Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Inflacja – stwór na niezliczonych nogach

NBP przedstawi dziś najnowszy Raport o inflacji. Jan Cipiur analizuje zjawisko od zupełnie innej strony. Inflacja osacza nas pod różnymi postaciami. Rozmiary ubrań pęcznieją w centymetrach, hotelom przybywa gwiazdek, a całym społeczeństwom kilogramów. Jednak w przeciwieństwie do wzrostu cen, nikt nie próbuje walczyć z inflacją będącą skutkiem przesady  w naszym bytowaniu.
Inflacja – stwór na niezliczonych nogach

(CC By Willie Lunchmeat)

Słów obcych często używamy bez związku z ich desygnatami. Dlatego też niewielu kojarzy, że inflacja to określenie związane z pompowaniem, nadymaniem, pęcznieniem, wzbieraniem ponad miarę. Tak bowiem tłumaczyć można angielski czasownik „inflate”. Liczne, możliwe odczytania tego słowa stają się szczególnie przydatne dzisiaj. Pozwalają ukazać jak wiele zbędnej, niekiedy śmiesznej, niekiedy niebezpiecznej przesady jest w naszym życiu.

Do kiełznania inflacji służą współcześnie banki centralne. Jak jednak zauważa szacowny The Economist, nie są te instytucje w stanie zwalczać wszystkich jej odmian i przejawów.

Cud na wieszakach

Autorzy tego tygodnika odkryli mianowicie cud dnia dzisiejszego, że kobieta współczesna, w jedzeniu wstrzemięźliwa, waży ciągle nie więcej niż np. 20 lat temu, lecz nosi ubrania w rozmiarach istotnie mniejszych, niż dawniej. Dziennikarskie śledztwo ujawniło, że para damskich spodni w brytyjskim rozmiarze 14 jest w talii przeciętnie o ponad 4 cale (ok. 10 cm) szersza, niż taka sama „czternastka” 40 lat temu. W biodrach damskie spodnie są teraz większe o 3 cale, co tylko potwierdza, że brzuchy rosną szybciej niż  biodra.

Ten typ inflacji niektórzy skłonni byliby przypisać próżności damskiej. To ona sprawia, że rozmiary kobiecej garderoby są niskie i wydumane – oderwane od cali i centymetrów, nie tak jak w męskiej części sklepów, gdzie konkretne wymiary ciała podać należy. Okazuje się jednak, że samouwielbienie to cecha ponad płciami. Spodnie męskie o rozmiarze 36 cali w pasie (91,5 cm) w rzeczywistości bywają w tym miejscu, na Wyspach Brytyjskich, nawet o 5 cali (prawie 13 cm) większe.

W Ameryce zaniżanie rozmiarów jest nawet bardziej intensywne, co tylko dowodzi, że wyrażana w kilogramach inflacja rośnie tu szybciej niż na Wyspach. Nadal rzadko spotkać można otyłego Chińczyka, Japończyka, czy Taja, o Birmańczykach nie wspominając. Stąd inna konkluzja, bardzo robocza, że grubość portfela przekłada się na wymiary ubrania.

Miękkie restrykcje

Okiełznanie inflacji „wagi ciężkiej” nie jest proste. Zza Atlantyku doszły jednak ostatnio wieści, że burmistrz Nowego Jorku, wielokrotny miliarder, Michael Bloomberg ma szanse wprowadzić w swojej jurysdykcji zakaz sprzedaży półlitrowych i większych butelek coca-coli, pepsi oraz innych napojów chłodzących i/lub bulgoczących. Półlitrowa flaszka coca-coli zawiera podobno aż 14 łyżeczek cukru, od którego się tyje i popada w różne nieprzyjemne choroby.

