Ochrona prywatności: czyste sumienie lepsze niż incognito

Walka o ochronę osobistej przestrzeni życiowej, w internecie i nie tylko, przypomina zmagania o ratowanie przyrody. Jeszcze niedawno wydawały się skazane na klęskę, a dziś wydają dorodne owoce.
Ochrona prywatności: czyste sumienie lepsze niż incognito

Zatruwanie środowiska nie dotyczy jednostek – kiedy powietrze jest skażone, a woda niezdatna do picia, cierpią wszyscy. Podobnie wszyscy cierpimy, kiedy boimy się, że nasze dane zostaną wykorzystane przeciwko nam przez firmy i służby, które śledzą nas w internecie i gdzie indziej – dowodzi Julia Angwin, dziennikarka amerykańska i znawczyni cyberprzestrzeni, w książce „Społeczeństwo nadzorowane. W poszukiwaniu prywatności, bezpieczeństwa i wolności w świecie permanentnej inwigilacji”.

Ale, jak nie musieliśmy wyrzekać się gospodarki przemysłowej, żeby pomóc odrodzić się przyrodzie zniszczonej przez przemysł, tak nie musimy odrzucać gospodarki informacyjnej, by odzyskać spokój wewnętrzny i poczucie bezpieczeństwa. Wystarczy stworzyć dobre prawo, wpływać na tych, którzy gromadzą dane o nas i domagać się zadośćuczynienia za szkodliwe skutki ich działań – twierdzi autorka.

Elon Musk ucieka z Facebooka

W tych dniach książka Angwin stała się źródłem wiedzy wyjątkowo cennym i pożytecznym. 23 marca, w kilkadziesiąt godzin po warszawskim wieczorze autorskim Julii Angwin, prasa doniosła, że Elon Musk, słynny miliarder i przedsiębiorca rozmiłowany w najnowszych osiągnięciach nauki, usunął konta swoich firm – uznawanych za forpocztę postępu technicznego – z serwisu Facebook. Powodem był ogromny wyciek danych osobowych użytkowników.

Kiedy brytyjski dziennik „Guardian” doniósł o kłopotach Facebooka, w mediach podniosła się wrzawa. Codziennie każdy zostawia w sieci kilkadziesiąt wiadomości o sobie, które ktoś może wykorzystać przeciw nam. Możemy stracić pieniądze albo ulec manipulacji – bili na trwogę sprawozdawcy. Przypomnieli nam, że śledzeniem obywateli zajmują się ośrodki, których istnienia często możemy się tylko domyślać, i które swoje działania tłumaczą za pomocą wzniosłych racji: jeśli nie względami bezpieczeństwa i walką z terroryzmem, to troską o nasze dobro lub koniecznością walki z oszustami podatkowymi.

Właśnie o tym, o śladach, które codziennie zostawiamy nie tylko w internecie, śladach, które wiele o nas mówią i które są skrzętnie zbierane przez rozmaite służby, pisze Julia Angwin, która bada zagadnienia związane z bezpieczeństwem, anonimowością i prywatnością w sieci internetowej, a także zajmuje się wpływem nowych technologii na życie społeczne.

Radykalizm to nie metoda

„Żyjemy w społeczeństwie nadzorowanym (ang. dragnet nation) – w świecie masowego śledzenia, w którym instytucje gromadzą dane o jednostkach w niespotykanym dotąd tempie. Za nasilanie się tego zjawiska odpowiadają te same siły, które dały nam nasza ukochana technologię – potężne moce obliczeniowe komputerów osobistych, laptopów, tabletów i smartfonów” – czytamy w książce „Społeczeństwo nadzorowane”.

