Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Wzrost gospodarczy nie za każdą cenę

Za oceanem szaleją zwolennicy przekonania, że wszystko funta kłaków warte, gdy w gospodarce nie ma wzrostu. Nieustanny wzrost, stymulowany przez banki centralne z intensywnym wykorzystaniem maszyn drukarskich, zapewni – wedle tego rozumowania - szczęście ludzkości.
Wzrost gospodarczy nie za każdą cenę

Jan Cipiur

Poglądy grupy zwolenników wzrostu za każdą cenę wyłożył Scott Sumner, wykładowca ekonomii na Uniwersytecie Bentley, w wywiadzie dla Obserwatora Finansowego, pod znamiennym tytułem: Trzeba drukować, żeby się rozwijać.

To nie pieniędzy brakuje, ale rozwagi

Wyznawcami tej samej co Sumner religii są orędownicy amerykańskiego procederu nazwanego „Quantative Easing” (QE), czyli luzowaniem albo łagodzeniem ilościowym.

QE sprowadza się do emisji dolarów na życzenie, ponieważ pewnej grupie (z szefem Rezerwy Federalnej, Benem Bernanke na czele. Przyp. red.) wydaje się, że tak trzeba. Wprawdzie „drukowanie” pieniędzy bez sensu i pokrycia jest tylko narzędziem służącym realizacji popieranego przez Sumnera konceptu zwanego nominalnym celem dochodowym (nominal income targeting), ale bez QE cel ten stawałby się nieosiągalny.

Nominalny wzrost PKB to suma wzrostu realnego i inflacji. Tym samym, dowodzi Sumner i jego wspólnicy z koła zwanego monetaryzmem rynkowym, dzięki ustalaniu celu makroekonomicznego w formie nominalnego wzrostu gospodarczego na niewygórowanym poziomie, banki centralne mogłyby przestać obawiać się o inflację. Dlatego, że umiarkowany wzrost realny np. w wysokości np. 2-3 proc. oznaczałby umiarkowaną inflację (w podobnej wysokości).

Nieustanny wzrost, stymulowany przez banki centralne z intensywnym wykorzystaniem maszyn drukarskich, zapewni więc – wedle tego rozumowania – szczęście ludzkości. Niepotrzebna, a wręcz szkodliwa staje się rozwaga w działalności gospodarczej i państwowej, ze słownika znika pojęcie zaciskania pasa w razie uzasadnionej potrzeby, rozumna oszczędność i wypatrywanie na horyzoncie potencjalnych niebezpieczeństw przestaje być cnotą.

Sam wzrost nie rozwiąże wszystkich problemów

Pora jednak uzmysłowić sobie, że nie każdy wzrost, nie za każdą cenę i nie w każdych warunkach może i powinien mieć status celu samego w sobie. Pora dostrzec wreszcie, że wzrost gospodarczy nie zapewnia rozwiązania tysięcy problemów ludzkości. Można nawet dojść do wniosku, że sztucznie napędzany pogłębia kłopoty, ponieważ stwarza warunki, żeby nie pamiętać ani o nich, ani o ich źródłach.

Jednak o zrównoważonym wzroście gospodarczym mówi się wśród ekonomistów i polityków z najmniejszym wigorem.

Dr. Sumner ma w pogardzie całe dotychczasowe doświadczenie mówiące o nieuniknionych, bolesnych skutkach braku elementarnych równowag w gospodarce i inflacji. Puszcza mimo uszu uwagi o niebotycznych cenach surowców i żywności jako możliwego skutku QE. Z arogancją radzi Chińczykom handlującym głównie z Ameryką, żeby rezerwy trzymali nie w dolarach a w euro. Według Sumnera, inflacja to twór wydumany, a praktyka trzech fali QE nie potwierdza, żeby dodruk wielkiej liczby dolarów wywoływał wzrost cen.

Myli się, ponieważ cierpi na chorobę trapiącą większość ekonomistów – patrzenie na rzeczywistość gospodarczą jednym okiem.

W pierwszym listopadowym numerze tygodnik „The Economist” zamieścił rozprawkę o martwych pieniądzach, czyli „Dead money”. Po raz pierwszy od 2008 r. amerykańskie korporacje nie czerpały (w ujęciu netto) z zasobów pieniężnych Ameryki np. poprzez sprzedaż akcji. Były natomiast źródłem środków dla kraju.

W połowie 2012 r. firmy z indeksu giełdowego S&P 500 „kisiły” w gotówce aż 900 mld dol., tylko nieco mniej niż rok temu, ale 40 proc. więcej niż w 2008 r. Nie jest to wyłącznie amerykański fenomen. W Japonii wartość gotówki, dla której brak zajęcia, wzrosła od 2007 r. o 75 proc. i wynosi podobno aż 2,7 bln dol. Prezes (gubernator) kanadyjskiego banku centralnego, Marc Carney, ocenił, że góra „dead money” kanadyjskich firm urosła od 2008 r. o 25 proc., do ok. 300 mld dol.

