Autor: Paweł Kowalewski

Ekonomista, pracuje w NBP, specjalizuje się w zagadnieniach polityki pieniężnej i rynków walutowych

Inflacja widziana z innej strony

O inflacji napisano opasłe tomy, w których przeważa krytyka i potępienie tego zjawiska. Skoro inflacja jest taka zła, to czemu nie da się jej wyeliminować z naszego życia, mniej więcej tak, jak np. dżumy, do której zresztą czasem porównuje się wzrost cen. Czy wyeliminowanie inflacji jest w ogóle możliwe?
Inflacja widziana z innej strony

(©Envato)

Podobno nie ma rzeczy niemożliwych, a wszystko zależy jedynie od naszych chęci. W raportach różnych banków centralnych z ostatniej dekady przeczytamy, że instytucje te były mocno zaniepokojone albo brakiem inflacji, albo jej zbyt niskim poziomem. A jeżeli będziemy drążyć temat dalej i zajrzymy do statutów tych banków (precyzujących, jaki jest docelowy cel inflacyjny), to okaże się, że zdecydowana większość z nich celuje w osiągnięcie przynajmniej minimalnego poziomu inflacji.

Skoro tak, to być może inflacja nie jest aż tak zła, jak ją malują. Oczywiście, w chwili, kiedy wszyscy odczuwamy bolesne skutki wzrostu cen, wychodzenie z taką tezą może wydawać się nie tylko tanią prowokacją, ale wręcz czymś niesmacznym. Zwłaszcza, jeśli takie słowa wychodzą spod pióra pracownika banku centralnego. Proponuję jednak odłożyć emocje na bok i ponownie skupić się nad tym, dlaczego banki centralne stawiają sobie jednak za cel utrzymanie pewnego poziomu inflacji. Nie jest to ani pytanie prowokacyjne, ani też łatwe.

Inflacja, deflacja, problemy

Można odwołać się do historii gospodarczej i zestawić doświadczenia ludzkości z inflacją, jak i jej przeciwieństwem, czyli deflacją. Najogólniej rzecz ujmując, z dwojga złego lepsza wydaje się już inflacja. Dlaczego? Przecież wszyscy mieliśmy do czynienia z deflacją, która występowała w Polsce przez 28 miesięcy od lipca 2014 r. do października 2016. I chyba wszyscy wracamy do tamtych czasów z pewnym rozrzewnieniem. Skąd takie rozbieżności w ocenach?

Rzecz w tym, że deflacja z połowy ostatniej dekady była pod wieloma względami wyjątkowa, głównie dlatego, że nie pokazała ona swojej prawdziwej okrutnej twarzy. Opisywaną deflację zawdzięczaliśmy w dużej mierze Saudyjczykom, którzy pod koniec 2014 r. rozpętali wojnę cenową. O ile zasadniczo działania Saudyjczyków kojarzą się nam raczej z zupełnie odmiennymi skutkami cenowymi, o tyle tym razem ich działania były dla nas bonusem. Nie, Saudyjczycy nie bawili się w akcję charytatywną, która miała nam zapewnić tańszą ropę naftową. Ponieważ są kluczowym graczem na rynku naftowym, wykorzystali swoją pozycję i specjalnie zaniżyli ceny, żeby zwalczyć konkurencję łupkową w USA i Kanadzie. Saudyjczycy wygrali wtedy de facto tę wojnę, na skutek czego ceny szybko wróciły do poziomu wyjściowego.

Historia inflacji w XX wieku

Zafundowana nam przez Saudyjczyków deflacja była krótka i co ważniejsze – płytka. Każdy, kto zna się trochę na rzeczy, nie mógł ulec złudzeniom, że taki stan będzie trwać wiecznie. To była dziwna deflacja. Prawdziwa deflacja jest najczęściej kojarzona z okresem międzywojennym. Co ciekawe, w II Rzeczypospolitej mieliśmy do czynienia zarówno z okresem deflacji, jak i hiperinflacji. Pytać się o to, który z tych okresów był lepszy, to jak kazać komuś wybierać między dżumą a cholerą.

