Copyright by PAP
Z punktu widzenia produkcji towarów i osobistego spełnienia wolność gospodarcza jest sprawą absolutnie podstawową. Krajem, który przekonująco to pokazał, jest Nowa Zelandia.
Położona na Pacyfiku w połowie drogi między równikiem a biegunem południowym, Nowa Zelandia zajmuje obszar równy dwóm trzecim powierzchni Kalifornii i 86 proc. powierzchni Polski. 4,3 mln Nowozelandczyków mieszka na dwóch głównych wyspach i wielu znacznie mniejszych. „Kiwi”, jak się ich nazywa w świecie anglojęzycznym, są dumni ze swojej historii brytyjskiej kolonii, która w 1931 r. uzyskała niepodległość.
W 1950 r. Nowa Zelandia zaliczała się do grupy dziesięciu najbogatszych krajów świata i miała względnie liberalne przepisy, które dobrze chroniły przedsiębiorczość i własność prywatną. Potem, pod wpływem koncepcji państwa opiekuńczego, które kwitły wtedy w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i większości innych krajów zachodnich, Nowa Zelandia wzięła kurs na etatyzm – ideę, że fundamentem życia gospodarczego i społecznego powinno być państwo.
Następne dwudziestolecie było okresem „nowozelandzkiego socjalizmu”, czyli silnej ingerencji państwa w kulejącą gospodarkę. Nowozelandczycy ledwo dyszeli pod ciężarem astronomicznych stawek celnych, gigantycznych dotacji dla rolnictwa, ogromnego długu publicznego, chronicznego deficytu budżetowego, wysokiej inflacji, 66-procentowej najwyższej stawki podatkowej i hojnego systemu świadczeń socjalnych.
Rząd centralny był zaangażowany w prawie wszystkie aspekty życia gospodarczego. Ustanowiono państwowy monopol w kolejnictwie, telekomunikacji i energetyce. W okresie 1975-1983 rosło tylko bezrobocie, podatki i wydatki publiczne.
Kiedy Nowozelandczykom zajrzało w oczy widmo gospodarczej ruiny, w 1984 r. władze ich kraju zainicjowały „najbardziej kompleksowy program liberalizacji gospodarczej, jaki kiedykolwiek zrealizowano w kraju rozwiniętym”, jak to nazwała OECD.
Wszelkie dopłaty rolne zlikwidowano w dwa lata, a stawki celne natychmiast obniżono o dwie trzecie i dalej redukowano – dzisiaj średnia ważona dla taryf celnych wynosi zaledwie 2 proc., co można właściwie nazwać jednostronnym systemem wolnego handlu. Większość importowanych towarów sprowadza się bez żadnych obciążeń, restrykcji i limitów.
Podatki radykalnie obniżono – górną stawkę obcięto do 33 proc., czyli o połowę w stosunku do epoki etatyzmu.
W połowie lat 80. rząd nowozelandzki przeprowadził program wielkiej prywatyzacji, sprzedając wiele przedsiębiorstw państwowych. Największym sukcesem była sprzedaż monopolisty telekomunikacyjnego Telecom NZ. Przed prywatyzacją ten moloch zatrudniał 26 tys. osób, w tym wiele na zbędnych stanowiskach. Załogę odchudzono do 9300 osób i przedsiębiorstwo po raz pierwszy musiało się zmierzyć ze zdrową konkurencją. Przestarzałą technologię zastąpił system w 97 proc. cyfrowy, który w ciągu dekady awansował na drugie miejsce na świecie w World Competitiveness Report. Telecom NZ nie obciąża już kieszeni podatników, tylko płaci podatki państwu i dywidendy udziałowcom.
W 1984 r. w nowozelandzkim sektorze publicznym pracowało 84 tys. osób, a 12 lat później już tylko 36 tys. – ta 59-procentowa redukcja zatrudnienia w sferze budżetowej jest największa w dziejach świata.
Nowa Zelandia ma bardzo liberalne przepisy bankowe. Inni mieszkańcy Zachodu, którzy przyzwyczaili się do tego, że państwo gwarantuje ich depozyty, mogą być zaszokowani, kiedy się dowiedzą, że rząd nowozelandzki nie nakłada na instytucje finansowe obowiązku ubezpieczania depozytów. Zamiast tego banki podają do wiadomości publicznej dokładne dane o swojej kondycji finansowej, a ubezpieczają się dobrowolnie na rynku.
