Autor: Bogdan Góralczyk

Profesor Uniwersytetu Warszawskiego, politolog, dyplomata, znawca Azji.

Orbán buduje drugi Singapur

Z krajów, na których dokonania powołuje się węgierski premier, budując swoją wizję wspólnoty narodowej i gospodarczej, tylko Singapur ma porównywalną wielkość i skalę problemów. Orbánowskiemu planowi brakuje jednak najważniejszej podstawy – solidnego oparcia w tradycyjnym wzorze myślenia, jakie mieli autorzy sukcesu azjatyckiego tygrysa.
Orbán buduje drugi Singapur

Viktor Orban (CC BY Európa Pont)

Prowadzący nieortodoksyjną politykę, jak sam ją nazywa, węgierski premier Viktor Orbán nie daje o sobie zapomnieć. Unijne sankcje wymierzone w Rosję nazywa strzałem w stopę. Nie jest entuzjastą zwiększonej aktywności NATO w naszym regionie, a z rosyjskim prezydentem Władimirem Putinem robi wielkie interesy, czego dowodem są opiewający na 10 mld euro kontrakt na rozbudowę starej, poradzieckiej elektrowni atomowej w Paks i wsparcie dla forsowanego przez Rosjan projektu Gazociągu Południowego (South Stream) pod Morzem Czarnym, mocno kontestowanego przez UE i większość jej państw członkowskich.

Punkty odniesienia

Najszerszym echem – zresztą słusznie – odbiła się jednak jego wypowiedź z końca lipca, gdy podczas dorocznego spotkania z młodzieżą należącą do węgierskiej mniejszości w rumuńskim uzdrowisku Baie Tusnad (Tusnádfürdö) publicznie pożegnał liberalną demokrację i państwo dobrobytu, opowiadając się za systemem „nieliberalnym”. Po raz kolejny uznał, że borykający się od 2008 r. z potężnym kryzysem Zachód (rozumiany głównie jako USA i UE) jest w historycznym odwrocie. Zdaniem Orbána wzorców i punktów odniesienia należy szukać w Chinach, Indiach, Rosji, Turcji czy Singapurze.

Nieco później, w połowie sierpnia, Orbán nawiązał do głośnych na Węgrzech słów pierwszego demokratycznego premiera Józsefa Antalla, który naigrywał się z bardziej radykalnej opozycji (m.in. z Orbána), mówiąc, że marzy im się rewolucja. Miała ona być całkowicie sprzeczna z programem i ideałami niezwykle ostrożnego konserwatywnego liberała, jakim był Antall. Teraz Orbán mówi wprost: „tak, ośmieliliśmy się przeprowadzić na Węgrzech rewolucję”. Nie jest to już rewolucja przy urnach wyborczych, o jakiej mówiono po jego pierwszym walnym zwycięstwie wyborczym wiosną 2010 r., lecz rewolucja prawdziwa: polityczna, ekonomiczna i socjalna.

Z rożnych wypowiedzi węgierskiego premiera, z których tylko część dociera do zagranicznych odbiorców, wynika jasno, co odrzuca i czego chce. Neguje zaproponowany po 1990 r. przez ówczesnego hegemona – USA konsensus waszyngtoński, a wraz z nim nadmierną liberalizację, prywatyzację czy dominację rynku. Opowiada się za centralizacją, nacjonalizacją i etatyzacją – i konsekwentnie wprowadza je w życie. Nie kryje też, że nadrzędną dla niego wartością jest skuteczność rządów. To z niej ma wynikać to, że pięć państw, na których osiągnięcia się powołuje, legitymuje się w ostatnich latach największym wzrostem i godnymi pozazdroszczenia gospodarczymi sukcesami.

To właśnie jest istota rewolucji, której teraz, po drugim spektakularnym zwycięstwie wyborczym i po powtórnym zdobyciu konstytucyjnej większości 6 kwietnia, dokonuje u siebie w kraju charyzmatyczny Viktor Orbán. Ta antydemokratyczna i w dużej mierze antyrynkowa platforma wielu się podoba. Także i u nas węgierski premier ma wielu fanów i to mimo jego „szorstkiej przyjaźni” z Putinem, na którą z reguły patrzy się u nas krzywo.