Dozwolone mają być zatem tylko pojemniki mieszczące do 16 uncji (450 gramów) takich płynów. Kto zechce wypić więcej, będzie musiał kupić więcej butelek lub puszek. Zakaz nie będzie powszechny, bowiem np. nadzór nad nowojorskimi supermarketami sprawuje już nie burmistrz, a gubernator stanu. Znawcy zachowań ludu twierdzą, że takie soft restrykcje będą nawet skuteczniejsze, niż ostrzejsze ograniczenia. A komentatorzy polityczni sądzą, że gubernator Andrew Cuomo nie będzie tym razem bruździł burmistrzowi, który parę lat temu próbował bezskutecznie opodatkować u siebie zbyt słodkie napoje.

Koncern Coca-Cola od dawna czuje się zagrożony działaniami ludzi pokroju Michaela Bloomberga, więc opublikował pracę pt. „Nasz pogląd na otyłość”. Zaprzecza w niej, na 45 różnych, naukowych – jak twierdzi –  sposobów, związkom między rosnącą wagą Amerykanów, a spożywaniem przez nich cudownego napoju rodem z Atlanty.

Tymczasem inflacja mierzona kilogramami żywej wagi stale w Ameryce rośnie. Są nowe szacunki, według których aż 35 proc. dorosłych mieszkańców USA i 17 proc. młodzieży, czyli około 90 mln, to ludzie otyli. Do tego trzeba dodać Amerykanów „jedynie” z nadwagą. Po zsumowaniu okaże się, że trzech na czterech obywateli USA waży za dużo. W Wielkiej Brytanii jest tylko nieco lepiej, ponieważ proporcja wynosi jak 3 do 5. Jeśli popatrzeć na naszych niedorostków, Polska goni tych liderów aż furczy.

Coraz cieńsi liczebnie szczupli przekonują, że otyłość to bardzo kosztowna odmiana inflacji. W sukurs idzie im rządowa agencja ds. kontroli zachorowań i prewencji (Center for Disease Control and Prevention), która popularyzuje wyliczenia, że otyłość obywateli kosztuje Amerykę nie mniej niż 147 mld dolarów rocznie. Tyle miał wynosić w 2008 r. rachunek obejmujący wszelkie jej skutki – m.in. koszty leczenia diabetyków, czy utraty pracy przez osoby stanowczo zbyt dużej wagi.

Wysyp gwiazdek i piątek

Kultury inflacji mnożą się bez specjalnego nawożenia i wyszukanych metod uprawy.

„Grand” w nazwie hotelu dawno temu przestał być synonimem wielkości luksusu. Gwiazdki też się przejadły, bo w takiej np. Warszawie, pięciogwiazdowych miejsc hotelowych jest chyba znacznie więcej niż np. w dwugwiazdkowych, acz schludnych przybytkach. Pojawiają się zatem obiekty 6- i 7-gwiazdkowe. Sieci hotelowe potęgują inflacyjny banał stosując oznaczenie „Deluxe” do zwykłych pokoi, a w ofercie apartamenty „prezydenckie” są zastępowane przez pokoje: luxury, superior luxury i grand superior luxury. Te informacje są zasłyszane, bowiem autor do budynków z tak przepysznym wnętrzem, nawet w snach zbliżyć się nie odważył.

Klasa ekonomiczna w samolotach, czyli „szprotki w smrodzie własnym”, nazywana jest teraz w British Airways „Światowiec” (World Traveller), a w Air France z mniejszym zadęciem – „Podróżnik” (Voyageur). W australijskich liniach Quantas istnieje nadal klasa ekonomiczna, ale pojawia się już „premium economy”. W pociągu Eurostar jeżdżącym w tunelu pod „Rękawem” (la manche to po francusku rękaw) jest klasa standard, ale jest też standard premium.

Jesienią 2011 r. brytyjski urząd nazwany Office of Qualifications and Examinations Regulation zorganizował konferencję, której tematem była inflacja ocen egzaminacyjnych. Od dłuższego czasu zagadnienie to bada prof. Rob Coe, z Uniwersytetu Durham, kierujący specjalnym ośrodkiem (Centre for Evaluation and Monitoring), gdzie zgłębiane są problemy z tej dziedziny.

