Autor: Jan Cipiur

Dziennikarz ekonomiczny, publicysta Studia Opinii

Pieniądz hodowlany pogłębia nierówności

W dekadzie od ostatniego kryzysu do wyprowadzania świata zachodniego z recesji zastosowano metodę podsycania ognia. Zwolennicy zaciskania pasa przegrali ze stronnikami nawałnicy monetarnej wierzących, że wystarczy wykreować dodatkowe pieniądze, a gospodarki ruszą do przodu. I co?
Pieniądz hodowlany pogłębia nierówności

Zalecania wstrzemięźliwości w formie tzw. austerity były uzasadnione, bowiem przyczyną kryzysu było rozpasanie finansowe, które należało ukrócić i wyrugować jego skutki. Najgorszym z nich była i jest wiara, że wzrost gospodarczy, a już zwłaszcza wzrost jakościowy da się wyczarować z niczego, czytaj: z nowych pustych pieniędzy.

W 2015 r. globalny produkt brutto został oszacowany na mniej więcej 73,5 biliona dolarów (73 507 mld). Był mniejszy niż 2014 r., kiedy osiągnął wartość 77,3 biliona. Mrowie przechodzi po plecach, gdy uświadomić sobie, że całkowite zadłużenie wiszące nad światem przekroczyło już wartość 200 bilionów dolarów i jest trzy razy większe od produktu wytwarzanego przez wszystkie państwa.

Przed recesją 2007 r. bank centralny USA miał w aktywach 700-800 mld dolarów w postaci rządowych papierów wartościowych. Jesienią 2014 r. po trzech falach „dodruku” środków w postaci tzw. luzowania ilościowego (quantitative easing) aktywa Fed miały wartość 4,5 biliona dolarów, czyli urosły 5-6 razy. W szczycie ekstazy monetarnej Fed kupował obligacje rządu USA za 85 mld dolarów miesięcznie, czyli produkował tyle nowych środków pieniężnych, ile wynoszą z grubsza roczne wydatki polskiego budżetu. Luzowanie na wielką skalę stosuje nadal także Europejski Bank Centralny (cel na okres wiosna 2015 – jesień 2016 to zakup obligacji za co najmniej 1,1 biliona euro), a swój wkład do tej praktyki wniosły także Bank od England i Bank of Japan.

Monetarny antybiotyk czy placebo

Luzowanie nie jest brutalnym, podręcznikowym „dodrukiem” pieniędzy w tym znaczeniu, że w zasadzie środki z tego tytułu nie idą bezpośrednio na pokrycie lub spłatę długów rządowych, czyli tzw. monetyzację długu rządowego, a służyć mają pobudzeniu gospodarki wraz z rosnącą dzięki temu dostępnością kapitałów na rynku.

Nie miejsce tu na homeryckie boje, czy świeża gotówka w gospodarce to antybiotyk załatwiający sprawę na bardzo długo, czy tylko placebo na epileptyczne wstrząsy. Ludzie mądrzy zadają bowiem w tym miejscu pytanie, czy ów gotówkowy antybiotyk działa także na złośliwe wirusy atakujące zewsząd gospodarkę i czy wirusy te należy ignorować, upierając się przy leczeniu substandardowym, gdy potrzebne jest jak najszersze konsylium.

Anty-austerity zdobyło szeroki poklask, choć nikt na Zachodzie, nawet w beztroskiej przez lata Grecji i na wdającym się w podejrzane procedery Cyprze nie cierpiał katuszy. Ludzie wypierają prawdę, zwłaszcza jeśli jest im nie w smak, więc nie dostrzegają przykrych, długofalowych konsekwencji swoich nieprzemyślanych wyborów, podejmowanych pod wpływem demagogów i populistów politycznych.

Swawola finansowa i zadłużeniowa przejawiająca się w luzowaniu ilościowym znalazła hałaśliwe poparcie m.in. pośród środowisk wskazujących i walczących z postępującym w świecie rozwarstwieniem dochodowym. Pomijając rytualne spory w dyskusjach, czy była, jest i może będzie sprawiedliwość na świecie, podkreślić należy, że ekscesy dochodowe są faktem i że zamiast maleć potężnieją. Potężnieją także dlatego, że żaden z maluczkich nie ma szans nawet zbliżyć się do pieniędzy z quantitative easing, bo to pole gry wielkich z Wall Street, City, Frankfurtu, Tokio i Hongkongu.

