(©Envato)
Nie trzeba być członkiem Unii Europejskiej, żeby posługiwać się jej walutą. Przykładem Watykan oraz Czarnogóra i Kosowo na Bałkanach. Ukraina to kraj wprawdzie o rzędy wielkości większy od tej trójki, ale też szczególny. Można sobie wyobrazić, że wobec potrzeby przemyślanej odbudowy i dla podkreślenia swoich europejskich dążeń, za zgodą Brukseli Ukraina uzna euro za własną walutę po wojnie z Rosją.
Z ust przeciwników euro w Polsce nie schodzi hasło suwerenność, lecz nie usłyszy nikt od nich, jak pod władzą Europejskiego Banku Centralnego ma się suwerenność austriacka, włoska, hiszpańska, holenderska… Uprzedzając wątpliwości, ma się dobrze.
W kolejce po europejskie banknoty i monety ustawiły się Bułgaria i Chorwacja. Są szanse, że oba państwa wejdą do strefy euro do 2024 roku. W dłuższej perspektywie przyjęcie euro przez wszystkie państwa członkowskie UE jest właściwie przesądzone, choć może to jeszcze potrwać.
Przeciwnicy jednoczącej się coraz ściślej Europy wysuwają też argument rzekomego odwrotu od globalizacji. Jednak teza o zmierzchu globalizacji jest nieprawdziwa. Świat wykonuje pojedyncze kroki w tył, ale się nie cofa. Nie wycofał się z XIX-wiecznej industrializacji i XX-wiecznej informatyzacji. Nie wróci też do paraliżującego rozwój protekcjonizmu, tj. do odcinania gospodarek od rynku światowego. Globalizacja przetrwa i po chwili oddechu zacznie nowy marsz, a to oznacza powolny zmierzch walut narodowych.
W jaki sposób można zwiększyć efektywność polityki pieniężnej?
Za parę dekad świat będzie maksimum kilkunastowalutowy, a jeśli dobrze pójdzie – kilkuwalutowy. Dowodu na ten scenariusz nie ma, ale długie procesy dochodzą kiedyś do swych celów. Protekcjonistyczne incydenty będą się zdarzać, ale jeśli nie zejdziemy na drogę samozniszczenia w wojennych awanturach stanie się jak wyżej.
Była szansa na świętowanie dziesięciolecia euro w Polsce
Gdyby nie kryzys finansowy z 2008 r., już od dawna posługiwalibyśmy się w Polsce euro, choć być może nie od 2011 r. jak zapowiadał tuż przed jego wybuchem ówczesny premier Donald Tusk. Dziś z wprowadzeniem euro będzie trudniej, bo poza oporami natury ideologiczno-politycznej i nieracjonalnymi obawami społecznymi dochodzą pierwszoplanowe problemy ekonomiczno-finansowe.
Polska nie spełnia teraz żadnego z czterech głównych kryteriów tzw. konwergencji, czyli spełnienia warunków gospodarczych będących przepustką do strefy euro. Kryteria konwergencji są identyczne z wyobrażeniami o zdrowej, silnej gospodarce.
Polska nie spełnia teraz żadnego z czterech głównych kryteriów tzw. konwergencji, czyli spełnienia warunków gospodarczych będących przepustką do strefy euro. Kryteria konwergencji są identyczne z wyobrażeniami o zdrowej, silnej gospodarce.
Czyż nie marzymy, dziś zwłaszcza, o stabilnych cenach? Czy nie chcielibyśmy równowagi finansów publicznych w Polsce? Czy wolimy stabilny kurs złotego, czy może odpowiada nam jazda na walutowej kolejce górskiej? Czy wreszcie, bliższe są nam niskie, czy może jednak wysokie stopy procentowe?