Z zebranych przez centrum danych wynika, że udział maturzystów ocenionych z przedmiotów egzaminacyjnych na piątkę (A-grade) wzrósł przez ostatnie ćwierćwiecze z 9 do 27 proc., chociaż liczba świetnie uczących się nastolatków bynajmniej nie wzrosła. W dodatku, zdaniem profesorów z Durham, dzisiejsza „piątka” odpowiada w brytyjskich szkołach „trójce” z lat 80-tych.

Inflacja ocen w brytyjskim szkolnictwie była do niedawna lekceważona przez władze oświatowe. Teraz dołączyły one z lamentami do profesorów uniwersyteckich, a minister edukacji Michael Gove dał nawet do zrozumienia, że o piątki na maturze może być trudniej.

To samo zjawisko nasila się za Atlantykiem, gdzie aż 45 proc. absolwentów uniwersytetów otrzymuje obecnie najwyższą ocenę końcową, podczas gdy w 1960 r. było takich jedynie 15 proc.

W Polsce problem jest chyba słabo rozpoznany, a dane są fragmentaryczne. Są jednak przesłanki by twierdzić, że u nas inflacja ocen nie jest jeszcze tak ostra jak u Anglosasów. Według porównawczych danych Centralnej Komisji Egzaminacyjnej, udział najwyższych ocen z wypracowania z rozszerzonej historii na maturze (poziom IV – od 16 do 20 punktów) oscylował w okresie 2007–2010 wokół 5 proc. i raczej zmniejszał się niż rósł. Ale z drugiej strony, z ok. 20 do ok. 10 zmalał odsetek potencjalnych abiturientów, którzy otrzymali z napisanego wypracowania 0 punktów. U nas więcej dyskutuje się jednak o innym problemie z obszaru edukacji, tzn. o inflacji całkowitej liczby słuchaczy szkół wyższych i o poziomie tych szkół, lecz to już zupełnie inna historia.

Absurdy motoryzacji

Masowa jest inflacja motoryzacyjna, która odsłania patologiczną schizofrenię, która zawładnęła tą dziedziną życia. W każdym chyba kraju świata obowiązują restrykcyjne ograniczenia prędkości poruszania się po drogach, a mimo to moce silników stale rosną. Jedynym przejawem opamiętania jest fabryczne ograniczenie prędkości do 250 km/godz., tak jakby istniały drogi publiczne (poza Niemcami) po których można się, zgodnie z przepisami, poruszać szybciej, niż np. 150 km/godz.

Tylko w Japonii zaszli nieco dalej w drodze po rozum do głowy. Między 1989 a 2004 r. producenci japońscy przestrzegali jishu-kisei, czyli dżentelmeńskiej umowy, żeby silniki aut przeznaczonych na rynek wewnętrzny miały moc maksymalnie 276 KM. Porozumienie zostało złamane przez Hondę wraz z premierą 300-konnego modelu Legend (w USA – Acura RL). Do tej pory obowiązuje wszakże porozumienie z lat 70-tych minionego stulecia, również autoryzowane przez JAMA (Japan Automobile Manufacturers Association), o ograniczeniu prędkości aut jeżdżących po Japonii do 180 km/godz. Nawet jeśli niektóre samochody sportowe mogłyby poruszać się (i jadą) znacznie szybciej, to i tak na ich prędkościomierzach nie pokazują się liczby wyższe od 180.

Impulsem do ustanowienia fabrycznego limitu 180 km/godz. była wściekłość społeczna wobec gangów motocyklowych bosozoku terroryzujących japońskie ulice i drogi. Głównej przesłanki ograniczenia mocy silników do 276 KM dostarczyły zaś statystyki wypadkowe. Pod koniec lat 80-tych na drogach ginęło w Japonii ponad 10 tys. osób rocznie. W XXI wieku liczba ofiar śmiertelnych spadła w Japonii bardzo wyraźnie, ale JAMA nie chciała dłużej opierać się tendencjom „inflacyjnym” w światowej motoryzacji. W 2004 r. stwierdziła, że nie widzi silnego związku między mocą silników, a wypadkami i rozwiązała jishu-kisei dotyczące 276 KM.

