Autor: Mirosław Gronicki

minister finansów w drugim rządzie Marka Belki

Nie zbijemy deficytu poniżej 3 proc. PKB w dwa lata

Jeśli plan konwergencji zostanie tak napisany, jak „Plan Konsolidacji i Rozwoju Finansów  2010-2011”, to nie przejdzie przez Komisję Europejską. A jeśli KE odrzuci plan konwergencji, to grożą nam kary, np. zostaniemy pozbawieni części środków z funduszu spójności.
Nie zbijemy deficytu poniżej 3 proc. PKB w dwa lata

Copyright by PAP/Andrzej Rybczyński/

„Plan Konsolidacji i Rozwoju Finansów 2010-2011” nie zbiera entuzjastycznych recenzji wśród ekspertów. Główny zarzut, to że jest zbyt ogólny. Jak Pan go ocenia?

Już w preambule do tego dokumentu napisano, że rząd nie zamierza straszyć obywateli, i zaciskania pasa nie będzie. Nie ma więc w nim propozycji żadnych radykalnych reform, a te są niezbędne w trudnej sytuacji naszych finansów publicznych.

Jedyny zdecydowany ruch, który jest planowany, to likwidacja aut z kratką i wprowadzenie kas fiskalnych dla prawników czy lekarzy. Z punktu widzenia dochodów budżetu to jest jednak ułamek procenta.

Kiedy prof. Jerzy Hausner ogłaszał w 2004 roku swój plan ograniczenia wydatków, w tzw. zielonej książce, wyszczególnił, jakie ustawy i zarządzenia przewiduje, aby osiągnąć określone cele. To, co premier Tusk teraz przedstawił, jest faktycznie bardzo ogólne. To jest dopiero początek drogi. Dlatego zamiast ogłaszać plan z wielkim hukiem, rząd powinien najpierw precyzyjnie uzgodnić reformy oraz tryb ich wprowadzania, i dopiero je przedstawiać, podobnie jak to zrobił Hausner.

Plan Tuska ma służyć przede wszystkim zbiciu deficytu finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB, czego domaga się Komisja Europejska, która wszczęła przeciw nam procedurę nadmiernego deficytu. Na ile jest to realne?

W tym roku deficyt finansów publicznych wyniesie, według szacunków Ministerstwa Finansów, około 7 proc. PKB. W dwa lata później powinniśmy go ograniczyć o 4 pkt. proc., mając tylko, jak zakłada plan, dwa instrumenty: regułę wydatkową i lepszą kontrolę przepływów finansowych w sektorze publicznym. To zdecydowanie za mało, by osiągnąć cel.

Wiceminister finansów Ludwik Kotecki dodatkowo zapowiedział zmniejszenie inwestycji, ale niewiele to da. Rząd ma bowiem tylko kontrolę nad inwestycjami drogowymi. I do tego centralnymi. Nie ma zaś kontroli nad wydatkami samorządów. A trudno sobie wyobrazić, że nagle w 2012 roku zetniemy wydatki drogowe, bo te trasy, które zaplanowaliśmy na mistrzostwa, już zostały wybudowane.

Dlaczego nie wierzy Pan w skuteczność reguły wydatkowej, czyli ograniczenie wydatków publicznych do poziomu 1 proc. powyżej inflacji?

Bo reguła wydatkowa jest tylko prostym indeksowaniem i dotyczy ledwie jednej ósmej wydatków publicznych. Nie obejmuje wydatków sztywnych, czyli wynikających z ustaw ani budżetów lokalnych.

Ministerstwo Finansów ocenia, że reguła wydatkowa da w przyszłym roku 10 mld zł oszczędności. Tylko jak to wyliczono? Cały mechanizm dotyczy wydatków na około 80-90 mld zł. Realizacja zaplanowanych oszczędności  oznaczałaby ich cięcie o kilkanaście procent. To niemożliwe. Jednostki budżetowe musiałyby albo zrezygnować z realizacji zadań, albo zdecydować się na zadłużanie, bez uzgodnienia go z resortem finansów. Oceniam, że realnie reguła wydatkowa pozwoli zaoszczędzić co najwyżej 3-4 mld zł. Obawiam się też, że poszczególne ministerstwa mogą skutecznie wymóc ograniczenia stosowania reguły tylko do wydatków nie związanych z inwestycjami.

