności) nie chodzą.

Decentyzacja kanadyjska może też stać się przyczynkiem do metodologii kiełznania inflacji. W ramach zniechęcania do używania jednocentówek, władze sugerują bowiem kupcom zaokrąglanie cen o 4 centy w dół, zamiast o jeden w górę. W sklepach miałoby zatem być bardziej po 0,95, niż po 1 lub 9,95, a nie po 10.

Zły szeląg ze Starbucks

W USA sprawa moniaków pojawia się od przypadku do przypadku. Zapewne dlatego, że świat nadal pozbawiony jest alternatywy dla „zielonych”, a więc można je drukować i „luzować” ich pełen agregat niemal bez ograniczeń. A to sprowadza „groszowe” oszczędności mennicze na margines. Jednak penny problem, niczym zły szeląg nabrzmiewa także tam.

3 stycznia 2012 r. mieszkańcy Manhattanu dochodzili jeszcze do siebie po noworocznych szaleństwach. Wielu wstępowało po czarną kawę do Starbucks i doznawało nieprzyjemnego szoku. Bo gdy wyciągali dwie papierowe jedynki, żeby zapłacić zwykłą cenę 1,99 dol. (z podatkiem) i rzucić następnie „grosik” reszty do kubka na napiwki, napotykali pełne perswazji spojrzenie baristy, wskazujące tablicę z ceną 2,01 za „tall coffee”. Gdy ktoś nie miał centa, barista sponsorował go, wyjmując brakującą do rachunku monetę z kubka na napiwki, co kosztuje mniej zachodu niż wydawanie reszty z trzeciego banknotu dolarowego.

W długiej historii cen detalicznych, kończących się na dziewiątkach, Starbucks dokonał rzeczy niebywałej. Ta w praktyce nic nie znacząca podwyżka nie obyła się więc bez poważnych komentarzy. Przede wszystkim potwierdziła różnice dochodowe i stratyfikację społeczną, bowiem na przedmieściach Nowego Jorku, w Rockland County, jakieś 25 km od Manhattanu, „długa” kawa kosztuje nawet 21 centów mniej.

Rzecznik koncernu Jim Olson poinformował, że w niektórych rejonach USA ceny wzrosły o ok. 1 proc. i przypisał to rosnącym cenom kawy, transportu itp. Dan Ariely – ekonomista behawioralny z Duke University – uznał, że Starbucks wie co robi. Paradoksalnie, złość klientów może spowodować, że przerzucą się na droższe produkty z oferty, które nie podrożały, albo zaczną płacić za zwykłą kawę kartą, a wszyscy wiedzą, że kto płaci kartą kupuje zazwyczaj więcej. Uczony z Duke zauważył, że dwucentowa podwyżka na Manhattanie może być również elementem misternego planu szerzej zakrojonych podwyżek, do których klientelę trzeba przecież jakoś przyzwyczaić.

Grosikiem w złodzieja

Cytowany przez „The New York Times” ekspert od nauki marketingu z University of California, Peter E. Rossi, podkreślił, że ta niezwykła cena uwypukla absurdy systemu monetarnego kraju. Oddaje też odczucia wielu Amerykanów uważających, że już dawno należało pozbyć się z kieszeni miedziaków.

Z odpowiednią wiedzą pospieszył Mike White – rzecznik amerykańskiej mennicy. Podał, że wybicie jednocentówki kosztowało w 2011 r. 2,41 centów, a koszty mennicze przewyższają wartość nominalną od 2006 r.

W sprawie „być albo nie być dla jednego centa” nie wolno zapominać o „nickel”. Wycofanie jednocentówek wzmogłoby prawdopodobnie popyt na pięciocentówki, które w produkcji i dystrybucji są ponad czterokrotnie droższe (ponad 11 centów). Strata jednostkowa jest niebagatelna, lecz zysk na różnicy między kosztami bicia monet, a ich wartością nominalną jest tak znaczny, że Skarb USA byłby w stanie unieść ciężar substytucji, w wyniku której rolę jednocentówki przejąłby„nickel”.

Zgodnie z teorią marketingu ceny w rodzaju 9,99 czy 99,90 oddziałują zachęcająco. Jest w tym sporo racji, ale kiedyś chodziło też o coś istotniejszego niż trik pobudzający do mniej lub bardziej impulsywnych zakupów, bo o uczciwość.

Zmorą kupców byli i są cwani sprzedawcy, którzy należność za zakupy zamiast do sklepowej kasy wkładali do własnej kieszeni. Był to proceder tym częstszy i dotkliwszy im więcej towarów miało okrągłe ceny, bo wówczas zapłata polegała na przekazaniu banknotu lub monety. Gdy zaś ustalić cenę tak, żeby trzeba było wydać resztę, sprzedawca musiał otworzyć kasę i pod okiem klienta kładł do niej pieniądze, a nie gdzieś obok, skąd później wędrowały ukradkiem do kieszeni subiekta.

Wszystkie te historie przytoczone zostały w praktycznym celu wzbogacenia ewentualnej dyskusji o naszej najdrobniejszej monetarnej drobnicy. Ale jest i morał z tej przypowiastki. Taki, że czasami ważne są biliony, lecz niekiedy plecy bolą i głowa ćmi nieznośnie również od schylania się po grosze.

Jan Cipiur

(Fot. NBP)

Otwarta licencja


Tagi