Pominąwszy kwestie konstytucyjne, które są do rozwiązania, najistotniejsze na polskiej drodze do euro jest przełamanie stereotypów i lęków dużej części społeczeństwa, która z braku wiedzy nie jest w stanie samodzielnie oceniać merytorycznych argumentów za i przeciw. Takie teksty jak ten są dla większości zbyt trudne lub nużące, więc gros Polaków opiera się na opowieściach „z mchu i paproci” krążących po sieci.
Wydaje się wszakże, że wojna w Ukrainie uświadomiła bardzo dużej grupie sceptycznych do tej pory rodaków tzw. prawdę oczywistą, że w „kupie bezpieczniej i raźniej”. Naszym naturalnym parasolem jest Unia Europejska, także dlatego, że Stany Zjednoczone mają interesy głównie z Europą, czyli Unią, a wyłącznie z Polską praktycznie nigdy. Bez euro nad Wisłą, parasol unijno-amerykański dla Polski jest dziurawy.
„Zwykłych zjadaczy chleba” usztywnia w kwestii euro obawa przed domniemanym, nieuniknionym wzrostem cen, np. w procesie zaokrąglania ich w górę, ale przede wszystkim w wyniku rzekomej błyskawicznej konwergencji z cenami na zachodzie Unii.
„Zwykłych zjadaczy chleba” usztywnia w kwestii euro obawa przed domniemanym, nieuniknionym wzrostem cen, np. w procesie zaokrąglania ich w górę, ale przede wszystkim w wyniku rzekomej błyskawicznej konwergencji z cenami na zachodzie Unii.
Obawy te są nieuprawnione. Nie znikną, ponieważ z racjonalnością każde społeczeństwo jest na bakier. Dziś siła tych obaw powinna słabnąć, bowiem okazuje się, że ceny rosną i bez euro w Polsce, a inflacja w strefie euro jest znacznie mniej natarczywa niż u nas.
Średnie płace na Łotwie wyższe niż w Polsce
Wyrównywanie się cen w Unii jest powolnym procesem, tym powolniejszym im większe różnice w poziomie wynagrodzeń. W czasach PRL przeciętnie zarabiający u siebie w kraju gość z Zachodu mógł ubawić się u nas na umór za 1-3 dolary dziennie, o ile wymienił walutę u cinkciarza. Różnica poziomu wynagrodzeń była mniejsza, jeśli odejść od przeliczeń w dolarach i zmierzyć siłę nabywczą ówczesnego złotego, ale ze względu na puste półki złote, ruble, leje, lewy oraz w znacznie mniejszym stopniu marki NRD, korony i forinty, były po części bez realnej wartości. Dziś porównać można przeciętne ceny w dwóch państwach strefy euro. Na przykład na Łotwie i w przebogatych Niemczech.
Normalny obiad w niedrogiej restauracji kosztuje 7,61 euro na Łotwie i 12,44 euro w Niemczech. Bochenek chleba – 1,62 euro nad Renem i 1,07 euro nad Dźwiną. Mleko na Łotwie jest nieco droższe 1,10 euro wobec 1,02 euro za litr w RFN. Ceny miejscowych serów są w obu krajach podobne, ale już koszt wynajęcia mieszkania z jedną sypialnią w centrum któregoś z niemieckich miast to średnio 760 euro miesięcznie, podczas gdy w Rydze 283 euro. Ceny łotewskie muszą być niższe, bowiem mediana tamtejszego średniego wynagrodzenia to 8 800 euro rocznie, a w Niemczech 23 500 euro. (dane Eurostat za 2020 r.).
Łotwa jest w porównaniu z Polską liliputem, a lilipucie gospodarki rządzą się swoimi prawami, lecz warto zauważyć, że nasza mediana to 8000 euro, a więc zarabiamy zauważalnie mniej niż na biednej Łotwie. Podobnie jest z wysokościami przeciętnych wynagrodzeń w 2020 r. Na Łotwie wynosiły 10 400 euro, w Niemczech 27 500 euro, a w Polsce 8 900 euro.