Dochodowa wiedza tajemna

Są opinie, raczej bliskie prawdy, że inwestowanie pieniędzy już dawno temu przestało być sztuką tajemną, a stało się rzemiosłem. Zerowe jest ryzyko pomyłki w ocenie, że nie ma na świecie takiego speca, który rozumiałby wszystkie instrumenty i operacje finansowe, które wykonuje i jest w stanie przewidzieć ich wszystkie konsekwencje. Dominuje rutyna: jak na monitorze formacja nazwana „głowa i ramiona” to my w nogi, a jak diamentu – to diament do szlifierza, niech spróbuje zrobić z niego brylant. Gorzej, gdy pojawia się znienacka niewidziana nigdy przedtem formacja słonia z długą trąbą i kłami, bo wtedy jak z „czarnym łabędziem” – zupełnie nie wiadomo co robić.

W 1974 r. oszczędności emerytalne Amerykanów miały wartość 368 mld dolarów. Obecnie urosły do 22 000 mld dolarów, a gdyby przeliczyć je na dolary o sile nabywczej sprzed 40 lat – ponad 4 500 mld dolarów. Prawda jest też taka, że przez 40 lat powstało mnóstwo instrumentów (najczęściej wydumanych i oderwanych od „prostej” gospodarki wytwórczej), które pozwalają na szybką i, do czasu, w miarę bezpieczną obróbkę inwestycyjną, co zapewnia wytrawnym rzemieślnikom krociowe zyski.

Według „Institutional Investor’s Alpha”, menedżerom funduszy inwestycyjnych wiedzie się jednak ostatnio kiepsko. Tak kiepsko, że dwaj najskuteczniejsi na świecie -Kevin Griffin z Citadel i James Simmons z Renaissance Technologies – zarobili w 2015 r. zaledwie po 1,7 mld dolarów każdy. Ostatni specjalista uwzględniony na liście Top 25 zarobił w 2015 r. 135 mln dolarów, czyli też zupełnie nieźle, a jednak mało. 25 osób z najwyższymi zarobkami uciułało łącznie w 2015 r. niecałe 13 mld dolarów, o 11 proc. więcej niż w 2014 r., ale niemal o polowę mniej niż w rekordowym 2009 r.

Ironia w ocenie wysokości wynagrodzeń jest jak najbardziej zamierzona, lecz w zgodzie z faktami podać wypada, że mediana rocznych zarobków 25 najlepszych menedżerów funduszy inwestycyjnych wyniosła w 2015 r. 275 mln dolarów i istotnie była najmniejsza od 5 lat. Przez wszystkie 15 lat układania listy absolutnych liderów na polu inwestycji finansowych wszyscy, którzy znaleźli się na niej zgarnęli przez cały ten czas łącznie 192,5 mld dolarów.

Ponieważ mowa o nierównościach, to zgodnie z danymi amerykańskiego Bureau of Labor Statistics, średniomiesięczny zarobek wszystkich pracujących Amerykanów wyniósł w III kwartale minionego roku 500 mld dolarów, a średnia tygodniówka 965 dolarów, przy średniej tygodniówce (za 15 lat) grupy inwestorów z Top 25 w wysokości prawie 250 tys. dolarów. Do ekscesów tych przyczyniła się wydatnie polityka quantitative easing.

Wartość honorariów zależy w funduszach finansowych od wartości aktywów oddanych w zarząd. Od 1980 r. wartość aktywów wzrastała w bardzo szybkim tempie, a jeden (np.) procent od 1 mld dolarów to istotnie więcej niż ten sam jeden procent od 100 milionów. Aktywa rosły w cenie, bo spadała inflacja i stopy procentowe. Wskutek tych procesów malał tzw. uzysk na papierach (yield) i rosła jednocześnie cena aktywów finansowych. Tę niezrozumiałą na pierwszy rzut oka, lecz prostą w istocie zależność można sobie przyswoić podczas krótkiego wykładu w Khan Academy. Gdy kryzys finansowy zostawił aktywa finansowe na pastwę losu, najpotężniejsze banki centralne świata wkroczyły z luzowaniem finansowym. Mechanizm ten miał zbawić świat, ale go nie zbawił, nabił natomiast kabzy właścicielom i zarządcom funduszów inwestycyjnych, bo zapewniał im pośrednie subsydia do zarobków.

W książce pt. „investment: A History” Norton Reamer i Jesse Downing zauważają, że w sektorze finansowym zatrudniającym zaledwie 1 proc. wszystkich amerykańskich pracowników działa jedna czwarta amerykańskich miliarderów.

>> Recenzja: Historia inwestowania z amerykańskiej perspektywy

Reamer i Downing podkreślają na tym tle charakterystyczny paradoks. W starożytnym Rzymie pomnażaniem majątków bogaczy zajmowali się ludzie z dołu drabiny społecznej, często niewolnicy lub wyzwoleńcy. W biblijnej przypowieści o talentach, która jest tak krótka, że przy okazji można ją przeczytać w całości, Pan oddaje kilku sługom (tj. ówczesnym menedżerom funduszy inwestycyjnych) talenty. Talent to miara wagi srebra i złota równa w różnych okresach historycznych od ok. 26 do 150 kg. Dwóch, dzięki interesom z bankierami, podwoiło majątek oddany pod ich zarząd, a jeden zakopał powierzony mu talent w ziemi, żeby był tam bezpieczny. Ten trzeci wyrzucony został za to gdzieś w otchłań, skąd ciągle słychać płacz biedaka i zgrzytanie zębów.