Jednak zapewne zdecydowana większość specjalistów, odpowiadając na to pytanie, postawiłaby raczej na inflację. Z jednego prostego powodu. Hiperinflacja zabrała niemal wszystkim ich dorobek życia. Nie przyniosła jednak ze sobą głodu. A tego samego o deflacji już nie można powiedzieć, co potwierdzają niemal wszystkie badania analizujące początek lat 30. ubiegłego wieku. Może dlatego najsłynniejszemu ekonomiście wszechczasów, jakim był J. M. Keynes, kiedy szkicował nowy powojenny ład gospodarczy, przyświecał jeden tylko cel: za wszelką cenę nie dopuścić do deflacji.

Cel Keynesa został osiągnięty, a deflacja powróciła dopiero pod sam koniec XX w. w Japonii i na pewno jej pojawienie się nie jest oznaką siły gospodarki tego kraju. Zostawmy jednak analizę historyczną w spokoju i przejdźmy do uzasadnienia inflacji z puntu widzenia ekonomii.

Z punktu widzenia ekonomii

Rolę inflacji w gospodarce często porównuje się do roli smaru w silniku auta. Bez odpowiedniego nasmarowania, silnik w naszym aucie ulegnie zatarciu. Można założyć, że im szybciej nasze auto mknie szosą, tym więcej zużywa smaru. To mniej lub bardziej szczęśliwe porównanie pozwala nam na wyjaśnienie, dlaczego inflacja w krajach szybko rozwijających jest niemal z definicji wyższa niż w krajach o niższym wzroście gospodarczym. Nadal jednak nie mamy odpowiedzi uzasadniającej potrzebę inflacji.

Czytelnicy, którzy kończyli ekonomię, powinni pojęcie inflacji kojarzyć z tzw. iluzją pieniądza. Tylko po co nam ta iluzja, kiedy najprawdopodobniej każdy z nas woli brutalną rzeczywistość od najpiękniejszej iluzji. Niestety, ekonomiści podchodzą do tego zagadnienia nieco inaczej. Wyobraźmy sobie nas samych w roli kogoś, kto zarządza średniej wielkości firmą, zatrudniającą, powiedzmy, 50 osób. Chcemy nagrodzić najlepsze wyniki w firmie. Wybieramy jednego pracownika, któremu oferujemy wzrost wynagrodzenia. Tylko, czy przypadkiem wzrost wynagrodzenia nie będzie posunięciem inflacjogennym? Oczywiście, ale odpowiedzią na to pytanie może być uzależnienie skali podwyżki od wzrostu wydajności. To jednak teoria. Po pierwsze, nie jest łatwo wyliczyć na poczekaniu, jaki jest wzrost wydajności w różnych branżach (w niektórych go niemal w ogóle nie można wyliczyć, np. w oświacie). Po drugie, czując oddech konkurencji mogącej podebrać nam naszych najwydajniejszych pracowników, w mgnieniu oka godzimy się na wzrost płacy często przewyższający swoimi rozmiarami wzrost wydajności. No i siłą rzeczy generujemy w ten sposób inflację.

A jak wyglądałby wyżej opisany przypadek w świecie zerowej inflacji? Czy w ogóle byłby możliwy? Odpowiedź jest twierdząca, z tym że pomysł byłby znacznie bardziej złożony we wprowadzeniu go w życie. Otóż, o ile w świecie inflacji nasze działania ograniczamy do podniesienia wynagrodzenia najlepiej sprawującemu się pracownikowi, o tyle w świece bez inflacji musielibyśmy wszystkim pozostałym pracownikom obniżyć ich wynagrodzenia po to, aby docenić najlepiej sprawującego się pracownika (którego wynagrodzenie nie uległo zmianie). Łatwo się domyślić, jakie wnioski płyną z porównania tych dwóch wariantów. Po pierwsze, obniżanie komukolwiek (a tutaj chodzi o całą załogę) wynagrodzenia nie jest przyjemną operacją. Po drugie, znacznie mniej czasu pochłania podniesienie wynagrodzenia jednemu pracownikowi niż obniżenie wynagrodzenia pozostałym 49 pracownikom. A więc sam pragmatyzm przemawia za iluzją pieniądza i co tutaj dużo mówić – także za inflacją.