Uogólnienia budowane na jednostkowych przykładach są powszechnie obserwowanym wykroczeniem poza debatę prowadzoną zgodnie z regułami, ale warto mimo wszystko odnotować, że w 2014 roku, kiedy Łotwa zastąpiła swego łata walutą europejską średnie wynagrodzenia w obu naszych krajach były niemal takie same – tam 6 324 euro rocznie, u nas – 6 163. Przez ledwo 6 lat, do 2020 r. różnica na niekorzyść pracujących Polaków wzrosła ze 161 euro do pokaźnej kwoty 1506 euro rocznie. Czyż nie dawać nam to powinno do myślenia?
Katastrofalna inflacja w państwach bałtyckich to żaden argument przeciw euro
Przeciwnicy euro posługują się argumentem dwukrotnie silniejszej inflacji w państwach bałtyckich będących w strefie euro niż na zachodzie Unii, z czego mamy wyciągać wniosek, że bogacze z Zachodu zawsze znajdą sposób, żeby dokuczyć i oskubać biedaków ze Wschodu
W kwietniu 2022 r., w porównaniu z tym samym miesiącem poprzedniego roku, inflacja w Polsce wyniosła 12,3 proc., w Czechach – 14,2 proc., na Węgrzech 9,5 proc., na Łotwie 13,2 proc., w Estonii aż 19 proc., na Litwie -16,6 proc. W całej strefie euro średnia inflacja wyniosła w kwietniu 7,5 proc., a w USA 8,2 proc.
Na jej obecny poziom w strefie euro najbardziej wpływają ceny energii, które są teraz o 38 proc. wyższe niż przed rokiem. Ale Francja z jej elektrowniami jądrowymi doświadcza inflacji w wysokości „zaledwie” 5,4 proc., a Włochy sprowadzające ropę i gaz z Afryki i państw arabskich – 6,6 proc.
Wyskok inflacji u naszych bałtyckich sąsiadów, ale także u nas i w Czechach, ponad poziom europejski i amerykański wiąże się z mocniejszym wystawieniem gospodarek byłych „demoludów” na niesłychany wzrost cen nośników energii, zwłaszcza gazu.
Na drugim biegunie Litwa, która ma wprawdzie morski terminal gazowy oraz dużą rafinerię należącą od 15 lat do Orlenu, ale zmuszona była zamknąć posowiecką elektrownię atomową w Ignalinie, która była jej energetycznym „listem żelaznym”. Wyskok inflacji u naszych bałtyckich sąsiadów, ale także u nas i w Czechach, ponad poziom europejski i amerykański wiąże się z mocniejszym wystawieniem gospodarek byłych „demoludów” na niesłychany wzrost cen nośników energii, zwłaszcza gazu. Potwierdzeniem tego w ujęciu à rebours jest istotnie mniejsza inflacja na Węgrzech będących w swoistej zmowie z Rosją Putina.
Wspólne dla całej Europy i dla USA przyczyny silnego wzrostu cen to pandemiczne spowolnienie gospodarcze, kłopoty z podażą szerokiej palety towarów, nadaktywna w związku z tym polityka monetarna (zasypywanie gospodarek pieniędzmi) i fiskalna (poluzowanie w podatkach), a od końca lutego – napaść zbrojna Rosji na Ukrainę
Bieżące konsekwencje energetyczne konfliktu Zachodu są nieistotne dla ewentualnego (choć zgodnie z umową akcesyjną koniecznego) zastąpienia złotego walutą euro, ale w dalszym horyzoncie przynależność do strefy euro, czyli do jądra Unii wzmacniałoby naszą siłę. Ciągnęlibyśmy mianowicie korzyści płynące z potęgi negocjacyjnej wielkiego gracza.
