Autor: Jerzy Osiatyński

PAN, minister finansów w rządzie Hanny Suchockiej

Najważniejszy jest wzrost gospodarczy

Mam nadzieję, że rząd podwyżką VAT po to kupuje ten rok, aby zainicjować jakieś zmiany i utrzymać dynamikę wzrostu. Jeśli będzie 3 proc. wzrostu PKB w tym roku, a w przyszłym 3,5 proc., to nadal będziemy świetnie wyglądali na tle reszty Europy. Zwłaszcza że niezależnie od rządowej retoryki, rzeczywiście realizowana polityka makroekonomiczna nie była bynajmniej polityką zaciskania pasa i oszczędności, ale polityką ekspansji sektora finansów publicznych  – mówi prof. Jerzy Osiatyński.

 „Obserwator Finansowy”: Czy sądzi Pan, że przewidziana przez rząd możliwość kolejnego podwyższenia VAT będzie musiała zostać użyta za rok czy za dwa?

Prof. Jerzy Osiatyński: Nie wykluczam tego. Nawet ostatnio, podczas dyskusji w gronie ekonomistów  jeden z kolegów powiedział, że być może taka podwyżka będzie musiała zostać wprowadzona znacznie wcześniej niż rząd się tego spodziewa. Przede wszystkim dlatego, że jest wiele elementów ryzyka przekroczenia ustawowego progu ostrożnościowego 55 procent relacji długu do PKB – w tym ryzyka związane z  kosztami obsługi naszego zadłużenia. Wskutek dalszego wzrostu potrzeb pożyczkowych państwa może zostać wymuszony wzrost rentowności papierów skarbowych, a – jak wiadomo – jeśli stopa oprocentowania długu jest wyższa niż nominalna stopa wzrostu PKB, to ceteris paribus relacja długu do PKB rośnie. Nie wiemy też, jak będą się zmieniały oceny agencji ratingowych dotyczące Polski ani nie jesteśmy w stanie przewidzieć możliwych wahań kursu złotego. To wszystko ma znaczenie. Nawiasem mówiąc, teraz widać, jak nierozumne było zaostrzenie progu ostrożnościowego w ustawie o finansach publicznych. Nie wykluczam tego, że dotyczące go artykuły 86-88 ustawy o finansach publicznych trzeba będzie zawiesić na rok czy dwa.

Czy zgadza się Pan z argumentem, że rząd kupił sobie za ten VAT rok spokoju?

Mam nadzieję, że rząd kupuje ten rok po to, żeby co najmniej zainicjować jakieś znaczące, a nie tylko kosmetyczne zmiany, ale przede wszystkim po to, aby utrzymać dynamikę wzrostu, którą mieliśmy w 2009 roku i którą będziemy mieli w roku bieżącym – pewnie 2,5 proc, może nawet 3 proc. wzrostu PKB, czyli bardzo przyzwoicie w porównaniu z tym, czego średnio można oczekiwać w Unii Europejskiej. Jak patrzę na to, jaką politykę fiskalną rząd realizuje – to znaczy nie tę politykę, o której mówi, że ją realizuje, ale tę, którą realizuje naprawdę, nie na jego retorykę i zaklęcia, ale na to, co naprawdę robi – to może rzeczywiście będzie 3 proc. wzrostu PKB w tym roku, a w przyszłym 3,5 proc. Wówczas nadal będziemy bardzo dobrze wyglądali w Europie i agencje ratingowe też będą spokojnie patrzały na nasze wskaźniki zadłużenia, relacji deficytu do PKB i tak dalej,  bo te problemy będą miały wszystkie kraje, łącznie z tymi krajami założycielskimi Unii, które tworzyły kryteria z Maastricht, jak Niemcy czy Francja.

Na razie rynki finansowe przyjęły decyzje rządu ze spokojem, choć w Polsce wielu publicystów i ekonomistów nie zostawiło na nich suchej nitki . Czy myśli Pan, że ta wstrzemięźliwość wynika z przyjęcia założenia, że w roku wyborczym i tak nic się nie da zrobić, więc dobrze, że rząd coś przynajmniej proponuje?

Tak zapewne jest. Ale trzeba docenić nacisk położony przez premiera na to, aby bronić wzrostu gospodarczego. Przecież – niezależnie od rządowej retoryki – rzeczywiście realizowaną polityką makroekonomiczną nie była bynajmniej polityka zaciskania pasa i oszczędności, ale polityka fiskalnej ekspansji. Według naszych analiz czynników wzrostu gospodarczego w Polsce i w Czechach w 2009 r. za wzrost deficytu sektora finansów publicznych w naszym kraju tylko w połowie odpowiada ubytek dochodów w następstwie osłabienia się dynamiki PKB i w ślad za tym wpływów podatkowych. Mniej więcej w takim samym stopniu odpowiada za to ekspansja fiskalna sektora finansów publicznych – znacznie większa, niż ktokolwiek odważyłby się to sugerować rządowi jeszcze na początku 2009 roku. I – jak widać – rentowność papierów skarbowych bynajmniej od tego nie wzrosła.