Sieci dragnet, elektronicznych baz danych zbierających wiadomości „dosłownie o wszystkich, którzy znajdą się w ich zasięgu”, kiedyś były rzadkością. Dziś zagarniają coraz bardziej prywatne obszary naszego życia. Autorce „Społeczeństwa nadzorowanego” przestało to odpowiadać i postanowiła chronić swą osobistą przestrzeń życiową. Nie chciała jednak zupełnie zrywać z internetem, telefonem komórkowym czy kartą kredytową, choć są to przecież główne źródła wiadomości o nas. Nie o to chodzi bowiem, żeby wyrzekać się przyborów, które ułatwiają życie, lecz by nad nimi panować. Poza tym, jak słusznie zauważa Angwin, odcięcie się od cywilizacji nie chroni nas przed śledczymi i śledzącymi. Theodore Kaczynski, ps. Unabomber, który przez niemal 20 lat terroryzował USA wysyłając listy-bomby (jak pisze wikipedia, w ten sposób walczył ze złem wynikającym, jego zdaniem, z postępu technicznego), przez kilka lat mieszkał na odludziu w chacie bez prądu i telefonu, a FBI i tak go wytropiło.

Angwin (która podobnie jak Kaczynski ma wykształcenie matematyczne i też uważa, że nowoczesna technika może służyć do pozbawienia człowieka wolności) przestrzega prawa. W walce o prywatność sięga nie po bomby, lecz aplikacje umożliwiające szyfrowanie przekazu, i korzysta z wyszukiwarek, które jej nie śledzą. Zmieniła przeglądarkę i zakleja obiektyw kamery w komputerze. Stosuje też wiele innych sposobów podawanych przez fachowców, jak wchodzenie na wybrane strony bezpośrednio, a nie przez wyszukiwarkę, włączanie automatycznego czyszczenia historii przeglądania, unikanie podawania prawdziwych danych, zakładanie wtyczek zaporowych, które powstrzymują reklamy i innych szpicli analizujących zachowanie użytkownika, korzystanie z tymczasowych skrzynek mailowych. Czasem posługuje się zmyśloną tożsamością, stworzoną na potrzeby życia w internecie.

Wszystko to jednak w istocie okazało się wierzganiem przeciw ościeniowi, ponieważ z powodu lenistwa czy wygodnictwa i tak zawsze pozostawimy po sobie ślad. Przykład daje sama autorka, która, jak wynika z przypisu, kiedy przedstawia definicję pojęcia „prywatność” korzysta ze słownika z internetu, a nie z półki.

Algorytm Kosińskiego w rękach Cambridge Analytica

O daremności prób ukrycia się w internecie mówi w wywiadach prasowych doktor Michał Kosiński, psycholog z Uniwersytetu Stanforda. Polski uczony opracował algorytm, który na podstawie aktywności użytkownika w mediach społecznościowych potrafi stworzyć naszą podobiznę o wiele dokładniej niż najbliższe nam osoby. Naukowiec słusznie zauważa ponadto, że nadmierne pragnienie chowania się może rodzić podejrzenie, że mamy coś na sumieniu.

W znakomitej książce Angwin nie znalazłem, niestety, wzmianki o dr. Kosińskim i o firmie Cambridge Analytica, która korzysta z jego wynalazku. Szkoda, bo to przecież Cambridge Analytica przechwyciła dane milionów użytkowników Facebooka, czym wzburzyła Elona Muska i wielu innych. Jak donosi prasa, CA reklamuje się hasłem „zarządzamy wyborami na całym świecie”. Za największe osiągnięcie uznaje wpływ na doprowadzenie do Brexitu oraz zwycięstwo Donalda Trumpa w walce o Biały Dom. Dzięki jej usługom kandydat Trump mógł przygotować przekaz, który trafiał do wszystkich wyborców, także tych jemu niechętnych. „Guardian” dał do zrozumienia, że Cambridge Analytica miała tez wpływ na wynik ostatnich głosowań w Polsce.

Dr Kosiński uważa, że ucieczka przed Wielkim Okiem jest nie tylko niemożliwa, ale i nierozsądna. Nawet jeśli wyrzekniemy się Facebooka, to przecież nie karty kredytowej, bez której życie byłoby bardzo trudne. A nawet jeśli i ją porzucimy, to i tak będziemy ujawniać o sobie mnóstwo danych i zostawiać ślady wirtualne. W najmniej spodziewanych okolicznościach. Na przykład na wieczór autorski z Julią Angwin można było dostać się windą, która odpowiadała na wezwanie tylko wówczas, kiedy do czytnika przytknęło się kartę elektroniczną wydawaną za okazaniem dowodu tożsamości.