Aspekt rozwojowy
Jeśli pominąć oczywiste, ważne i policzalne, korzyści w postaci obniżenia kosztów transakcyjnych przedsiębiorstw (marże przy wymianie walut, koszt błędnego szacowania ryzyka kursowego, koszty księgowe), przyjęcie przez Polskę euro oznacza przede wszystkim natychmiastowy dostęp do wielkich zasobów i kapitałów, w sytuacji gdy piętnem kładzie się na polskiej gospodarce bardzo niski poziom i udział inwestycji w PKB wynoszący od lat stale znacznie poniżej 20 proc.
Panuje praktycznie pełna zgoda, że najważniejsza tego przyczyna to legislacyjna biegunka, niepewność odnośnie do warunków gospodarowania i zapaść w dziedzinie sądowego rozwiązywania sporów, które – chciał, nie chciał – są solą aktywności gospodarczej.
Zła jest struktura inwestycji podejmowanych przez państwo i firmy kontrolowane przez rząd. Niedobrym ich znakiem rozpoznawczym jest bardzo problematyczny przekop Mierzei Wiślanej. Na tym przykładzie widać jednocześnie jak dobrze stało się, że nic nie wyszło z planów miliona samochodów elektrycznych, sławetnej lukstorpedy, czy budowy promów. Państwo może od biedy prowadzić inwestycje zbrojeniowe, a od innych ma stronić, bo nie ma kompetencji, nie radzi sobie, nie umie. Nie jest to oczywiście jakiś zasadniczy argument, ale także w zbrojeniach państwu idzie nie tak jak trzeba. Bardzo wyraźnie widać to na tle idącej stale do przodu rodzimej firmy prywatnej z sektora militarnego – WB Electronics.
Przyjęcie euro wyzwoli inwestycje w Polsce. Ten aspekt wydaje się bezdyskusyjnie korzystny, ale trzeba zważać na zagrożenia, które są jednak do zażegnania pod podstawowym warunkiem uwolnienia gospodarki od wpływów polityki kierującej się interesem bieżącym i partykularnym.
Polska jest tzw. krajem doganiającym (emerging) – raz szybciej, raz wolniej, ale nie ustajemy w pogoni. Po przystąpieniu do strefy euro otworzyłby się bardzo szeroko dostęp do znacznie tańszego finansowania, głównie w formie kredytów. Grozi to nadmiernym i przede wszystkim nieracjonalnym zadłużeniem firm, co w złych warunkach może doprowadzić do kryzysu zadłużeniowego, fali upadłości przedsiębiorstw oraz mocnego osłabienia sektora bankowego.
W takich sytuacjach możliwe byłyby ilościowe ograniczenia kredytowe perswadowane przez NBP, ale krzyk sprzeciwu wobec takowych byłby zapewne zbyt wielki. Sytuację pogarszałby (chwilowo) brak możliwości korekty kursowej.
Mocno przesadzone korzyści kursowe
Wraz z perturbacjami makroekonomicznymi własna waluta traci na wartości (deprecjacja), co sprawia, że waluty obce w Polsce stają się droższe i rozgrzana zbyt mocno gospodarka słabnie. Korekta jest w sporej mierze samoczynna i nie zależy nazbyt mocno od podjęcia lub niepodjęcia interwencji przez państwo. Jej efektem jest relatywna i krótkotrwała poprawa sytuacji eksporterów, którzy za ten sam towar, otrzymują tyle samo euro, czy dolarów, ale w wyniku deprecjacji i dewaluacji, a więc spadku kursu – więcej złotych.
Jednak korzyści regulacyjne będące wynikiem deprecjacji/aprecjacji własnej waluty są w dłuższym czasie iluzoryczne. Po paru miesiącach/kwartałach powstaje nowy stan równowagi i mechanizm (niewielkich) korzyści zanika, m.in. dlatego, że eksporterzy zaopatrujący Zachód w podzespoły i wyroby gotowe wytwarzane w Polsce muszą ponieść koszty droższego w wyniku dewaluacji i absolutnie niezbędnego importu zaopatrzeniowego .