Nie jestem jednak przekonany, czy tę politykę ekspansji będzie można kontynuować. A niewątpliwie była ona jednym z dwóch czynników czyniących z Polski ową „zieloną wyspę”. Tym drugim czynnikiem była bardzo silna w zeszłym roku dewaluacja złotego – według wyliczeń Eurostatu o prawie jedną czwartą w stosunku do euro – dzięki której mieliśmy wzrost eksportu netto. I te dwa czynniki z nawiązką zrekompensowały wpływ spadku inwestycji sektora prywatnego.

Uważa Pan, że rząd przyjął w sumie dobre rozwiązanie, planując zasypać dziurę przychodami z podwyżki VAT i z prywatyzacji?

Jak długo nie znamy rządowych  priorytetów rozwoju społeczno-gospodarczego, tak długo trudno ocenić proponowane rozwiązania. Budżet jest tylko narzędziem realizacji polityki społeczno-gospodarczej, czyli właśnie priorytetów rządu. Tymczasem słuchając pana premiera i pana ministra finansów, niczego od nich na ten temat nie usłyszałem. Może się tego dowiemy, gdy wreszcie zostanie opublikowany Wieloletni Plan Finansowy Państwa.

Możemy tylko zakładać, że jednym z tych priorytetów jest wzrost. Zgadzam się z tym, bo to jest podstawowa sprawa. Drugim priorytetem jest wykorzystanie środków z Unii Europejskiej. I tutaj jest dla mnie także absolutnie jasne, że powinniśmy te pieniądze w pełni wykorzystać, niezależnie od tego, czy w efekcie zadłużenie wzrośnie o dodatkowe parę punktów procentowych, czy nie. Wydawałoby się, że trzecim priorytetem – jasno wynikającym z wcześniejszych rządowych oświadczeń – jest likwidacja skutków powodzi i niedopuszczenie do następnego takiego wydarzenia. To znaczy, że trzeba odbudować infrastrukturę, która została zniszczona, ale także budować infrastrukturę antypowodziową. Szczęśliwie, chociaż w prezentacji Wieloletniego Programu Finansowego Państwa w Sejmie o tym nie wspomniano, priorytet ten uwzględniono w jego późniejszej wersji.

Jak powinno wyglądać to określenie priorytetów, o którym Pan mówi?

Najpierw rząd powinien określić, jakie cele chce osiągnąć i jakie zadania publiczne pragnie zrealizować. Potem trzeba policzyć, ile to musi kosztować – tej informacji rząd jednak skąpi – i na jakie można liczyć wpływy. A na koniec trzeba spojrzeć na obie strony równania. Z jednej strony są możliwe redukcje wydatków. Pan prezes Krzysztof Rybiński czy pan minister Mirosław Gronicki wielokrotnie podawali przykłady ewidentnych przerostów wydatków, choćby z zakresu źle adresowanej polityki społecznej, czy wynikające z bardzo silnego wzrostu zatrudnienia w administracji. Ale trzeba także patrzeć na to, co się dzieje po drugiej stronie, czyli po stronie dochodowej. Minister Gronicki wielokrotnie wskazywał na to, że ubytek dochodów podatkowych w ciągu ostatniego półtora roku jest nieproporcjonalnie duży w stosunku do redukcji tempa wzrostu PKB. Ekspertyzy prof. Witolda Modzelewskiego i pani doktor Ireny Ożóg, która jako wiceminister odpowiadała przez wiele lat za podatki bezpośrednie, pokazują, że spójność naszego systemu podatkowego została tak bardzo zniszczona rozmaitymi zmianami, że należałoby się zastanowić, czy nie jest potrzebne całkowicie nowe podejście.

Profesor Modzelewski mówi o tym, że trzeba by napisać zupełnie nową ustawę o VAT. Prace nad taką ustawą zresztą trwają. Ale czy Pańskim zdaniem minister finansów ma dobrze zdiagnozowane przyczyny zmniejszenia wpływów podatkowych?

Niewątpliwie każdy minister finansów wie znacznie więcej niż mówi. Zresztą słusznie, bo nie o wszystkim na tym urzędzie powinno się szeroko opowiadać. Ale akurat o kwestii spadku przychodów z VAT minister mówić powinien. I powinien wyjaśnić, w jaki sposób zamierza poprawić ściągalność podatków. A także uzasadnić, skąd biorą się te różnice. W VAT widać efekty wieloletniego działania rozmaitych lobbies, o czym mówi profesor Modzelewski. Od strony systemowej ten podatek jest dzisiaj o wiele mniej szczelny niż był 10 lat temu, a może nawet jeszcze trzy czy cztery lata temu.