Reguła wydatkowa mogłaby przynieść realne korzyści tylko w czasie bardzo wysokiego wzrostu PKB – powyżej 6 proc. rocznie. Pod warunkiem jednak, że wzrost ten nie nastąpi w okresie wysokiej inflacji, bo wówczas także pożądany efekt nie zostanie osiągnięty.

Co by więc Pan zaproponował zamiast reguły wydatkowej?

To, o czym mówi się od dawna: zamianę budżetu na zadaniowy. A więc ustalenie priorytetów, zadań każdego resortu czy instytucji publicznej, wycenę ich, określenie źródeł finansowania, a następnie kontrolę i rozliczanie tych jednostek.

Niestety, reguła wydatkowa pewnie przejdzie i będziemy mogli zapomnieć o nowoczesnym budżecie zadaniowym. Bo albo jedno, albo drugie. Wprowadzamy mechaniczną regułę i minister finansów może iść na kawę, bo wszystko będzie działać samo.

Duże oszczędności dla budżetu może za to przynieść specjalne konto w Ministerstwie Finansów, na którym instytucje państwowe trzymałyby nadwyżki finansowe. Teraz lokują je w bankach i same czerpią z tego korzyści.

Jeśli wprowadzenie tego rozwiązania ma być lege artis, to wymaga czasu, nawet 2 lat, a więc też nie da szybkich oszczędności. Sam pomysł jest dobry, działa np. na Słowacji czy w Szwecji, gdzie istnieją specjalne agencje rządowe do zarządzania płynnością. Potrzebne są tylko narzędzia kontroli.

Musimy szybko wysłać Komisji Europejskiej plan konwergencji, czyli określić, jak zamierzamy zmniejszyć deficyt finansów publicznych poniżej 3 proc. PKB. Już mamy opóźnienie, bo PO nie może się dogadać z PSL.

Już w 2004 roku musieliśmy się z tym zmierzyć i tłumaczyć Komisji, co zrobimy, by ograniczyć deficyt. Wtedy powstał plan Hausnera i rozwiązania w nim zawarte Komisja zaakceptowała. Niestety, później najciekawsze elementy służące zmniejszeniu deficytu, np. ograniczenie waloryzacji rent i emerytur, zostały z planu Hausnera wyeliminowane przez rząd Marcinkiewicza.

Teraz mamy sytuację podobną. W ubiegłym roku zostaliśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu i musimy Komisji pokazać, jak ograniczymy deficyt. Krokiem do tego miał być plan Tuska. Być może program konwergencji będzie zawierał jakąś cudowną regułę służącą obniżeniu deficytu, ale plan premiera jej nie podaje.

Wcześniej spekulowano, że rząd będzie negocjować z Komisją przesunięcie redukcji deficytu poniżej 3 proc. PKB na 2013 rok. Tymczasem wyraźnie nie zamierza tego robić. Dlaczego?

To byłoby przyznanie się do tego, że mamy kłopot. Nie chcielibyśmy, by rynki finansowe tak to odebrały; podniosłoby to koszty obsługi naszego długu i utrudniło pożyczanie pieniędzy.

Właściwie co może nam zrobić Komisja Europejska? Prawie wszystkie kraje na świecie mają teraz problemy z nadmiernym deficytem.

Jeśli Komisja będzie nas chciała potraktować szablonowo, to może odrzucić plan konwergencji, twierdząc, że nie mamy realnej ścieżki ograniczania deficytu. Wtedy groziłyby nam kary finansowe, np. pozbawienie nas części środków z funduszu spójności.