Czy zatem walka o przestrzeń osobistą, o ukrycie się w internecie nie jest beznadziejnym trudem, który tylko będzie zatruwał nam radość życia? Wiele wskazuje, że tak właśnie może być. Julia Angwin sama przyznaje, że jej starania, by wydostać się spod nadzoru, któremu została poddana, „nie były zbyt udane”. Dopiero po roku poczuła, że wstępuje w nią nadzieja. Odkryła, że bój o prywatność jest podobny do wojny o ochronę przyrody.

Twoje oczy obrócone dzień i noc patrzą

Zamiast więc marnotrawić siły i czas na z góry skazane na porażkę zmagania z Wielkim Okiem może lepiej po prostu się ze stanem rzeczy pogodzić? A obawy o to, czy ktoś nas śledzi, zbywać wzruszeniem ramion, jak mąż i dzieci autorki „Społeczeństwa nadzorowanego”? Można też uznać, lektura książki Julii Angwin prowadzi i do takiego wniosku, że powszechna inwigilacja to przypomnienie prawdy, iż prędzej czy później i tak wszystko wyjdzie na jaw.

Nic nie da się ukryć, co już dwa tysiące lat temu uświadomił ludzkości autor Listu do Hebrajczyków: „Żywe bowiem jest słowo Boże, skuteczne i ostrzejsze niż wszelki miecz obosieczny, przenikające aż do rozdzielenia duszy i ducha, stawów i szpiku, zdolne osądzić pragnienia i myśli serca. Nie ma stworzenia, które by było przed Nim niewidzialne, przeciwnie, wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Tego, któremu musimy zdać rachunek”.

Łagodniej wyraził tę prawdę Franciszek Karpiński: „Twoje oczy obrócone dzień i noc patrzą w tę stronę, gdzie niedołężność człowieka Twojego ratunku czeka”. Śledzenie nie musi pozbawiać nas wolności, Bóg przynajmniej jej nam nie odbiera. Nie pozostawia nam tylko złudzeń co do zachowania prywatności.

Czy nie do tego samego bezustannego przyglądania się nam, choć może w innym celu, dążą mniej lub bardziej tajne, śledzące nas, ośrodki cywilne i wojskowe, jak osławiona amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA), wobec których wielkie firmy komputerowe i telekomunikacyjne, jak słyszymy, zawsze były usłużne? Może Wielkie Oko, czy tego chcą tajne ośrodki, czy nie, jest narzędziem w rękach Stwórcy, które ma nam uzmysławiać, że Bóg widzi wszystko i zawsze? Może więc zamiast chować się w internecie, i w ogóle, lepiej po prostu starać się mieć czyste w sumienie i nie musieć niczego ukrywać?

Jeśli po lekturze książki mam o coś do Julii Angwin żal, to właśnie o brak rozwinięcia wątku dotyczącego nadprzyrodzonego wymiaru nadzoru nad obywatelami. Żałuję tym bardziej, że, jak wynika z książki, przodkowie autorki przybyli do USA na przełomie XIX i XX w. z Rosji. „Uciekali od świata, gdzie Żydzi byli prześladowani za wiarę” – czytamy w jej poruszającym dziele.

Ze „Społeczeństwa nadzorowanego”, którego poznanie jest dziś wyjątkowo wskazane, płynie przesłanie krzepiące. Ze śledzeniem nas w internecie możemy sobie dać radę. I jeszcze jedno: wszystko odkryte i odsłonięte jest przed oczami Tego, któremu musimy zdać rachunek. Ta przestroga autora Listu do Hebrajczyków dotyczy nie tylko tych, którzy są śledzeni, ale i tych, którzy śledzą.

 

 

Otwarta licencja


Tagi