Na początku publikacji (jej polski tytuł to „Formuła. Uniwersalne reguły rządzące sukcesem”) autor opisuje dylemat, przed którym stanął jego kończący liceum syn. Rozesłał podanie o przyjęcie na studia i czekał na odpowiedź, spodziewając się, iż decyzje o przyjęciu na uczelnie w USA podejmuje się na podstawie obiektywnych wyników w nauce, jak dzieje się to w Rumuni, skąd wyemigrował autor książki.
Okazało się jednak, że uczelnie amerykańskie przy przyjęciu na studia biorą pod uwagę wiele innych kryteriów (czytaj: zamożność i wpływy rodziny) niż tylko wyniki w nauce – stąd fenomen dzieci wielu bogatych amerykańskich biznesmenów, którzy choć nie byli wybitnymi uczniami, to mogą się pochwalić dyplomami najlepszych uniwersytetów (na przykład George W. Bush czy Donald Trump).
Syn autora książki (który sam jest profesorem Northeastern University, amerykańskiej uczelni, która w światowych rankingach plasuje się wśród 200 lub 300 najlepszych uniwersytetów świata) otrzymał wiele odmów przyjęcia na studia m.in. od Uniwersytetu Harvarda. Natomiast wśród tych szkół, które chciały go mieć wśród swoich studentów, był uniwersytet Notre Dame w stanie Indiana (wśród jego absolwentów jest m.in. była amerykańska szefowa dyplomacji Condoleezza Rice) oraz Northeastern University (ten sam, w którym pracuje jego ojciec).
Problem polegał na tym, który wybrać. Notre Dame był w 2012 r. (gdy syn autora rozesłał podanie) na 19. miejscu w kraju, Northeastern na 69. Jakie to ma znaczenie? Otóż na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że kolosalne. Absolwent szkoły wyższej z tzw. ligi bluszczowej (grupa najstarszych, najbardziej renomowanych uniwersytetów w USA) może bowiem liczyć na średnią pensję 70 tys. dolarów rocznie (wśród dziesięciu najlepszych ta średnia sięga 200 tys. dolarów). Średnia dla pozostałych szkół jest o połowę niższa (34 tys. dolarów).
Lepiej notowane szkoły mają wyższe czesne, często idące w setki tysięcy dolarów, tak że rodzice są zmuszani do brania kredytów pod zastaw domów, by wykształcić dzieci. I pozornie to rozsądna decyzja, ponieważ z danych można wnioskować, iż taki wydatek to inwestycja z całkiem niezłą stopą zwrotu. Barabási postanowił jednak głębiej przyjrzeć się sprawie.
Znalazł analizę wykonaną przez trzech ekonomistów, którzy porównywali średnie zarobki tych, którzy byli tuż nad progiem liczby punktów na egzaminie uprawniającym do przyjęcia do renomowanej szkoły średniej Boston Latin z Bostonu, z zarobkami tych, którzy o włos się nie dostali. Różnice w punktach egzaminacyjnych w tej grupie uczniów były tak małe, że można przyjąć, iż byli oni równie dobrze przygotowani.
Różnica polegała jedynie na tym, iż jedni poszli to renomowanej szkoły, inni musieli się zadowolić szkołami z niższej półki. Kiedy ekonomiści po latach porównali ich zarobki okazało się, że nie było między tymi grupami istotnej różnicy. Tak więc wysokie zarobki po tzw. renomowanych szkołach to nie zasługa poziomu nauczania tych szkół, tylko selekcji najlepszych kandydatów.
Z badania wynika jeszcze jeden ciekawy wniosek. Różnicy między kandydatami w zarobkach nie było, ale tylko wówczas, gdy składali podania do najbardziej renomowanych szkół (nawet jeżeli się do nich nie dostali). Takie podejście świadczy o ambicji i wysokim poczuciu własnej wartości, które w długim okresie procentują, bez względu na krótkoterminowe porażki. Tak więc uczęszczanie do renomowanej uczelni nie jest czynnikiem decydującym o zawodowym sukcesie. A co nim jest?
Tłum nie zgromadził się tam dla Einsteina, ale po to, by powitać delegację Chaima Weizmanna, szefa Międzynarodowej Organizacji Syjonistycznej. Einstein był jednym z szeregowych członków tej delegacji.
Holenderski socjolog Arnout van de Rijt postanowił przyjrzeć się przyczynom sukcesów w zbieraniu pieniędzy na projekty na portalu kickstarter.com. Inspiracją była na przykład prosta gra w karty „Exploding Kittens”(wydanej także po polsku jako „Eksplodujące kotki”), która zebrała od 200 tys. internautów ok. 8,8 mln dolarów, w czasie kiedy 70 proc. projektów nie zbiera nawet minimalnej wymaganej kwoty.