Ułatwiono zakładanie nowych firm, a nieliczne przepisy z tej dziedziny są stosowane konsekwentnie i jednakowo w stosunku do wszystkich.
Na szczególne uznanie zasługują zmiany przepisów dotyczących rynku pracy. Ekonomista William Eggers nazwał nowozelandzki program „najbardziej radykalną i dalekosiężną deregulacją rynku pracy na świecie”. Zniesiono obowiązkową przynależność do związków zawodowych, ponieważ w wielu branżach istniały związkowe monopole. Pozbawione szczególnych przywilejów, które kiedyś pozwalały im paraliżować gospodarkę, związki zawodowe zyskały taki sam status prawny jak inne prywatne, dobrowolne zrzeszenia. O końcu epoki przymusowego uzwiązkowienia w Nowej Zelandii pisał w 1991 r. Charles Baird („The Freeman”).
Radykalne zmiany bardzo się opłaciły. Zlikwidowano deficyt budżetowy, inflacja spadła do normalnego poziomu, a wzrost gospodarczy przez wiele lat utrzymywał się na poziomie 4-6 proc.
Pod koniec lat 90. lewica wróciła do łask wyborców i podniosła podatki o kilka punktów procentowych. Wzrost spowolnił, ale zasadnicze fundamenty zliberalizowanej gospodarki nie zmieniły się.
Kanadyjski Fraser Institute co roku publikuje raport „Wolność ekonomiczna na świecie”, w którym kraj po kraju opisuje udział państwa w gospodarce (podatki, wydatki i przedsiębiorstwa państwowe), prawo własności i struktury prawne, dostęp do zdrowego pieniądza, wolność handlu oraz przepisy regulujące rynek finansowy, działalność gospodarczą i rynek pracy. W najnowszym raporcie instytutu na czele listy najbardziej liberalnych gospodarczo krajów znajdują się Hongkong, Singapur, Nowa Zelandia i Szwajcaria. Stany Zjednoczone są szóste, a Polska 74. Na szarym końcu lokują się Birma i Zimbabwe i nie ma przypadku w tym, że inwestorzy nie pchają się do tych krajów.
W rankingu Światowego Forum Gospodarczego (dokument zatytułowany „Global Competitiveness Report 2009-2010” ) Nowa Zelandia zajmuje 10. miejsce, a za najbardziej konkurencyjny kraj świata uznano Szwajcarię (Stany Zjednoczone są drugie, a Polska 46.).
Z kolei Bank Światowy („Doing Business 2008”) przyznał Nowej Zelandii drugie miejsce w kategorii przyjazności dla przedsiębiorców i 13. na 178 krajów w kategorii elastyczności przepisów regulujących rynek pracy. Region południowego Pacyfiku zasłużył na miano najmniej skorumpowanego na świecie w rankingu Transparency International za 2009 r.
W Indeksie Wolności Gospodarczej 2010 (opracowanym przez Heritage Foundation i „Wall Street Journal”) czytamy, że w Nowej Zelandii „założenie firmy jest bardzo łatwe i nieskomplikowane, zajmuje zaledwie jeden dzień, podczas gdy średnia światowa wynosi 35 dni. Uzyskanie przez przedsiębiorcę jakiegoś zezwolenia jest znacznie mniej uciążliwe niż w innych krajach, gdzie przeciętnie obejmuje 18 procedur i trwa 218 dni. Nowozelandzkie przepisy regulujące rynek pracy są elastyczne. Pozapłacowe koszty pracy są niskie, a zwolnienie pracownika nie pociąga za sobą żadnych kosztów. Elastyczne są również przepisy dotyczące godzin pracy”.
Te imponujące dane rankingowe niedługo mogą się jeszcze poprawić. Po dziesięciu latach rządów lewicowych w listopadzie 2008 r. władzę objęła generalnie prorynkowa Partia Narodowa pod kierunkiem premiera Johna Keya. Stawki podatkowe znowu pójdą w dół.
Z tej historii płynie bardzo ważny wniosek: rozbudowane państwo wysysa z gospodarki soki żywotne, a wolny rynek może naprawić szkody. Etatyści wszelkiej maści, czy to w Auckland, w Waszyngtonie czy w Warszawie, powinni uważnie się przyjrzeć modelowi nowozelandzkiemu.