Ale jaki poziom?

Mając nadzieję, że udało mi się wyjaśnić sens ekonomiczny inflacji, muszę przejść do kluczowego pytania, jaki powinien być jej poziom. Panuje zgoda co do tego, że to powinien być niski poziom. Ale jak go skwantyfikować? Czy inflacja około 4 proc. jest akceptowalna, a 6 proc. już niekoniecznie? Nie ukrywam, że jest to bardzo trudne zagadnienie i zależy od wielu czynników. O ile inflacja na poziomie nawet 4 proc. wydaje się do zaakceptowania w krajach anglosaskich, o tyle w Niemczech byłaby nie do przyjęcia.

W czasach moich studiów, już ponad ćwierć wieku temu, wykładowcy porównywali inflację do tubki z pastą do zębów. Dzięki temu porównaniu studenci mieli lepiej zrozumieć sens zjawiska inflacji. Ale dlaczego akurat porównanie do tubki z pastą do zębów? Bo o ile pastę z tubki, podobnie jak i inflację (moi wykładowcy nie mieli wtedy jeszcze prawa słyszeć o braku inflacji w Japonii) jest łatwo wycisnąć, o tyle wcisnąć ją z powrotem do tubki jest zadaniem o wiele trudniejszym. A nawet chyba niemożliwym do wykonania.

Inflacja pomaga gospodarce wtedy i tylko wtedy, kiedy jest dawkowana regularnie w niewielkich, odpowiednich i potrzebnych ilościach.

To porównanie może być i dziś aktualne. W jaki sposób pasta do zębów chroni nas nie tylko przed bólem, ale i przed słonym rachunkiem u dentysty? Jeśli regularnie i systematycznie czyścimy zęby i korzystamy z naszej pasty, wystarczy nałożenie krótkiego paseczka wzdłuż szczoteczki. Cóż, w czasach mojego dzieciństwa nie zawsze pamiętałem o tej prostej i elementarnej zasadzie. Przed samym pójściem do dentysty szczotkowałem rozpaczliwie zęby, zużywając niewyobrażalną ilość pasty do zębów (czasami nawet i pół tubki). Niestety, ani bólu ani tym bardziej dentysty nie dało się oszukać. Efekt był smutny, bo zazwyczaj kończyło się na borowaniu, plombie, wysokim rachunku u dentysty, a jeszcze dochodziła do tego pewna utrata siły nabywczej moich rodziców, związana z koniecznością szybszego niż się spodziewali kupna nowej tubki z pastą do zębów.

Z inflacją bywa podobnie. Pomaga gospodarce wtedy i tylko wtedy, kiedy jest dawkowana regularnie w niewielkich, odpowiednich i potrzebnych ilościach. Zbyt duża ilość w krótkim czasie jest niedobrym sygnałem z gospodarki, zjawiskiem zdecydowanie niepożądanym i może przynieść dalsze zdecydowanie negatywne skutki.

 

Autor wyraża własne opinie, a nie oficjalne stanowisko NBP.

Artykuł został jednocześnie – 23 grudnia – opublikowany w Wydaniu Specjalnym Obserwatora Finansowego (wydanie papierowe), w magazynie świątecznym „Dziennika Gazety Prawnej”, wraz z innymi artykułami autorów piszących dla OF. Wśród tekstów Wydania Specjalnego są m.in. artykuły autorstwa Prezesa NBP, prof. Adama Glapińskiego, dyrektora Departamentu Analiz i Badań Ekonomicznych NBP, dr. Piotra Szpunara, prof. Leona Podkaminera, prof. Jakuba Growca i eksperta NBP Wojciecha Mroczka. Wszystkie opublikowane w magazynie świątecznym DGP teksty można przeczytać również w serwisie obserwatorfinansowy.pl.

(©Envato)

Otwarta licencja


Tagi


Artykuły powiązane