Uważa Pan, że rząd – szukając zwiększenia strony dochodowej – słusznie wybrał podwyżkę VAT, a nie na przykład zwiększenie składki emerytalno-rentowej płaconej przez pracowników? Większość ekonomistów była raczej za tym drugim rozwiązaniem.

Moim zdaniem polityczne awantury, jakie wywołałoby ruszenie składki płaconej przez pracowników, byłyby znacznie większe, niż w przypadku VAT. Bo podniesienie składki w części płaconej przez pracowników to w praktyce rozwiązanie ekwiwalentne w stosunku do podniesienia PIT-u. Natomiast w części płaconej przez pracodawców podnosi koszty pracy. W podatkach bezpośrednich – płacony przez firmy podatek dochodowy CIT jest polem międzynarodowej konkurencji, której celem jest przyciągnięcie przedsiębiorców na swój teren – taka forma podatkowego dumpingu. Dlatego wiele krajów wybiera właśnie podniesienie podatku od wartości dodanej. Niezależnie bowiem od nieszczelności w systemie VAT, o których powiedziałem, jest on jednak znacznie bardziej efektywny i łatwiej ściągalny niż podatki bezpośrednie.

Zaraz mnie pan zapyta, a co z podatkiem dochodowym od osób fizycznych? Otóż podatek ten jest w Polsce tak nieszczelny i tak politycznie „zaminowany”, że przestrzeni dla takiego ruchu nie widzę. Jak się kiedyś głosiło, że się chce mieć podatek liniowy, czyli tylko jedną stawkę, a potem z dwóch stawek wraca się do trzech… To byłaby polityczna kompromitacja!

Z ostatnich wypowiedzi premiera wynika, że rząd sprawie wciąż  hamletyzuje i nie może się zdecydować, czy chce ruszać emerytury mundurowe, czy też nie. Na czym polega problem?

Problem polega na tym, że jeżeli wojsko, czy jakakolwiek inna służba mundurowa ma się na rynku pracy ubiegać o siłę roboczą o odpowiednich kwalifikacjach, to w zamian za odebranie przywilejów musi tym ludziom podnieść płace. Istotne oszczędności pojawią się za piętnaście-dwadzieścia lat, a koszty trzeba ponosić praktycznie od razu i to z roku na rok rosnące. Ale mimo to te wszystkie operacje na emeryturach trzeba moim zdaniem przeprowadzić. Jeśli dziś się tego nie rozpocznie, to tych pozytywnych skutków za te „naście” lat nie będzie.

Minister Michał Boni podobnego argumentu używa  w odniesieniu do emerytur rolniczych. Mówi, że gdybyśmy włączyli je do systemu ZUS, to musielibyśmy też podnieść rolnikom świadczenia, a ponieważ większości z nich i tak nie stać na płacenie składek, więc przychody wcale by nie wzrosły.

80 proc. gospodarstw w Polsce nie ma żadnej nadwyżki towarowej – w ogóle nic nie produkuje na rynek. Nie ma sensu tych rolników pozbawiać KRUS, bo trzeba by ich przenieść na zasiłek dla bezrobotnych. Potem jest wiele gospodarstw, które mają do pięciu hektarów i tylko niewielkie nadwyżki. Tak naprawdę ZUS-em trzeba więc objąć tylko gospodarstwa największe, które mają taką rentowność jak przeciętne przedsiębiorstwa, czyli te – umownie – powyżej 50-70 hektarów. O to właśnie jest awantura polityczna. Premier Pawlak kiedyś powiedział, że to powinny być tylko gospodarstwa mające ponad 300 hektarów, co praktycznie przekreśla sens wprowadzania zmiany, która w praktyce obejmie być może kilkadziesiąt czy sto kilkadziesiąt podmiotów. W każdym razie te największe gospodarstwa, które są normalnymi przedsiębiorstwami rolnymi, powinny płacić podatki i normalną składkę ZUS-owską. Ale większość środków wypłacanych przez KRUS to są świadczenia społeczne, ekwiwalent zasiłków dla bezrobotnych, i tu żadnych oszczędności być nie może.

Profesor Jerzy Osiatyński –  były minister finansów, przewodniczący Rady Naukowej Instytutu Nauk Ekonomicznych PAN.

Rozmawiał: Ryszard Holzer


Tagi


Artykuły powiązane

Wzrost cen i płac wróży także wzrost podatków

Kategoria: Oko na gospodarkę
Wysoka inflacja to w dużej mierze cena za wyjście gospodarki światowej z kryzysu wywołanego pandemią i wojną w Ukrainie. Nawet w najbardziej rozwiniętych krajach świata wzrost cen zbliża się już do 10 proc. w skali rocznej. Kosztem jest także wzrost długów, a inną realną konsekwencją – wzrost podatków.
Wzrost cen i płac wróży także wzrost podatków