Autor: Jacek Krzemiński

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta.

Klimatyczny rollercoaster

Najpierw wiosną 2020 r. mieliśmy w Polsce drastyczną suszę, potem w czerwcu gwałtowne ulewy, których skutkiem były liczne lokalne podtopienia, alarmy powodziowe na wielu rzekach i powódź na Podkarpaciu. Takie sytuacje będą się powtarzać. Dlatego musimy radykalnie zmienić sposób gospodarowania wodą.

Osoby pamiętające zimy, wiosny i lata sprzed 20 – 30 lat nie powinny mieć wątpliwości, że klimat się zmienia, także w Polsce. Dowodem są coraz łagodniejsze, cieplejsze i już niemal bezśnieżne zimy, ale i dużo częstsze tzw. ekstremalne zjawiska pogodowe: susze, powodzie, huragany, fale upałów czy bardzo ulewne deszcze, zwane nawalnymi, które skutkują lokalnymi podtopieniami i grożą powodziami.

Tegoroczna zima, wiosna i początek lata w Polsce są niemal podręcznikowym przykładem zmian. Najpierw mieliśmy bezśnieżną, ciepłą zimę. Kiedy zaczęło się przedwiośnie, zabrakło topniejącego przez dłuższy czas śniegu, który nasączyłby glebę wodą na kolejne, wiosenne tygodnie i zasiliłby rzeki oraz mokradła. Potem mieliśmy bardzo suchą, niemal pozbawioną opadów wiosnę, co dało efekt w postaci drastycznej suszy. Stany wód w wielu rzekach były rekordowo niskie, ale najwięcej powodów do zmartwienia mieli rolnicy. Eksperci alarmowali, że plony będą dużo niższe, a co za tym idzie wzrosną ceny żywności. Bardzo zaniepokojeni byli też leśnicy, bo susza w lasach zwiększa zagrożenie pożarowe.

W maju 2020 r. sytuacja się poprawiła, bo wreszcie pojawiły się opady deszczu i było ich niemal tyle, ile wynosi wieloletnia średnia dla tego miesiąca. Ale za mało, żeby wyrównać deficyt spowodowany wcześniejszą suszą. W czerwcu sytuacja zmieniła się diametralnie. W różnych miejscach w Polsce pojawiły się bardzo obfite, gwałtowne, niemal tropikalne ulewy, zwane deszczami nawalnymi. Ich efektem były liczne, lokalne podtopienia, przekroczone powodziowe stany ostrzegawcze i alarmowe na wielu rzekach, a wreszcie, pod koniec czerwca, powódź na Podkarpaciu. Do lokalnych powodzi, choć na mniejszą skalę, dochodziło też w innych miejscach Polski. Pod wodą znalazło się kilka miejscowości w Małopolsce. Podtopiona została w 1/3 miejscowość Łapanów – zalało domy, sklepy i kościół (na terenie gminy ewakuowano kilkadziesiąt osób). Woda wdarła się do szpitala w Szczyrzycu, z którego trzeba było ewakuować pacjentów, a sprzęt przenieść na wyższe kondygnacje. W Kasince Małej woda zalała m.in. drogi i tartaki, a w miejscowości Pcim-Suche zerwała mostki przejazdowe, odcinając od świata około 150 domów.

Łapanów zalany po ulewach (©PAP)

I na tym polega problem. Albo brakuje opadów, albo są tak intensywne, że woda z nich nie jest w stanie wsiąknąć w ziemię (jak to się dzieje podczas zwykłego deszczu) i bardzo szybko spływa (do kanalizacji deszczowej, strumieni, rzek, itd.), skutkując lokalnymi podtopieniami i powodziami. Spływa tak szybko, że za chwilę znów może być za sucho. Tak bywało w poprzednich latach i grozi także tego lata. Według danych Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej mimo ostatnich, obfitych opadów w części Polski (np. w niektórych powiatach południowej Wielkopolski) wilgotność gleby w głębszych warstwach (poniżej 28 cm) jest zbyt niska i wskazuje na utrzymujący się deficyt wody.

Niestety w najbliższych tygodniach, ale i latach, taki rozwój zdarzeń będzie się powtarzał. Będziemy nękani następującymi po sobie okresami susz i gwałtownych opadów. Najdotkliwiej odczuje to rolnictwo, leśnictwo, tereny górskie i podgórskie, a także obszary, na których od kilku dekad występuje deficyt wody, w tym duże miasta. Co do rolnictwa, to sprawa jest dość oczywista: dla wegetacji roślin brak wody jest gorszy niż jakikolwiek inny negatywny czynnik. Tymczasem tzw. susza rolnicza występuje w Polsce już niemal co roku. Deficyt wody w polskim rolnictwie staje się jednym z jego największych problemów. Co więcej, najbardziej dotyka regiony i subregiony z najlepszym i najnowocześniejszym rolnictwem w kraju: Wielkopolskę czy Kujawsko-Pomorskie.

