Autor: Daniel Gros

Dyrektor brukselskiego think tanku Ośrodek Badań Polityki Europejskiej, publicysta Project Syndicate.

Od Niemiec nie wszystkiego można się nauczyć

Dziesięć lat temu Niemcy uważano za chorego człowieka Europy. Ich gospodarka była pogrążona w recesji, choć Europa przeżywała ożywienie. Stopa bezrobocia przekraczała średnią dla strefy euro; kraj złamał unijne zasady budżetowe, bo miał nadmierny deficyt; system finansowy był w kryzysie. Teraz Niemcy uważa się za wzór do naśladowania. Czy jednak powinien to być wzór?
Od Niemiec nie wszystkiego można się nauczyć

Dziś uważa się Niemcy za bardzo konkurencyjny kraj. Te zasługi przypisuje się rządom reformom Gerharda Schroedera, choć tylko częściowo jest to prawdą (CC BY SA Das blaue Sofa)

W rozważaniach o tym, jakie lekcje z wydarzeń w Niemczech powinny wyciągnąć inne kraje strefy euro, trzeba pamiętać o rozróżnieniu tego, co może zrobić rząd od tego, za co odpowiedzialność ponoszą przedsiębiorstwa, pracownicy i w ogóle społeczeństwo.

Jedyną dziedziną, nad którą rząd rzeczywiście ma władzę, są finanse publiczne.

W 2003 r. Niemcy miały deficyt fiskalny sięgający prawie 4 proc. PKB – jak na dzisiejsze standardy może niezbyt wysoki, ale wyższy niż ówczesna średnia dla Unii Europejskiej. Dziś budżet Niemiec jest zrównoważony, podczas gdy większość krajów strefy euro ma deficyt i to większy, niż notowały Niemcy dziesięć lat temu.

Ten całkowity zwrot w finansach publicznych Niemiec nastąpił głównie za sprawą redukcji wydatków. W 2003 r. wydatki sektora finansów publicznych sięgały tam 48,5 proc. PKB, powyżej średniej dla strefy euro. Jednak w ciągu następnych pięciu lat zmniejszono je o 5 punktów procentowych PKB. W efekcie, w przededniu Wielkiej Recesji, która zaczęła się w 2008 r., Niemcy miały jeden z najniższych w Europie wskaźników relacji wydatków do PKB.

Rząd jednak niewiele mógł zrobić w sprawie kluczowego problemu kraju, a konkretnie widocznego braku konkurencyjności. Dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w pierwszych latach funkcjonowania euro Niemcy powszechnie uważano za kraj niekonkurencyjny z uwagi na wysokie koszty pracy.

Przy wprowadzaniu euro rozpowszechnione były obawy, że problemu niemieckiej konkurencyjności nie da się rozwiązać, gdyż władze nie będą już w stanie korygować kursu walutowego. Ale, jak dziś wiemy, Niemcy znów stały się konkurencyjne – nawet nadmiernie, według niektórych – podobno dzięki kombinacji ograniczeń płacowych oraz pobudzających wydajność reform strukturalnych.

Ale ta analiza jest trafna tylko w połowie. Z jednej strony, ograniczenia płac stanowiły rzeczywiście kluczowy element, choć rząd nie mógł ich nałożyć. Uporczywie wysokie bezrobocie zmusiło jednak pracowników do zgodzenia się na niższe płace i dłuższe godziny pracy, choć w przeżywających wówczas boom peryferyjnych krajach strefy euro zarobki nadal rosły w tempie 2-3 proc. rocznie.

Z drugiej strony, choć niemiecki rząd rzeczywiście mniej więcej dziesięć lat temu przeprowadził ważne reformy rynku pracy, wygląda na to, że nie miały one wpływu na wydajność. Wszystkie dostępne dane wskazują, że w ciągu ostatniej dekady tempo wzrostu wydajności w Niemczech należało do najwolniejszych w Europie.

Nie ma w tym nic dziwnego, jeśli uwzględnić, że żadnych w ogóle reform nie było w sektorze usług, który się powszechnie uważa za przeregulowany i chroniony. Wydajność w przemyśle przetwórczym trochę się zwiększyła dzięki ostrej konkurencji międzynarodowej. Ale sektor usługowy jest nadal dwa razy większy niż branża przemysłowa.

Tymczasem głębokie reformy tego sektora są niezbędne, żeby gospodarka niemiecka mogła znacznie zwiększyć wydajność. Nie doszło jednak do nich nawet w 2003 r., gdyż całą uwagę skupiono na konkurencyjności międzynarodowej i przemyśle przetwórczym.

Niemniej, z niemieckiego modelu rzeczywiście płyną pewne nauki, użyteczne dla przypartych dziś do muru krajów peryferyjnych strefy euro. Długofalowa konsolidacja fiskalna wymaga przede wszystkim ograniczeń wydatków, a reformy rynku pracy mogą z czasem spowodować zatrudnienie grup wcześniej zmarginalizowanych.

Jednak dla krajów takich jak Włochy czy Hiszpania największym wyzwaniem jest nadal konkurencyjność. „Peryferie” mogą osiągnąć wzrost gospodarczy tylko jeśli uda się im więcej eksportować. Pod presją nadzwyczaj wysokiego bezrobocia tamtejsze płace już spadają. Jest to jednak rozwiązanie najbardziej bolesne i prowadzi do istotnej niestabilności społecznej i politycznej. Znacznie lepszą metodą zmniejszania kosztów pracy byłby wzrost wydajności – a pod tym względem Niemcy nie zapewniają żadnego wzorca.

Na szczęście jednak niektóre kraje peryferyjne zmuszane są obecnie przed kredytodawców do podjęcia drastycznych reform nie tylko rynku pracy, ale także sektorów usługowych. Te reformy, choć początkowo wprowadzane pod przymusem, dają powody do optymizmu. Z czasem będą one bowiem sprzyjać wzrostowi wydajności oraz elastyczności, a kraje, które zrealizują je gruntownie, staną się w efekcie bardziej konkurencyjne.

Najważniejszą lekcją, jaka wypływa z obrotów koła fortuny wewnątrz strefy euro w ciągu minionych dziesięciu lat, stanowi to, że nie powinno się dokonywać ekstrapolacji bieżących trudności. Reformy podejmowane w niektórych krajach peryferyjnych są o wiele głębsze od przeprowadzonych dziesięć lat temu w Niemczech. Państwa, które wytrwają przy tych reformach, mogą z nich wyjść „odchudzone” – i bardziej konkurencyjne.

Te zaś, które nie wytrwają (Włochy, jak się wydaje, zmierzają w tym kierunku) utkną na długo w pułapce słabego tempa wzrostu; zresztą nawet czołowa pozycja Niemiec nie jest zagwarantowana na zawsze. Tak naprawdę jest wysoce niepewne, na jakiej pozycji znajdą się za dziesięć lat poszczególne kraje, a ich obecna hierarchia w ramach europejskiej gospodarki może się szybko zmienić.

Daniel Gros jest dyrektorem Center for European Policy Studies.

©Project Syndicate, 2013

www.project-syndicate.org

Dziś uważa się Niemcy za bardzo konkurencyjny kraj. Te zasługi przypisuje się rządom reformom Gerharda Schroedera, choć tylko częściowo jest to prawdą (CC BY SA Das blaue Sofa)

Tagi