Jedno jest w tej kwestii pewne – Japończycy mają wielkie sukcesy w zmniejszaniu śmiertelności na drogach. Wg dorocznego raportu IRTAD (International Road Traffic and Accident Database) na 1000 mieszkańców przypadało tam w 2010 r. 646 pojazdów, a na drogach straciło życie 5745 osób (4,5 osoby na 100 tys. mieszkańców). W Polsce, przy 451 pojazdach na 1000 Polaków, wskaźnik śmiertelności na drogach wyniósł w 2010 r. 10,2 na 100 tys. ludności (zginęło 3 907 osób).

Biorąc pod uwagę intensywność zmotoryzowania, nasz wskaźnik powinien wynosić 7,13 ofiar na 100 tys. Można założyć, że różnica między 10,2 a 7,13 to odzwierciedlenie dysproporcji w jakości dróg, efekt nieudolności państwa, głupoty i brawury kierowców.

Refleksji nigdy dość

Umiaru nie mają Japończycy na wynos, a eksportową inflację motoryzacyjną, karmioną dumą i próżnością, napędzają perfekcyjnie. Dowodu dostarcza globalny model koncernu Toyota – Corolla. Od 1966 r. powstało dziesięć wersji, a do 2010 r. łączna produkcja Corolli wyniosła prawie 25 mln sztuk.

Pierwsza Corolla miała 3848 mm długości i 1491 mm szerokości, zaś model z 2012 r. ma 4545 na 1760 mm. Na pierwszy rzut oka różnica nie jest kolosalna, ale gdyby porównywać prostokąty o takich wymiarach, to najstarsza Corolla zajmowałaby w obrysie 5,74 m2, a najnowsza – 8 m2. Jeden powód pęcznienia samochodów już znamy – dorodniejsze osobniki muszą mieć więcej miejsca. Znalazłoby się wiele innych, ale w tym akurat przeglądzie na czoło wysuwa się cecha określana jako znamiona statusu – nie stać mnie na droższy samochód, ale ten tańszy jest prawie tak samo duży, jak te z wyższej półki, za co jestem niezmiernie wdzięczny producentowi.

Inflacja to więcej, drożej i najczęściej niemądrze, a w najlepszym razie – nie najmądrzej. Na początku czerwca 2012 r. prezydent Barack Obama wezwał Europę do działań wspierających wzrost gospodarczy. Chce zawodników wyczerpanych dmuchaniem baniek nieruchomościowych i innych ożywić jakimś cud-eliksirem, po którym ci powstaną z kolan i będą zdrowo się rozwijać. Pytanie, którego nie chciał sobie zadać prezydent brzmi, czy wzrost jest i powinien być dla najbogatszych, i obiektywnie już bardzo bogatych krajów, głównym bożkiem?

Ludność mieszkająca poza Ameryką Północną i Europą Zachodnią oraz paroma innymi zakątkami nie ma wątpliwości, że potrzebuje wzrostu, bo wyjąwszy ekspropriację nie ma innej drogi równania do najmajętniejszych. Ale tacy Japończycy „hołubią” wzrost zerowy od ponad 20 lat, choć próbują się pobudzać. Jednak mimo braku sukcesów na tym polu nie czują się z tego powodu nieszczęśliwi. Nigdy zatem za mało refleksji.

Jan Cipiur

(CC By Willie Lunchmeat)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Raporty
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (16–20.05.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Trendy gospodarcze
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (30.05–03.06.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce

Tydzień w gospodarce

Kategoria: Trendy gospodarcze
Przegląd wydarzeń gospodarczych ubiegłego tygodnia (06–10.06.2022) – źródło: dignitynews.eu
Tydzień w gospodarce