W powietrzu wisi inflacja

Dane te przytoczyłem, żeby uświadomić, że pieniędzy nie brakuje, a nad wieloma państwami świata nawet bez QE i odpowiedników ciąży ogromny nawis inflacyjny. Przedsiębiorcom, inwestorom i konsumentom nie potrzeba podniet w postaci świeżej gotówki. Wszyscy za to, bez większej nadziei, wypatrują bezpiecznej perspektywy, bo tej właśnie brakuje najbardziej, gdy rośnie dług publiczny, gdy USA, największej gospodarce świata, grozi niekontrolowany zjazd z fiskalnego urwiska, a maszyny drukarskie grzeją się do czerwoności w mennicach, gdy Europa traci czas na kłótnie o grosze.

Panie Sumner, nie ma i nie będzie wzrostu (i wysokiej konsumpcji) w czasach niepewności i narastającego ryzyka. Inflacja nigdzie nie przepadła, ona nas dopadnie, zje i obliże się po tym.

Z pomocą humanitarną dla biednych w USA

W tej kiepskiej atmosferze wszystko się psuje. Świadczy o tym także najlepszy (mimo wszystko) tygodnik świata, czyli „The Economist”. Był i jest dla wielu busolą. Dotąd dawał liberalno-konserwatywne wytchnienie w oparach bełkotliwego neosocjalizmu, które coraz gęściej spowijają rozwinięty świat. Od długiego jednak czasu tygodnik basuje działaniom w rodzaju QE i wypisuje orędzia wzywające do podobnych bezeceństw Europejski Bank Centralny.

Kolejnym dowodem tego, że nawet The Economist nie uniknął endemicznego schorzenia współczesnej ekonomii, jakim jest patrzenie na rzeczywistość gospodarczą jednym okiem, jest drugi listopadowy numer tygodnika. Znalazł się w nim obszerny artykuł o biedzie w USA, z wyciskającym łzy w oczach tytule „In need of help” („Potrzebujący pomocy”).

W ekonomii bieda powinna być pojęciem zdążającym do obiektywności, subiektywnie można bowiem odczuwać biedę dysponując wielkimi bogactwami. Tygodnik zdaje się sugerować, żebyśmy przestali martwić się w Europie o nędzarzy z Afryki i Azji, a pochylili się z troską nad biednymi w USA.

Za przykład ma służyć kobieta zarabiająca rocznie ok. 30 tys. dol. (100 tys. zł) rocznie, z trójką dzieci i niezdolnym do pracy (ale dorabiającym od czasu do czasu) mężem na utrzymaniu. W tej jakże dramatycznej sytuacji materialnej i rodzinnej pani Dunham w ogóle nie odprowadza podatku dochodowego, a za żywność i odzież płaci w swoim amerykańskim sklepie znacznie mniej niż np. Polka w Biedronce.

Jeden z ok. 250 (bardzo różnych) komentarzy pod tym artykułem:

I’m getting nearly as sick of these articles as I am of Chinese corruption. How about an article about the poor in Canada, Argentina, France, or China?
How many times do I need to read about the poor in America. If you want to see people below the poverty line go to Laos.

To tylko wstęp. Jest jeszcze diagram, który pokazuje, że w USA w biedzie żyje podobno znacznie więcej ludzi niż w Polsce. Nasze ziemie nad Wisłą to zresztą w ogóle kraina mlekiem i miodem płynąca, bowiem biedaków, na co wskazuje wykres, u nas mniej niż w Wielkiej Brytanii, Włoszech, Kanadzie, Australii i w paru innych krajach z OECD.

Przyczyna nieporozumienia jest prosta. W zaprezentowanym ujęciu granicę biedy wyznacza próg opodatkowanych już dochodów rodziny na poziomie 40 proc. mediany obliczonej dla każdego państwa. Nie miejsce tu na dyskusję o ekonomicznym pomiarze biedy. Trzeba jednak skonkludować, że ze względu na absolutny brak porównywalności nie wolno takich akurat instrumentów używać – tak jak tygodnik – do rankingów międzynarodowych.

Kłania się tu zarówno wytknięta wyżej „jednooczność”, jak również przypadłość w postaci dopasowywania argumentów do głównej tezy. Teza przewodnia brzmi w tym przypadku, że bardzo niedobre jest uzdrawianie sytuacji budżetowej poprzez ograniczanie wydatków federalnych. Stąd zaś dość prosta droga do pochwały QE.

Wbrew radom The Economist i innych uczonych w słowie, Ameryka nie potrzebuje jednak QE, który szkodzi jej samej, a co gorsza całej reszcie świata. Ameryka nie potrzebuje też podniesienia progów podatkowych, czego nie lubi (i słusznie) „The Economist”. W pierwszym kroku Ameryce wystarczyłaby zapewne rewolucja polegająca na likwidacji dziesiątek tysięcy ulg, zwolnień i wyłączeń podatkowych.

OF

Jan Cipiur

Otwarta licencja


Tagi