Dlaczego Polska wysycha?

Warto wskazać czynniki wynikające ze zmian klimatycznych, które pogłębiły nasze problemy. Przez całe dekady PRL na masową skalę osuszano nie tylko łąki i pola, ale także bagna czy mokradła, by zamienić je na użytki rolne. Stworzono sieć rowów odwadniających (melioracyjnych). Te obszary są poprzecinane rowami, z których zimą i wiosną „ucieka” woda, przez co latem zaczyna jej brakować.

Rolnictwo czeka klimatyczna rewolucja

Powszechnym zjawiskiem było też regulowanie, czyli „prostowanie” rzek. Koryta rzek obwałowywano (żeby ograniczyć lokalne zagrożenie powodziowe, ale w efekcie zwiększano je na dalszych odcinkach rzeki), zabierając im naturalne tereny zalewowe, nadrzeczne łąki, mokradła i lasy łęgowe, na miejscu których często budowano domy. Tak wyprostowaną, pozbawioną terenów zalewowych, z wybetonowanymi w wielu miastach brzegami rzeką woda spływa dużo szybciej, co potęguje zagrożenie powodziowe. Dobrze o tym wiedzą Niemcy, którzy nakładem setek milionów euro „renaturyzują” Ren, czyli przywracają mu dawny, naturalny charakter. Niestety do takiego regulowania rzek i strumieni dochodziło często także po 1990 r., a nawet i dzisiaj, co wydaje się grubym nieporozumieniem. Podobnie jak budowanie domów na naturalnych terenach zalewowych. Dlatego najpierw trzeba zaniechać takiego sposobu regulowania rzek, zaprzestać osuszać mokradła i łąki oraz nie zabudowywać terenów zalewowych.

Lasy w potrzebie

Lasy doskonale magazynują wodę. Ściółka leśna jest jak gąbka, dzięki czemu metr kwadratowy gleby leśnej magazynuje kilkanaście razy więcej wody niż taki sam skrawek gleby pastwiskowej. Nie przypadkiem więc najbardziej dotknięte deficytem wody w Polsce są te regiony, gdzie lasów jest mało, mniej niż wynosi średnia krajowa. Czyli wspominana już Wielkopolska czy Kujawsko-Pomorskie.

Nowym i szokującym widokiem w Polsce są usychające drzewa. Zjawisko dotyczy nie tylko wolno stojących drzew, ale i całych lasów. W poprzednich latach z powodu susz i fali upałów w lasach dochodziło zarówno do licznych pożarów, jak i masowego usychania drzew gatunków mniej odpornych na deficyt wody (należą do nich m.in. sosny i świerki). A osłabione brakiem wody drzewa są mniej odporne na ataki szkodników (np. korników) i grzybów. Podczas zeszłorocznej suszy (tak, to była susza) z wielu miejsc w Polsce dochodziły sygnały, że z powodu deficytu wody w lasach usychają nie tylko pojedyncze drzewa, ale i całe leśne drzewostany, np. sosnowe. Wiosną tego roku, gdy w polskich lasach było wyjątkowo sucho, znów zaczęły umierać.

(©Envato)

Rozwój małej retencji wody (polegającej m.in. na tworzeniu małych zbiorników wodnych i spiętrzeń wody na strumieniach), o którym tak się dużo mówi, nie wystarczy, mimo że Lasy Państwowe inwestują w nią od paru lat.

Mniej zalesionym regionom bardzo pomogłoby zwiększenie powierzchni lasów, ale także tzw. zadrzewień śródpolnych (mówiąc potocznie zagajników i szpalerów drzew). Tam, gdzie takich zadrzewień jest dużo, problemy z wodą są o wiele mniejsze. Widać to na przykładzie usytuowanego w Wielkopolsce Parku Krajobrazowego im. gen. Dezyderego Chłapowskiego. Generał Chłapowski wprowadzał zadrzewienia m.in. po to, by poprawić warunki upraw rolnych w XIX w. Innymi słowy od dawna wiemy, co trzeba zrobić, ale tego nie robimy. Pokazują to dobrze tereny podgórskie i górskie, gdzie przez wiele lat zmniejszano powierzchnię lasów. To jedna z przyczyn, dla których część Beskidów z jednej strony zmaga się z wysychającymi studniami, a z drugiej jest podtapiana po nawalnych deszczach. Także i tym terenom zwiększenie powierzchni lasów i rozsądniejsza niż dotąd, przemyślana polityka przestrzenna bardzo by pomogły.