Van de Rijt zaczął się zastanawiać, na ile sukces jednych projektów faktycznie wynika z konkretnych działań podjętych przez ich twórców, a w jakim stopniu jest skutkiem przypadku. Do takich przemyśleń zainspirowało go jego hobby – gra na klarnecie. Odnosił w niej spore sukcesy, regularnie otrzymując nagrody w różnych konkursach. Tymczasem na przykład jeden z jego kolegów, który grał na znacznie popularniejszym od klarnetu pianinie, a którego uważał za lepszego muzyka od sobie, nie miał żadnych laurów na koncie.
Holenderski naukowiec przeprowadził więc eksperyment: losowo wybrał dwieście projektów na kickstarterze z zerową liczbą wpłat. Połowę z nich wsparł niewielką kwotą, połowę potraktował jako grupę kontrolną. Okazało się, że ta niewielka, całkowicie nie mająca związku z wartością projektu, wpłata sprawiła, iż szanse przedsięwzięć wspartych przez naukowca na sfinansowanie wzrosły o 100 proc.
Autor książki nazywa to pierwszą zasadą sukcesu: sukces przyciąga sukces. Inaczej mówiąc, ci którzy są postrzegani jako odnoszący sukcesy, faktycznie częściej je odnoszą, bez względu na obiektywną ocenę ich umiejętności. Naukowiec pod koniec książki wraca do tego wątku, pokazując jak czysto przypadkowe wsparcie w początkach kariery potrafi wpłynąć na karierę. Przykładem, który podaje, jest sam Albert Einstein, który dziś jest symbolem popkultury jak Marilyn Monroe czy James Dean, a niewiele brakowało, by pozostał, jak większość jego kolegów, osobą znaną tylko w kręgach miłośników fizyki.
O wszystkim zadecydowało wydarzenie z 3 kwietnia 1921 r., kiedy Einstein po raz pierwszy pojawił się na ziemi amerykańskiej. Dzienniki „The New York Times” i „Washington Post” wysłały swoich dziennikarzy, by przeprowadzili wywiad z fizykiem. Kiedy ci pojawili się na miejscu zobaczyli 20 tys. zgromadzonych, wiwatujących osób. Dziennikarze byli pod dużym wrażeniem reakcji tłumu i opisali ją potem w gazecie. Wymowa tekstów była taka, że Einstein musi być kimś bardzo ważnym, że tyle ludzi zwalnia się z pracy, by go zobaczyć.
Kiedy analizuje się wycinki prasowe z tego okresu można dostrzec wyraźny podział na teksty powstałe przed i po 3 kwietnia 1921 r. Co jednak najciekawsze, a o czym nie wiedzieli dziennikarze, tłum nie zgromadził się tam dla Einsteina, ale po to, by powitać delegację Chaima Weizmanna, szefa Międzynarodowej Organizacji Syjonistycznej. Einstein był jednym z szeregowych członków tej delegacji. Tak więc tłum zadziałał podobnie jak losowe dotacje dla projektów na kickstarterze. Oczywiście nie wynika z tego, że sukces zawodowy brał się tylko z czynników losowych, ale mają one dużo większe znaczenie, niż zdajemy sobie sprawę.
Książka Alberta-László Barabási to nie tylko opis ciekawych przypadków, a przede wszystkim interesujące wnioski. Naukowiec formułuje je w pięciu zasadach. Poza wspomnianą już wcześniej „sukces rodzi sukces”, jest także m.in. taka, że sukces może przyjść w każdej chwili, jeśli będziemy wytrwali.
Analizując dane pobieżnie można bowiem dojść do wniosku, że naukowiec, który nie dokonał przełomowego odkrycia przed trzydziestką, nie ma szans później. Nawet Einstein zwracał uwagę, że granica 30 lat może być decydująca.
Barabási zbadał dane i faktycznie wynikało z nich, że po dwudziestu latach pracy zawodowej częstotliwość ważnych odkryć wśród naukowców dramatycznie spadała. Ale autor zwrócił uwagę na inną interesującą rzecz. Po tych dwudziestu latach spadała także wydajność. Gdy weźmiemy pod uwagę stosunek wydanych prac naukowych do otrzymanych nagród, to starsi naukowcy nie są gorsi od młodszych. Młodsi są po prostu pracowitsi.
„The Formula” to dobrze napisana i odkrywcza pozycja. Jej największą wadą jest banalny tytuł, który sugeruje, że mamy do czynienia z kolejnym niewiele wnoszącym poradnikiem, jakich w księgarniach są setki. Tymczasem w publikacji znajdziemy solidną naukową analizę dokonaną przez profesora renomowanego amerykańskiego uniwersytetu, dodatkowo napisaną w atrakcyjny dla każdego sposób. Warto sięgnąć po tę pozycję.