Spójrzmy więc głębiej na eksperyment, czy „rewolucję Orbána”, do której sam się teraz przyznaje. Porównywanie maleńkich, 10-mln. Węgier do takich kolosów, w istocie subkontynentów, jak Chiny, Indie czy Rosja w wymiarze praktycznym nie wchodzi w grę. To inna skala, inne problemy i inne wyzwania. Również marząca teraz o powrocie do otomańskiej świetności Turcja raczej nie może być prawdziwym modelem czy punktem odniesienia dla Węgier. Może być nim natomiast niewielki, kilkumilionowy, nowoczesny i bardzo skuteczny gospodarczo Singapur.

Demokracja nieliberalna w praktyce

Singapur to wzorzec nieliberalnej demokracji, jak ją nazywają fachowcy. W państwie obowiązuje ideologia jawnie odwołująca się do obcej nam tradycji konfucjańskiej, czego wyrazem jest dokument programowy z 1991 r. – „Biała Księga na rzecz Wspólnych Wartości”. W tej tradycji naród stoi ponad wspólnotą, a wspólnota ponad jednostką, a system jest hierarchiczny. Najważniejszą komórką w społeczeństwie jest rodzina. Zamiast współzawodnictwa czy wolnej konkurencji ma obowiązywać zasada konsensusu, a w kraju „ma panować rasowa i religijna harmonia”.

Co tu pasuje do rozwiązań postulowanych przez Orbána, a co z nimi nie współgra? Niewątpliwie na Węgrzech, mocno rozbitych traktatem w Trianon po I wonie światowej (4 czerwca 1920 r.), którego surowe dla Węgrów zapisy powtórzono w 1947 r. w Paryżu, powrócono do idei nadrzędności rozproszonego przez te traktaty narodu, czego dowodem jest konstytucyjna zmiana nazwy z Republiki Węgierskiej na po prostu Węgry. Przesłanie jest proste: Węgry są wszędzie tam, gdzie mieszkają Węgrzy, a nie tam, gdzie wytyczone (przez obcy dyktat – to też ulubiony motyw węgierskiego premiera) sztuczne granice.

Zadekretowano też System Narodowej Współpracy, a więc – z założenia – harmonię społeczną i narodową. Tyle, że jak dotychczas rzeczywistość na Węgrzech w żadnej mierze nie przypomina harmonijnego konfucjańsko-singapurskiego ideału. Najpierw Węgrzy podzielili się według prostej linii na tych, co z Orbánem, i tych, co przeciwko niemu. Gdy nowy System okazał się skuteczny, asertywny i bezkompromisowy względem przeciwników, młodzież zagłosowała nogami (szacunki mówią o 500–700 tys. Węgrów, którzy w ostatnich latach wyjechali z kraju), a następnie społeczeństwo popadło w apatię. Najwyraźniej nie udzielił mu się urzędowy optymizm prezentowany przy każdej okazji przez premiera i jego akolitów.

Jak zresztą mógł się udzielić, skoro twarda statystyka mówi jednoznacznie, że wzrost gospodarczy w okresie 2009–2013 zamknął się okrągłym zerem? Mamy więc do czynienia ze stagnacją, a w porównaniu do innych, w tym nawet do Polski czy Słowacji (co nad Dunajem odczuwa się wyjątkowo boleśnie) z relatywnym cofaniem się. Ostatnie – nader rachityczne – objawy ożywienia też nie są jeszcze powodem do wzniecenia narodowego optymizmu. Czy w kraju borykającym się z niebywałą, obejmującą niemal 1 mln osób „kwestią romską”, nie mówiąc już o nowych socjalnych podziałach, uda się zbudować i wprowadzić w życie formuły kompromisu i harmonii, leżące u źródeł singapurskich sukcesów?

Można wątpić, albowiem retoryka i polityczna praktyka w wykonaniu węgierskiego premiera mają się do siebie nijak. Na formalne deklaracje o narodowym pojednaniu praktycznie nakłada się inny skutecznie wprowadzany w życie mechanizm. Zgodnie z nim, jeśli wspierasz obecne władze i ich program, to masz dostęp do zamówień publicznych, reklam, środków unijnych i apanaży. Jeśli się sprzeciwiasz, to automatycznie je tracisz. Zamiast budowy społecznego zaufania, zawsze kluczowego dla gospodarczego sukcesu, na Węgrzech rządzi obecnie egzystencjalny lęk. „Nie puścimy dzieci na antyrządowe demonstracje – powiadają rodzice – bo mój etat będzie zagrożony”. To jest dość powszechne, oparte na praktycznym doświadczeniu obecne węgierskie myślenie, przynajmniej poza kręgiem zwolenników rządzących.