A jeśli plan konwergencji zostanie tak napisany, jak „Plan Konsolidacji i Rozwoju Finansów  2010-2011”, to nie przejdzie przez Komisję.

Co mogłoby w krótkim czasie przynieść zbicie deficytu i zahamowanie narastania długu publicznego?

Deficyt zależy od tego, jakie będziemy mieli dochody i wydatki. Dochody zależą od koniunktury gospodarczej.  Żebyśmy mogli osiągnąć cel, wzrost gospodarczy musiałby przekraczać 7 proc. rocznie w latach 2011-12.

Przy 3-4 proc. wzroście PKB, który jest realny, dochody mogą rosnąć tylko o 5-7 proc. nominalnie. Jest więc tylko jedno wyjście – podwyższenie podatków pośrednich, a to nie jest miła perspektywa dla rządu, zważywszy na zbliżające się wybory prezydenckie, a potem parlamentarne. Moim zdaniem rząd będzie musiał podnieść VAT, bo akcyza i tak jest już wysoka. Takie rozwiązanie uderzyłoby jednak w popyt i we wzrost gospodarczy. Podniesienie o 1 pkt. proc. stawki VAT daje teoretycznie około 8 mld zł dodatkowych wpływów. W pierwszej kolejności pewnie wzrosłyby pośrednie stawki, ale i podstawową można maksymalnie podnieść z 22 do 25 proc.

A może przyspieszenie prywatyzacji? Premier podał, że w tym roku ze sprzedaży spółek wpłynie do kasy państwa ponad 27 mld zł. Rząd coraz bardziej rozszerza swoje plany prywatyzacji, np. sprzeda 20 proc. akcji PGE zamiast 10 proc., mówi się już o sprzedaży całego Lotosu. Wpływy mogą być więc większe.

To jest finansowanie deficytu, a nie jego zmniejszanie. Dzięki wpływom ze sprzedaży spółek państwo będzie mogło mniej pieniędzy pożyczyć. W dodatku sukces planu nie jest przesądzony.  Prywatyzacji może zaszkodzić nawrót kryzysu lub stagnacja gospodarcza. Ta druga opcja jest znacznie bardziej prawdopodobna. Nie ma jednoznacznych danych świadczących o tym, że to będzie rok większego ożywienia niż się spodziewamy, albo przeciwnie.

Na zgadzam się. Z Polski i ze świata płyną dobre informacje. Na przykład wzrost PKB w USA w IV kwartale ubiegłego roku przekroczył 5 proc.

Ale w dużej mierze jest to efekt pompowania miliardów w amerykańską gospodarkę. W dodatku dane te mogą zostać zrewidowane w dół, jak w poprzednich kwartałach.

Wzrost gospodarczy w Polsce był w ubiegłym roku większy niż oczekiwano i wyniósł 1,7 proc. Może w kolejnych latach też nas zaskoczy pozytywnie i dzięki temu uda nam się zbić deficyt poniżej 3 proc. w 2012 roku?

Bądźmy realistami. W 2007 roku mieliśmy deficyt najniższy w ciągu ostatnich 20 lat, wyniósł 1,9 proc. Spadł w porównaniu z 2006 r. o 2 pkt proc. Jednak wzrost gospodarczy był wtedy bliski 7 proc., a uwzględniając inflację, PKB wzrosło o 10 proc. Teraz mówimy o wzroście w dwa lata łącznie o 6 proc. i zbiciu deficytu z 7,2 proc. poniżej 3 proc. w sytuacji, gdy przed kryzysem zmniejszono dochody budżetu o 2 proc. PKB. Trudno w coś takiego uwierzyć.

Copyright by PAP/Andrzej Rybczyński/

Tagi


Artykuły powiązane

Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają

Kategoria: Analizy
Jesteśmy sceptyczni wobec płacenia podatków a jednocześnie oczekujemy dużego zaangażowania państwa w sprawy socjalne i gospodarkę – i nie widzimy w tym sprzeczności.
Nie chcemy płacić podatków, bo nie wiemy, co nam dają