Samo zalesianie to jednak nie wszystko. W Polsce już w latach międzywojennych, ale szczególnie w okresie PRL, naturalne, mieszane drzewostany zastępowano plantacjami drzew złożonymi z jednego gatunku (najczęściej z sosny, a w górach ze świerka) i w tym samym wieku, czyli monokulturami gatunkowymi i wiekowymi. Takie monokultury, pozbawione podszytu i m.in. z tego powodu słabiej ocieniające glebę od lasów naturalnych, gorzej magazynują wodę i gorzej znoszą susze. Szczególnie, że najczęściej są złożone z gatunków drzew o płytkim systemie korzeniowym, czyli sosny zwyczajnej, świerka pospolitego i brzozy brodawkowatej. To gatunki bardziej narażone na deficyt wody i obniżanie się jej poziomu w gruncie. Na dodatek w Polsce dla tych gatunków, a szczególnie dla świerka, zaczyna być – wraz z ocieplaniem się klimatu – za ciepło.

Zwiększenie powierzchni lasów pomogłoby mniej zalesionym regionom. Zadrzewienia zmniejszają problemy z wodą.

Tak więc polskie lasy czeka rewolucja. Ich zarządcy będą musieli nie tylko rozwijać system małej retencji, podnoszącej poziom wód gruntowych, ale przede wszystkim przebudowywać je, przywracając naturalny charakter, wprowadzając podszyt i inne gatunki drzew (np. te o głębokim systemie korzeniowym), różnicując lasy gatunkowo i wiekowo (dzięki temu będą także mniej narażone na ataki szkodników). W dużo większym niż dotąd stopniu należy też chronić i zachowywać naturalne drzewostany leśne. W Lasach Państwowych robi się to wprawdzie od lat, ale ciągle na zbyt małą skalę, by sprostać czekającym nas wyzwaniom. Te zmiany wymagają ogromnych nakładów i czasu. Pytanie więc, czy nie należałoby stworzyć specjalnego, państwowego funduszu, z którego finansowane byłoby dostosowanie polskich lasów do zachodzących przemian klimatycznych?

Duże i średnie miasta muszą inaczej budować

W trudnej sytuacji są też duże miasta, gdzie w ostatnich latach po nawalnych deszczach często dochodziło do lokalnych podtopień. Najczęściej tam, gdzie nie zadbano o racjonalne planowanie przestrzenne, dopuszczono do zbyt gęstej zabudowy, zezwolono na budowania domów na za małych działkach, zabudowywanie terenów zielonych, a jednocześnie nie troszczono się o lokalną retencję wód opadowych. Taka polityka urbanistyczna powoduje, że woda nie ma gdzie wsiąkać. Spływa więc do kanalizacji deszczowej oraz ulicami, doprowadzając, po gwałtownych, obfitych ulewach, do lokalnych podtopień.

Polskie samorządy powinny nastawić się na poważne zmiany. Susze i następujące po nich nawalne deszcze wymagają innego podejścia do użytkowania wody na cele komunalne czy przemysłowe, do planowania przestrzennego oraz gospodarki miejskiej. Trzeba będzie ograniczać intensywną zabudowę, np. budowanie domów na bardzo małych działkach. Należy też zwiększać udział terenów zielonych, parków i lasów na terenach miejskich.

Na razie podmiejskie, a nawet miejskie lasy, często zamieniane są na działki budowlane. Tak dzieje się m.in. w Warszawie (dotyczy to lasów prywatnych), w której każdy skrawek lasu powinien być na wagę złota. Prywatne lasy powinny być wykupione przez samorząd, tak jak zrobiono to przed II wojną światową decyzją prezydenta Stefana Starzyńskiego. Wtedy wykupiono Las Kabacki, by uchronić go przed zabudową. Z perspektywy czasu widać, jak dalekowzroczna była to decyzja, bo dziś jest skarbem stolicy. Niestety o tym, by obecnie władze Warszawy wykupiły prywatne lasy na terenie miasta, nikt nawet nie wspomina.

Susze i następujące po nich deszcze nawalne wymagają zmiany podejścia do użytkowania wody na cele komunalne i przemysłowe, do planowania przestrzennego i gospodarki miejskiej.

To nie znaczy jednak, że samorządowcy nie dostrzegają wagi zmian klimatycznych i problemów z wodą. Na razie jednak zajmują się tym tylko pojedyncze gminy. Działają dwutorowo. Z jednej strony rozwijają lokalną retencję wody, a z drugiej zwiększają powierzchnię terenów zielonych i parków.