Rewolucja jednoosobowa

Nowy węgierski model pod jednym – kluczowym – względem przypomina Singapur. Ojcem tamtejszego gospodarczego cudu jest sędziwy dziś Lee Kuan-yew, a od momentu uzyskania państwowości w 1965 r. premierów w państwie było tyko dwóch: on sam oraz (z małą przerwą) jego syn Lee Hsien-lung. Mamy więc rządy jednoosobowe, a opozycję miałką i bezbarwną.

To akurat pasuje do systemu Orbána. Czy coś jeszcze? Niedawno, o czym pisałem na łamach Obserwatora Finansowego, wydano u nas pierwszą książkę z koncepcjami ojca singapurskiej państwowości (>>czytaj więcej na ten temat). Powiada on, że warunki udanego rozwoju społecznego są zaledwie trzy: zdecydowane kierownictwo, skuteczna administracja oraz społeczna dyscyplina. Od razu widać, że to zestaw nieliberalny, do którego teraz otwarcie nawiązuje premier Orbán.

Ani jego zwolennicy, ani przeciwnicy nie mają chyba żadnych wątpliwości, że obecny węgierski premier podejmuje decyzje, ma charyzmę i całkowicie spełnia pierwsze kryterium zdecydowanego kierownictwa; tyle tylko, że nadal nie wyzbył się cech piłkarskiego „Napastnika” (to tytuł biografii, a w istocie hagiografii Orbána pióra Igora Jankego). Miast szukać kompromisu i pojednania, zdecydowanie woli robić zamieszanie na polu podbramkowym przeciwników (tych w kraju, i tych na Zachodzie).

Gorzej ma się sprawa ze skuteczną administracją, która w wydaniu singapurskim ma dodatkowe ważne cechy: wywodzi się z państwa prawa, jest transparentna, dobrze opłacana i merytokratyczna. Tam panują rządy oświeconych elit, a co jest na Węgrzech? Klientela i elity z politycznego, najczęściej osobistego nadania premiera (ten mechanizm sięga naprawdę głęboko). Tym samym dzisiejsza administracja na Węgrzech jest z partyjnego nadania, niczym ta spod znaku Komunistycznej Partii Chin, nie mówiąc o wcześniejszych znanych przykładach. To prosta droga do korupcji, a nie kompetencji czy merytokracji (odwołujący się także do singapurskiego modelu Chińczycy mogliby wiele na ten temat powiedzieć).

I wreszcie społeczna dyscyplina. Pod tym względem w ramach aktualnej węgierskiej rewolucji też dokonuje się istotnych zmian, wprowadzając np. roboty publiczne, co początkowo zyskiwało nawet publiczny poklask, podobnie jak opodatkowanie obcych kapitałów, banków czy transnarodowych korporacji. Gdy jednak we wspomnianym głośnym wystąpieniu w Tusnádfürdö Viktor Orbán odwołał się do modelu państwa opartego na pracy, nie tylko w kręgach słabej dziś i podzielonej węgierskiej opozycji, lecz również na Zachodzie porównywano to do korporacyjnego modelu Benito Mussoliniego.

Viktor Orbán zbudował system oparty na jego jednoosobowych rządach. Bez niego rewolucji by nie było. W jej ramach zaproponował odrzucenie liberalnej demokracji oraz neoliberalnego dogmatu nadrzędności runku. Chce silnego państwa i silnej władzy, które sam utożsamia. Problem w tym, że zbyt mocno poszedł w kierunku centralizacji, a ponadto – też w przeciwieństwie do Singapuru – czasami sprawia wrażenie, jakby zapomniał o geopolitycznych realiach: że Węgry są w NATO i UE, a nie poza nimi. Jak w takim kontekście skutecznie wprowadzić w życie konfucjański z natury, a więc obcy naszej kulturze system nieliberalny, który sprawia zresztą bardziej wrażenie antyliberalnego?

Historia oceni, co się Orbánowi uda, a co nie. Warto jednak przyglądać się temu eksperymentowi i nie osądzać emocjonalnie, tylko przy pomocy wiedzy. Osobiście wątpię w drugi Singapur w Europie Środkowej, ale może się mylę.

OF

 

Viktor Orban (CC BY Európa Pont)

Otwarta licencja


Tagi