Wniosek brzmi, że manipulowanie kursem własnej waluty postrzegane jako koronny walor jej posiadania jest jak słynne tłuczenie termometrów jako rada dla gorączkujących z powodu ciężkiej choroby.
Dewaluacja fiskalna w zastępstwie dewaluacji walutowej
Jeśli nie dane komuś wytrzymać bez stałej obecności państwa w gospodarce, to posługiwanie się wspólną walutą nie pozbawia go jednak na nią wpływu. Praktycznie nieznanym szerzej mechanizmem interwencyjnym jest tzw. dewaluacja fiskalna. Obniżeniu konkurencyjności własnej gospodarki w sytuacji braku możliwości dewaluacji waluty można mianowicie zapobiegać poprzez zmniejszenie tzw. klina podatkowego w wyniku redukowania podatków oraz składek obciążających pracę i jednoczesnego zwiększania podatków konsumpcyjnych (głównie VAT i akcyza).
Obniżeniu konkurencyjności własnej gospodarki w sytuacji braku możliwości dewaluacji waluty można mianowicie zapobiegać poprzez zmniejszenie tzw. klina podatkowego w wyniku redukowania podatków oraz składek obciążających pracę i jednoczesnego zwiększania podatków konsumpcyjnych (głównie VAT i akcyza).
Podobnie, jak każdy inny mechanizm interwencyjny również dewaluacja fiskalna ma swoje wady. Pierwsza z brzegu to ubytek dochodów emerytów i najuboższej części społeczeństwa, bowiem na ewentualne waloryzacje zawsze trzeba czekać.
Skutek takiej operacji fiskalnej jest podobny w efektach do zabiegu na chirurgii – najpierw dużo obaw i cierpienia, potem ulga i (najczęściej) wyzdrowienie. Autorzy opublikowanej przez NBP pięć lat temu pracy pt. “Fiscal devaluatiuon and the economic activity in the EU” piszą, że w okresie 1995-2014 doliczyli się w krajach Unii 33 epizodów dewaluacji fiskalnej. Większość w nich w nowych państwach członkowskich strefy euro. Twierdzą, że jej stosowanie daje efekty w postaci wyższego udziału wartości dodanej w eksporcie, poprawy eksportu netto, przyspieszenia wzrostu PKB i spowolnienia wzrostu średnich wynagrodzeń. Summa summarum – poprawia się konkurencyjność gospodarki, a to jest właśnie to, „o co biega”.
Tragiczny przypadek hrywny
Euro nie jest cudownym lekiem, jego potencjalne wprowadzenie nie przekreśli wszystkich słabości polskiej gospodarki, konkurującej przez minione trzy dekady przede wszystkim niskimi lub relatywnie niskimi kosztami wkładu energii do produkcji (stąd tak długie i silne przywiązanie do rodzimego węgla) oraz niskimi kosztami pracy.
Przeciwnicy europejskiej waluty obowiązującej w Polsce mogą być spokojni, obecny czas dużych trudności i niewiadomych wyklucza rychłą akcesję do strefy euro. Jednak ten sam czas nie będzie im sprzyjał, bowiem wszyscy chcemy wyjść z dołka, więc prędzej czy później zaczniemy spełniać kryteria i będziemy mogli pożegnać złotego, czego bardzo chciałbym dożyć.
Mec. Robert Gwiazdowski związany m.in. z Centrum im Adama Smitha nie lubi występować w chórze. Był jednym z najgłośniejszych przeciwników wprowadzenia w Polsce euro. Podczas konferencji Fundacji Wolności Gospodarczej i Fundacji Res Publica, która odbyła się w końcu kwietnia pod hasłem „Euro: strefa bezpieczeństwa” oznajmił jednak, że zmienił zdanie. Wyjaśnił, że skłoniła go do tego napaść Rosji na Ukrainę, a w szczególności jej skutek, czyli natychmiastowy spadek wartości ukraińskiej hrywny do zera.
Mecenas zmienił zdanie i dopiero teraz ma rację.