Rewolucje w polskich miastach

Kolejne polskie miasta, np. Kraków, Warszawa i Sopot, zaczynają dawać dotacje na budowę przydomowych zbiorników na deszczówkę (w Niemczech beczki na deszczówkę są powszechnym zjawiskiem). W stolicy rzeczą godną uwagi jest budowanie przez samorząd miejsc parkingowych i parkingów pokrytych ażurowymi płytami betonowymi, umożliwiającymi wsiąkanie deszczówki. W niektórych miejscach warszawski samorząd wybudował wyłożone takimi płytami otwarte i przypominające przydrożne rowy zbiorniki na spływającą z ulicy deszczówkę. Dzięki temu jej część nie musi być odprowadzana do kanalizacji, ale wsiąka w ziemię i zasila sąsiedni las.

W miastach należy zwiększać udział terenów zielonych, parków i lasów.

Duży projekt retencjonowania wody deszczowej prowadzi Gorzów Wielkopolski. Polega m.in. na budowie zbiorników retencyjnych w Parku Słowiańskim. Jak wskazują władze Gorzowa, projekt „modernizacji systemu gospodarki wodami opadowymi i roztopowymi” w części miasta jest niezbędny dla „dalszego jej rozwoju i poprawy standardu życia mieszkańców”. Podczas ulewnych deszczy dochodzi tam do lokalnych podtopień, gdyż system kanalizacji burzowej nie jest w stanie sprawnie odprowadzić takiej ilości wody. Zwiększenie retencji ma pozwolić na lepsze wykorzystanie wód opadowych i roztopowych do nawadniania tych terenów w mieście, gdzie wody jest zbyt mało.

Do polskich pionierów w rozwoju miejskiej retencji należą też m.in. Bydgoszcz i Łódź. Bydgoszcz realizuje spektakularny projekt mający kosztować 216 mln zł. Jego celem jest „ograniczenie odprowadzania wód opadowych do kanalizacji i zapewnienie takiej reorganizacji przestrzeni miejskiej, aby miasto funkcjonowało jak »gąbka«, gromadząc wodę deszczową i umożliwiając jej wykorzystanie w okresach suszy”.

Ogrody deszczowe poprzez odpowiednio dobrane warstwy – roślin, mieszanki ziemi z piaskiem, piasku i żwiru – zatrzymują deszczówkę i oczyszczają ją jednocześnie.

Projekt podzielono na dwa etapy. Pierwszy obejmuje m.in. budowę 6 zbiorników retencyjnych, 22 oczyszczalni ścieków deszczowych oraz urządzeń umożliwiających oczyszczenie i wykorzystanie wody deszczowej do nawadniania terenów zielonych. Efektem ma być około 37 tys. m3 retencjonowanej wody z opadów oraz wykorzystanie jej m.in. do podlewania zieleni miejskiej i wprowadzenia (po oczyszczeniu) do stawów lub oczek wodnych. Te rozwiązania mają ograniczyć podtopienia budynków oraz zalewanie ulic, a także zmniejszyć zużycie wody z wodociągowej sieci miejskiej do podlewania zieleni.

Ciekawym przykładem jest też Łódź. To tam powstawały pierwsze w Polsce tzw. ogrody deszczowe, które z zewnątrz wyglądają jak klomby, a pod sobą kryją szczelne, umieszczone w gruncie zbiorniki na wodę. Dzięki odpowiednio dobranym warstwom roślin, mieszanki ziemi z piaskiem, piasku i żwiru zatrzymują deszczówkę i jednocześnie ją oczyszczają. Nadmiar wody z takiego zbiornika może być rozprowadzony rurami drenującymi na tereny zielone w najbliższym sąsiedztwie.

Trzeba też wspomnieć o miastach, które zwiększają powierzchnię terenów zielonych i tworzą nowe parki. Należy do nich m.in. Piotrków Trybunalski. Kraków jest prekursorem zakładania tzw. parków kieszonkowych, czyli miniparków, rozsianych po całym mieście, na które – ze względu na ich wielkość – łatwiej wygospodarować tereny. Poznań i Stalowa Wola mogą poszczycić się tym, że będą urządzać zupełnie nowe parki. W Poznaniu na osiedlu Krzyżowniki będzie to bardzo duży park: zajmie teren o powierzchni 60 hektarów, na którym wcześniej miało powstać pole golfowe.

W polskich miastach nadal brakuje racjonalnego planowania przestrzennego, które nie dopuszcza do zbyt gęstej i chaotycznej zabudowy, niekontrolowanego rozlewania się miast oraz zabudowywania terenów zielonych. To będzie najtrudniejsza i najdroższa zmiana. Wymaga nie tylko działań samorządów, ale i koniecznych zmian ustawowych. Dlatego wciąż się z nią zwleka.

Otwarta licencja


Tagi