Dziś nie poniewiera się maluczkich i niewolnych, ponieważ dzisiaj to nie biedni pomnażają oszczędności bogatych, a bogacze inwestują pieniądze biednych – np. oszczędności przyszłych emerytów.

Kapitał nie tworzy nowego kapitału

Bardzo cierpią w tych dniach bankierzy inwestycyjni. W I kwartale 2016 r. przychody roczne banków inwestycyjnych spadły w porównaniu z tym samym okresem przed rokiem aż o 30 proc. i wyniosły marne (jak dla kogo) 14 mld dolarów. Dostawca informacji finansowych – firma Dealogic twierdzi, że to najgorszy wynik kwartalny od 2009 r.

Spadek zamówień dla bankierów dotyczy zwłaszcza rynku akcji. W I kwartale 2016 r. liczba światowych pierwszych ofert publicznych (IPO) zatrzymała się na pozycji 173 i był to piąty najgorszy wynik w zapisanej historii znaczących debiutów giełdowych. Wesoło nie jest już od dawna. W 2013 r. globalna liczba IPO wyniosła raptem 350, podczas gdy w 2007 r. była bliska dwóch tysięcy (1967).

Kapitału jest tymczasem obecnie na Zachodzie aż nadmiar. Akcjonariusze i udziałowcy nie bardzo wiedzą co z nim robić, więc urządzają na wyścigi wykupy własnych akcji (share buy-backs). Chodzi w tym o to, żeby niepracujący kapitał zamienić na gotówkę, która staje się ekwiwalentem potężnej dywidendy. W samych Stanach Zjednoczonych łączna wartość transakcji wykupu akcji własnych wynosi ostatnio ok. 600 mld dolarów rocznie.

Skąd ta manna? W większości państw bogatych, a już najbardziej w Ameryce, zyski firm rosną w ostatnich latach na potęgę. W ujęciu en bloc, w USA przedsiębiorstwom wystarcza na zaplanowane inwestycje i zostaje naddatek roczny w wysokości 800 mld dolarów, co jest równowartością 4 proc amerykańskiego PKB. W ostatnim półwieczu standard zwrotu na kapitale oczekiwanego przez inwestorów (liczony bez uwzględnienia goodwill tj. wartości niematerialnych i prawnych) osiadł w okolicach 10 proc.

Bierze się to m.in. stąd, że duży może więcej, także w relacjach z klientem. Licząc od 2008 roku, wartość transakcje fuzji i przejęć dokonanych w USA doszła do 10 000 mld dolarów. Olbrzymie zyski i koncentracja przechodząca w monopole, to jeden z wyników produkowania środków pieniężnych w globalnych operacjach strategicznych typu quantitative easing.

Świat uparcie szuka jednego cudownego leku na kłopoty z ekonomią. Starania te przypominają beznadziejne wysiłki alchemików szukających będącej tuż, tuż metody zamiany jakiegokolwiek metalicznego śmiecia w złoto. Stąd naiwna wiara, że pieniądz, w tym „hodowlany”, może wszystko.

Powodów impasu gospodarki światowej jest mnóstwo. W bardzo pobieżnej ocenie na plan pierwszy wybija się postępująca „dekapitalizacja” modelu ciągłego wzrostu ilościowego grożącego wręcz upadkiem cywilizacji (kryzys klimatyczny i środowiskowy). Jeśli natomiast zejść z wyżyn, to – generalnie – świat biznesu realnego wstrzymuje inwestycje, bo obserwuje ze zdumieniem paroksyzmy. m.in. w rodzaju quantitative easing. Szarlataneria monetarna zastępuje dyskusję, gdzie leżą przyczyny zjawisk opisanych powyżej i bardzo wielu innych, równie negatywnych, a kto twardo stąpa w biznesie po ziemi ten nie cierpi szarlatanów. Wstrzemięźliwość inwestycyjna wynika także z braku wizji. Na pytanie w co inwestować, żeby mieć się dobrze za dekadę lub dwie nie ma z reguły stanowczych odpowiedzi.

Dochodzi do tego czynnik polityczny będący jednocześnie przyczyną i skutkiem. Świat wojuje nie tylko gdzieś na obrzeżach i krańcach, ale także w jego tradycyjnym centrum, np. na Ukrainie. Niepewność sprzyja wojowaniu, bo obawy najłatwiej rozładować pięścią. Skutek jest jednak chwilowy i może być dewastujący, ale większość tego nie słucha i nie ma na to sposobu.

Otwarta licencja


Tagi